Rozdział 5
— Morderca — powtórzył Benito. Jego głos rozbrzmiał głośniej w przepełnionej ludźmi sali, był niczym rękawica rzucona McCarthy'emu prosto w twarz. — Morderca.
Strażnik ściągnął gniewnie brwi, wyłowił Benita wzrokiem i wykonał kilka kroków w jego stronę. Chłopak wciąż siedział na swoim miejscu, rozpostarty na krześle jak wcześniej Casper w pokoju wizyt. Skrzyżował ramiona na piersi i patrzył przed siebie, udając, że McCarthy'ego nie widzi i zarazem dając mu pstryczka w nos.
— Coś ty, kurwa, powiedział? — wysyczał mężczyzna przez zaciśnięte zęby. Zrobił jeszcze kilka powolnych kroków naprzód, jakby chcąc nastraszyć dzieciaka samą swoją obecnością. Dobrze wiedział, jaki efekt wywoływały jego czarne desanty miękko lądujące na podłodze oraz lodowate spojrzenie. Tym razem jednak to nie zadziałało.
Wtedy Casper postanowił dołączyć do Benita i również dać strażnikowi pstryczka w nos. I zrobił to z czystą satysfakcją i kamienną twarzą, doskonale pamiętając ciosy, jakie otrzymał od McCarthy'ego. Te oraz wiele innych.
— Morderca — rzekł, przerywając ciszę, która zalęgła się na krótką chwilę. A potem powtórzył — Morderca.
— Morderca. — Felipe z Daytonem odezwali się niemal równocześnie. — Morderca.
McCarthy patrzył na nich przez chwilę, najwyraźniej zaczynając pojmować, o co tu chodziło. Tkwił tak, jakby w transie, a w jego oczach zbierały się iskierki furii. Z zamyślenia wyrwało go kolejne "morderca" wypowiedziane już tym razem nie przez czterech, a przez sześciu chłopaków. Za moment było ich już siedmiu, ośmiu... dziewięciu.
— Zamknąć się, do kurwy jebanej nędzy — wyharczał mężczyzna.
— Morderca.
Strażnicy patrzyli na chłopców jak mantrę powtarzających to jedno słowo. Zdawali się niczego nie rozumieć i to niezrozumienie tylko wzrastało, odciskało się w ich twarzach głębokimi zmarszczkami i pytającymi spojrzeniami. McCarthy jednak rozumiał. Rozumiał wszystko doskonale, również i to co nie zostało powiedziane na głos. Z jego oczu kipiał gniew, twarz poczerwieniała, zaś dłoń krążyła wokół rękojeści pałki, jakby zaraz miał ją pochwycić i roztrzaskać nią głowy wszystkich chłopców, którzy tylko mu się napatoczą. Rozglądał się po całej sali, szukając dzieciaków mówiących "morderca" i zapamiętując ich twarze. Kilku rozpoznał. Casper wiedział to od pierwszej sekundy, kiedy mężczyzna na niego spojrzał.
I pozwolił sobie na kolejnego pstryczka w nos.
— Pieprzony morderca — powiedział głośno, zaciskając dłonie w pięści i świdrując strażnika lodowatym wzrokiem.
— Stul pysk! — warknął McCarthy. — Słyszysz mnie, mały skurwibąku? Chcesz, żebym ci upierdolił ten głupi łeb?!
— Morderca — powtórzył Casper, czując jak wzrasta w nim ta niebezpieczna, gniewna siła, za sprawą której posłał Adama Hawkinsa prosto do szpitalnego łóżka.
Patrzyli na siebie nawzajem. Coraz więcej chłopaków zaczynało skandować słowo "morderca", coraz więcej głosów dudniło na stołówce, zlewając się ze sobą i tworząc jeden wielki chór zbuntowanych dzieciaków. Strażnicy krążyli nerwowo po pomieszczeniu, niektórzy usiłowali uciszać wychowanków, lecz daremnie - tamci nie słuchali. A w tym wszystkim ich dwóch - podstarzały mężczyzna ściskający uchwyt pałki i chłopak, któremu za broń służyło nienawistne spojrzenie. To oraz pięści.
Chciał zobaczyć minę strażnika, kiedy cały ten uporządkowany system gróźb, nadużyć i pobić zamknięty w czterech ścianach zacznie się walić. Chciał zobaczyć, jak McCarthy leży na ziemi i zwija się z bólu, upokorzony jak jeszcze nigdy w swoim życiu. Chciał, aby to wszystko poszło z dymem i otworzyło mu drogę do ucieczki oraz spełnienia osobistego planu zniszczenia pewnej osoby żyjącej daleko stąd. Tej ostatniej rzeczy pragnął najbardziej na świecie. Bardziej, niż czegokolwiek innego.
McCarthy wykonał krok w jego stronę. Casper się nie poruszył, mocniej tylko zacisnął dłonie w pięści, wiedząc, że już za chwilę będzie musiał ich użyć.
No dalej, przywal mi. Pokaż, jaki z ciebie kozak i jak trzymasz wszystkich pod swoim butem. Podejdź tu, chuju. Zobaczymy, kto jest silniejszy.
— Morderca! — Skandowali chłopcy. Ich głosy przybierały na sile. Kilkadziesiąt rąk zaczęło uderzać mocno o stół w rytm słów. — Morderca!
— Cisza! — ryknął jakiś strażnik, którego Casper znał jedynie z widzenia. — Macie się natychmiast zamknąć, smarkacze, słyszycie?!
Chłopcy pochwycili w dłonie swoje plastikowe tacki i zaczęli tłuc nimi o stoły. Dawały o wiele mocniejszy efekt, niż pięści, więc wkrótce na stołówce zrobiło się głośniej. O wiele, wiele głośniej. Casper poszedł w ich ślady, za nim Benjamin, Dayton i Felipe. Benito zaciskał palce na swojej tacce i nie spuszczał wzroku z McCarthy'ego. Jego twarz była czerwona od gniewu, a oczy błyszczały złowrogo - jednak nie wiadomo było, czy to od łez wściekłości, czy żądzy odwetu. Krzyczał z całych sił.
Casprowi w krótkiej, ulotnej chwili przyszło na myśl, że chłopak równie dobrze mógłby krzyczeć coś innego, coś, co jawnie zdradziłoby prawdę - McCarthy zabił Dylana, jego przyjaciela i zapłaci za to, zapłaci za każdą sekundę jego cierpienia. I choć on sam doskonale rozumiał, jakie to jest uczucie stracić kogoś i zyskać w zamian pragnienie odwetu, nie obchodził go los Dylana. Nie obchodziło go nic poza własną zemstą i ucieczką, a do tej drugiej potrzebował zamieszek, żeby odwrócić uwagę strażników i zyskać trochę cennego czasu. Każda minuta była na wagę złota i gotów był walczyć o nie wszystkimi możliwymi sposobami. Gotów był wytorować sobie drogę za pomocą własnych pięści i czegokolwiek, co tylko nawinie mu się do rąk. W jego ciele krążyła już tak dobrze mu znana siła, gniew i adrenalina, mieszanka równie silna, co zabójcza, jednak zależy dla której ze stron. Buzowała w dłoniach tłukących tacką o stół, znaczyła sobą każde słowo wydobywające się z ust i każdą myśl. Jednak przede wszystkim jaśniała w oczach.
I wkrótce cała sala krzyczała razem z nimi. Powtarzali z Benitem, przyjacielem tego niepozornego rudzielca Dylana, którego śmierci, zdawałoby się, nikt nie zauważył. Ale teraz wiedzieli już wszyscy, wszyscy ci, co trzeba. Ich słowa przerodziły się w jeden wielki wrzask, dłonie ściskające tacki wybijały wspólny rytm, a twarze ziały tym samym gniewem. I choć na co dzień wielu z nich nie darzyło się sympatią, teraz czuli jedność i świadomość, że jadą na tym samym wózku. Przez ten jeden dzień i kilka następnych będą kimś więcej, niż tylko ludźmi mijającymi się na korytarzu, wyzywającymi nawzajem od ciot, czy dobijającymi ze sobą targu.
Wszystko pękło w momencie, kiedy Benito postanowił wstać, chwycić za krzesło i z dzikim rykiem zaatakować McCarthy'ego.
Ten moment zdawał się być zaledwie ułamkiem sekundy i całą wiecznością jednocześnie, jakby zawieszony w czasie. Kiedy później Casper wracał myślami do tej chwili, zawsze widział tłum wrzeszczących nastolatków, dłonie uderzające tackami o stół i wściekłego McCarthy'ego. Widział bombę, która miała lada moment wybuchnąć. A wśród nich, niczym skała pośrodku zatoki, ze wszystkich stron obmywana przez fale, Benito, który już nie krzyczał i nie ściskał kurczowo plastikowej tacy. Benito, który wstał, podniósł swoje krzesło i z dzikim rykiem rzucił się na McCarthy'ego.
Sala eksplodowała wrzaskami wychowanków. Chłopcy zerwali się z krzeseł i pochwycili je w dłonie, a jeśli nie krzesła, to plastikowe tace, i zaczęli ciskać nimi na wszystkie strony. Rozpętało się piekło. McCarthy spojrzał w kierunku, z którego dobiegł go bojowy okrzyk Benita i w ostatniej chwili uskoczył na bok, cudem unikając uderzenia.
Plan był prosty - zakładał, żeby zrobić jak największą rozróbę. Dlatego po chwili wszyscy, nawet Casper i dwójka jego przyjaciół, rzucili się w wir wydarzeń, by temu dopomóc. Dayton wraz z paroma innymi chłopakami zajął się wywracaniem krzeseł i tworzeniem z nich stosu. Ben dopadł jakiegoś strażnika, który nie zdążył zbiec, i zaczął zawzięcie okładać go ciosami. Natomiast Casper chwycił za pierwsze znajdujące się w jego zasięgu krzesło i z wrzaskiem cisnął nim o kamerę znajdującą się w rogu pomieszczenia. Nie miał pojęcia, czy trafił i nie obchodziło go to. Ruszył naprzód, by dołączyć do swoich przyjaciół i wkrótce odnaleźć okienko, przez które mieli się przedostać do kuchni.
Gdzieś pośród tych wrzasków i całego harmideru zaginęło wycie syreny, które chłopcy usłyszeli dopiero w momencie, kiedy drzwi rozwarły się z hukiem i do środka wkroczyli uzbrojeni strażnicy. Twarze zasłaniały im czarne hełmy, tułów kamizelki, a w dłoniach tkwiły przezroczyste tarcze i czarne pałki. W zwartym szyku weszli do środka, stanowczo, aczkolwiek powoli.
Casper posłał swoim przyjaciołom porozumiewawcze spojrzenia. Wszyscy trzej wiedzieli, że oto zaczęły się właściwe zamieszki.
— Kurwa mać — syknął chłopak, po czym, podobnie jak jego koledzy, rzucił się w kierunku krzeseł i zabrał jedno jako swą prowizoryczną broń. Teraz ten przedmiot miał być jego jedynym orężem, mieczem i tarczą zarazem. Czuł już, że łatwo nie będzie. Serce biło mu jak młotem.
— Musimy dotrzeć do okienka — zwrócił się do Bena stojącego obok i obserwującego strażników. — Zanim nas spacyfikują, słyszycie?
Ben skinął głową. Dayton nie zrobił nic, jakby nieco oszołomiony wszystkim co się działo, ale sprawiał wrażenie, że zrozumiał. Okienko znajdowało się po przeciwnej stronie pomieszczenia i zostało zasłonięte kawałkiem dykty przez pracowników kuchennych, którzy najpewniej schronili się w środku. Istniała również szansa, iż po prostu uciekli wyjściem ewakuacyjnym, tymi drzwiami, które Casper widział poprzedniego dnia. Chłopcy nie wiedzieli, jak było naprawdę i w tamtym momencie owa kwestia była nieistotna. Liczyło się po prostu to, żeby przedrzeć się przez ścianę strażników, która na nich nacierała.
— Atakujemy! — wrzasnął Benito, który ni stąd, ni zowąd, wyłonił się z morza nastolatków, niczym ich niepisany przywódca. Cisnął krzesłem w jednego z opancerzonych mężczyzn, a wtedy w jego ślady poszedł Felipe. Pozostałym chłopcom nie trzeba było dwa razy powtarzać - błyskawicznie rozpoczęli atak.
Używali pięści, kopniaków i wszystkich możliwych przedmiotów, które akurat wpadły im w ręce. Strażnicy siekli pałkami na wszystkie strony, starając się utrzymać szyk, lecz w pewnym momencie jakiś chłopak rozpędził się i skoczył na jednego z nich niczym taran. W jego ślad poszło kilku innych dzieciaków. Ciosów nie szczędzono po żadnej ze stron, tak jak nie szczędzono wszelakiej maści bluzgów i wyzwisk, a także śliny do opluwania swoich przeciwników. Wszyscy walczyli zaciekle, ponieważ zarówno jedni jak i drudzy wiedzieli, że nie mogą odpuścić. Chłopcy wiedzieli też, że prędzej czy później zamieszki i tak się skończą, a oni zostaną ukarani i ten chwilowy blask ich chwały zgaśnie. Zostanie zadeptany przez czarne, skórzane buciory i stłamszony przez cztery ściany karceru. I ta świadomość prowadziła ich do ostrzejszej, brutalniejszej walki. Jeśli mieli przegrać, to po długim boju, który narobi strażnikom szkód i pokaże, na co ich stać.
Pałka ze świstem przecięła powietrze zaledwie kilka centymetrów od jego ramienia, a sekundę później usłyszał siarczyste przekleństwo. Uskoczył na bok, kiedy strażnik zamachnął się ponownie, a potem zrobił to raz jeszcze, gdy cios nadszedł z góry. Mężczyzna na chwilę poprzestał prób zadania mu ciosu i teraz tylko krążyli wokół siebie, niczym dwa dzikie koty gotowe w każdej chwili skoczyć.
— Co, zmęczony? — zapytał Casper, uśmiechając się wyzywająco. Ręce miał rozłożone lekko na boki, jak człowiek próbujący utrzymać równowagę. W rzeczywistości jednak, chciał po prostu być przygotowany na walkę oraz odebranie strażnikowi broni, co wkrótce zamierzał uczynić. — Dwie minuty przerwy?
— Nie — warknął McCarthy, nie spuszczając z niego wzroku. Nie przestawał także krążyć, ani też podejmować prób ugodzenia chłopca pałką. Te ciosy pozostawały łatwe do uniknięcia, nieszkodliwe niczym ugryzienia małego komara, zupełnie jakby McCarthy testował możliwości swoje i chłopaka. Mimo wszystko Casper pozostawał czujny.
— I tak nie macie dokąd uciec — powiedział strażnik, a raczej wypluł te słowa jak rozmiękłą, wyżutą grudkę tytoniu. — Wszystkie wyjścia zablokowane. Rozdepczemy was, jak stado małych karaluchów.
— Chciałbyś. — W oczach Caspra pojawił się błysk. Chłopak przeczesał wilgotne od potu włosy, które nachodziły mu na oczy.
— Karcerów może nie starczyć dla was wszystkich, ale coś wymyślimy. — Czarny hełm zasłaniał McCarthy'emu ponad pół twarzy, lecz mimo to dało się dostrzec lodowaty grymas wykrzywiający mu ją. — Ty pójdziesz pierwszy, mały śmieciu. Zadbam o to, żebyś dostał największą możliwą karę. Pakiet dla vipów, co?
Casper postanowił odsunąć na bok rozważania o ewentualnym niepowodzeniu jego misji i po prostu powiedzieć to, co cisnęło mu się na usta.
— Szykujesz to samo, co dla Dylana? — zapytał. — Czy coś gorszego?
McCarthy uśmiechnął się w ten swój drapieżny, niepokojący sposób, który przyprawiał o ciarki na plecach i bardzo złe przeczucia.
— A jak myślisz? Jak ci się wydaje, gdzie kończą takie małe krnąbrne skurwysyny, jak ty?
Chaos toczył się dokoła nich, niczym pożerająca wszystko bestia. Chłopcy wciąż walczyli ze strażnikami, a ci nadal zaciekle się bronili. Ktoś cisnął krzesłem prosto w zakratowane okno, a wtedy rozległ się trzask i do pomieszczenia wpadł grad odłamków wraz ze świeżym powietrzem. Na podłodze widniały ślady krwi i śliny. Czuć było cierpki zapach jakiegoś gazu łzawiącego, którego zaczęli używać strażnicy, by zwiększyć swoje szanse. W jakiś dziwny sposób Casper wyczuwał, że ich czas zaczyna się kończyć, zupełnie jakby pewien cichy głosik siedział mu w głowie i szeptał o upływających minutach. Chłopak powstrzymał odruch spojrzenia w bok, gdzie mieściło się kuchenne okienko, przez które miał dostać się do drzwi ewakuacyjnych i ostatecznie uciec z budynku. Najpierw musiał pozbyć się tej sroki na ogonie, McCarthy'ego, który najpewniej z dziką radością popsułby im całą ucieczkę, gdyby tylko się o niej dowiedział. Postanowił sprowokować go do walki, a potem skończyć z nim raz na zawsze i wreszcie wydostać się z tego przeklętego Woodland Hills.
— A jak ty myślisz, jak kończą takie stare, zużyte skurwysyńskie pryki, jak ty? — warknął Casper w odpowiedzi. Zacisnął dłonie w pięści. — Myślisz, że należy ci się ciepła posadka i emeryturka za zamordowanie tamtego dzieciaka?
Tamten dzieciak w rzeczywistości niewiele go obchodził, ale był świetny do podsumowania wszystkich krzywd, które wyrządził McCarthy i zdenerwowania strażnika jeszcze bardziej. Mężczyzna wyraźnie się zjeżył, jakby poprawił chwyt ściskający pałkę i tarczę. Casper postanowił kuć żelazo, póki gorące.
— Nie wiem, czy wiesz, ale jak odkryją, że tutaj jesteś, jedyne na co będziesz mógł liczyć, to miejsce w kostnicy. Rozkurwią cię na tysiąc kawałków, wiesz, staruszku?
— Ale nie wiedzą, że tu jestem — odpowiedział McCarthy. — I nie nazywaj mnie staruszkiem. Mam dość siły, żeby urwać ci ten zakuty łeb i zrobić z niego piłkę ping-pongową.
— Masz rację, jeszcze nie wiedzą, że tu jesteś. — Na twarzy Caspra znów zawitał uśmieszek. — Póki co myślą, że jesteś w łazience. Siedzisz na kiblu i srasz ze strachu. Kończy ci się papier.
— Stul pysk — burknął McCarthy. — Jak ci zaraz...
— Dzwonisz do mamusi i mówisz, że bardzo się boisz — kontynuował Casper, nie przejmując się słowami strażnika. Uśmieszek na jego twarzy tylko się poszerzał, a głos ociekał kpiną. — Prosisz, żeby po ciebie przyjechała, bo jesteś tak przestraszony, tak bardzo przestraszony. Mówisz, że to o wiele gorsze, niż potwór pod łóżkiem. Zabarykadowałeś drzwi szczotką klozetową, ale nie wiesz, jak długo to wytrzyma i gdyby ktoś przyszedł i nakrył cię w tej niezręcznej sytuacji...
— Dosyć! — ryknął strażnik.
Casper zamilkł i patrzył jak mężczyzna się zbliża, a trwało to tylko sekundę. W następnej chwycił za krzesło leżące na podłodze, wybiegł strażnikowi naprzeciw i rąbnął nim w tarczę, z całych sił, jakby ten plastikowy przedmiot był ciężkim toporem. Rozległ się głośny zgrzyt, wrzask obydwu stron, a potem przedmioty zderzyły się ponownie, z jeszcze większą mocą. A potem znowu i znowu i jeszcze raz, i kolejny. Zaciśnięte zęby, włosy w nieładzie, agresja wymalowana na twarzy. Pot ściekający po plecach i perlący się na czole. Wyzwiska zgrzytające pomiędzy uderzeniami. Stopy posuwające się w kolejnych krokach morderczego tańca, wyznaczające rytm, będące odważnikiem kładzonym na szali wygranej tej walki...
— Masz już dosyć? — zapytał McCarthy. Uśmiechnął się, jak wtedy, gdy poprzedniego dnia na pustym korytarzu zrobił Casprowi rewizję.
Przedmioty zderzyły się ponownie.
— Chyba śnisz, dziadku — prychnął Casper z zaciętym wyrazem twarzy. Wziął kolejny zamach.
Wtem McCarthy wysunął tarczę w taki sposób, aby krzesło się o nią zaklinowało. Następnie, kiedy miał pewność, że to nastąpiło, naparł na Caspra z całych sił. Ten zebrał wszystkie możliwe siły i odparł atak, choć strażnik nie odpuszczał. Żadne z nich nie odpuszczało, obydwaj robili wszystko, by pozbawić tego drugiego broni. Mięśnie niemalże trzeszczały im z wysiłku.
— A teraz? — zapytał McCarthy.
Casper już chciał mu odpowiedzieć, że nie ma dosyć, i nigdy nie będzie miał, jednak coś zwróciło jego uwagę. Tym czymś był krzyk któregoś z nastolatków, wyłamujący się z całego chaosu, który trawił stołówkę. Chłopak popatrzył w tamtą stronę, a wtedy zobaczył rękę rzucającą puszkę, z której ulatywał dziwny siwy dym. W jednej chwili dotarło do niego, czym był ów dym, a krzyki chłopaków tylko utwierdziły go w tym przekonaniu. Strach nie zdołał jeszcze na dobre zasiedlić się w jego sercu, gdy McCarthy wykorzystał okazję i rąbnął go z całej siły.
Krzesło wyleciało mu z rąk, on sam zachwiał się, a McCarthy pomógł mu upaść na ziemię, sprzedając kolejny cios, tym razem pałką. Casper grzmotnął potylicą o podłogę, przed oczami zawirowały mu czarne mroczki, a ból sprawił, iż zagryzł mocno wargę. Podniósł się na przedramionach, chcąc bronić przed napastnikiem, lecz było za późno. Ani się nie obejrzał, a twarz strażnika znajdowała się kilka centymetrów od jego własnej, zaś dłonie niebezpiecznie blisko gardła.
— Taki jesteś cwany? — McCarthy potrząsnął nim i uderzył o podłogę. Przed oczami znowu mu zawirowało. — Taki jesteś cwany?
Szarpnął za ręce strażnika, chcąc się oswobodzić. McCarthy w odpowiedzi na czyny chłopaka mocniej tylko zacisnął palce na jego szyi.
— I jak ci się to podoba, co?
Wierzgnął nogami, próbując trafić w czuły punkt przeciwnika i tym samym zmusić go do poluzowania uścisku, ale ten jeszcze mocniej go zakleszczył. Casper czuł, jak uchodzi z niego powietrze oraz, że nie mógł zaczerpnąć kolejnego haustu. Otworzył usta, wbił paznokcie w wierzch dłoni McCarthy'ego i bez pohamowania zakaszlał, krótko i urywanie. Wierzgnął nogami jeszcze kilka razy. Nie widział oczu McCarthy'ego, zasłaniał je czarny hełm, lecz pewien był, iż one tam są, patrzą na niego lodowato i niewzruszenie, w oczekiwaniu na to, co miało nastąpić.
— Puść mnie... skurwysynu... — wyharczał w przypływie gniewu. Ze zdziwieniem odkrył, że nie może mówić, a jego głos znacznie przycichł.
— Nic z tego. — Strażnik uśmiechnął się szeroko.
Z jego ust wydobył się dziwny dźwięk, coś pomiędzy kaszlem i charknięciem. Słabł. Czuł to w kościach, jego ciało zdawało się z lekka wiotczeć, a on sam powoli tracił władzę w kończynach. Głowa odchyliła mu się nieco do tyłu, lekko stracił z oczu strażnika. Po raz kolejny wbił paznokcie w dłonie mężczyzny, z całą możliwą zawziętością, która - jak odkrył z pewnym zdumieniem, i iskrą strachu - również mu uciekała. Nie, pomyślał, nie, nie, nie!
Uciekło powietrze, uciekały siły, ale pojawiła się przeszłość, nagle i niespodziewanie. Jednym ruchem pochwyciła jego serce w swe szpony, oplotła umysł i już tam był, już przeżywał to wszystko na nowo i na nowo, zupełnie jakby ktoś zmusił go do oglądania filmu, który widział setki razy. A konkretnie jedną ze scen. Niczym wytarte zdjęcie, przecięte białą linią w miejscu, gdzie składano je na pół, by potem wcisnąć do kieszeni, poszarpane na brzegach. Nie umiał wyrzucić tego momentu z głowy. Nigdy mu się to nie udało.
Imadło zaciśnięte na gardle, niemożliwość złapania powietrza i wierzgające nogi. Znajome uczucie, bardzo znajome. Był sam. Żadnych świadków, żadnych oczu spoglądających zza zasłony czarnego hełmu, żadnych krzyków w oddali. Zero siwego dymu. Tylko on i targająca nim złość. I błękitne niebo, majaczące gdzieś w oddali. To tyle? Po tym wszystkim, co się wydarzyło, tak po prostu leżał tutaj?
Dlaczego?
To pytanie zadudniło mu w głowie z taką samą mocą, jak wtedy. Przypomniał sobie gniew, który buzował w całym jego ciele, kiedy t o się wydarzyło, kiedy leżał tam na ziemi i patrzył w bezchmurne niebo. Wściekły na siebie, jak jeszcze nigdy.
I ta wściekłość ożyła w nim teraz, była ręką chwytającą za kołnierz tonącego.
Nie, pomyślał nagle, jak przez mgłę, jakby świadomość się o niego upomniała. To się nie może tak skończyć. Masz misję. Walcz. Walcz, do cholery! Musisz walczyć, ty pieprzony idioto!
Znalazł się z powrotem w poprawczaku, na podłodze, przygnieciony cielskiem McCarthy'ego. Ujrzał biały sufit, kawałek czarnego hełmu, siwy dym. Zebrał w sobie wszystkie siły, wiedząc, że jego czas się kończy i co się stanie, jeżeli go nie wykorzysta. Serce galopowało mu z emocji, ból w klatce piersiowej był nie do zniesienia. Puścił dłonie strażnika i pozwolił, by te zakleszczyły się do reszty na jego gardle. Zacisnął zęby, tłumiąc w sobie przekleństwa, za żadne skarby nie otwierając ust, i sięgnął do twarzy McCarthy'ego, a ta była blisko. Dość blisko, by dało się wymacać krawędź hełmu i chwycić ją, a potem pociągnąć w swoją stronę. I kiedy strażnik spróbował odsunąć głowę, jednocześnie poluźnił także chwyt. Casper wykorzystał okazję i gdy wyczuł pod palcami szorstką skórę twarzy mężczyzny, wbił w nią paznokcie, najmocniej jak tylko umiał, a następnie zaczął drapać. Z całych sił, zawzięcie, tak szybko jak tylko się dało, bez opamiętania. Walcz, mówił sobie w myślach, walcz, jeszcze trochę. Musisz walczyć.
Jeszcze trochę...
— Ty... mały... skurwielu... — syczał McCarthy. — Cholerna gnido...
Pod palcami wyczuł ciepłą krew, ale nie przestawał drapać, gdyż o to właśnie mu chodziło. McCarthy odsuwał się coraz bardziej, jednocześnie próbując dokończyć dzieła, lecz było już na to za późno, szansa przepadła. Casper drapnął go raz jeszcze, a wtedy strażnik nie wytrzymał i puścił jego szyję, odepchnął od siebie ręce chłopaka i rzucił się w tył, na bezpieczną odległość.
Zaczerpnął głośno powietrza, niczym nurek wypływający na powierzchnię morza. Oddychał głęboko i łapczywie, chcąc pochwycić życie, które prawie zdołało mu się wymknąć, i upewnić się, że już tego nie zrobi. Przewrócił się na brzuch i przez chwilę tak leżał, wsparty na przedramionach, kaszlący, oddychający z trudem. Wdech i wydech, wdech i wydech. Ból stopniowo zaczynał maleć, a ulga, którą odczuł, była niesamowita i zdawało mu się, że nic lepszego w życiu nie doświadczył.
I kiedy tak leżał, kątem oka dostrzegł, jak McCarthy się podnosi.
Zerwał się na równe nogi. Świat lekko zawirował, lecz Casprowi udało się utrzymać równowagę i podbiec do krzesła, które wcześniej strażnik wytrącił mu z rąk. Złapał za nie i odwrócił się w kierunku McCarthy'ego. Nie mogę teraz przegrać, pomyślał, nie mogę.
Wziął największy zamach, na jaki go było stać. McCarthy uniósł pałkę, jednak ta przegrała z ciosem, jaki otrzymał w głowę. Hełm zsunął mu się z głowy, gdy Casper zadał mu kolejny, równie mocny cios. A potem mężczyzna upadł na ziemię i chłopak rzucił się ku niemu. Zaczął go okładać pięściami.
— I jak... ci się to... podoba... skurwysynu... — mówił nieskładnie i cicho, pełen wściekłości, która niemalże rozsadzała mu żyły. Bił McCarthy'ego tak, jak nie pobił nawet Adama Hawkinsa, mocno, zawzięcie i bez opamiętania, w szale oprawcy. I zapewne robiłby to jeszcze długo, tak długo, aż strażnik osunąłby się na ziemię bez życia. Jednak wtedy zjawił się Ben, chwycił Caspra za ramię i pobiegł w kierunku okienka, ciągnąc go za sobą.
— Zasłoń twarz, do cholery, ten gaz jest trujący! Musimy stąd wiać! Widziałeś gdzieś Daytona?! — wrzeszczał.
Casper naciągnął swoją pomarańczową koszulę na spoconą twarz. Nie, nie widział nigdzie Daytona.
— Poszukaj go, a ja zrobię nam przejście — powiedział i już miał rozglądać się za czymś, czym mógłby zniszczyć dyktę, która zasłaniała okienko, gdy nagle ta się odsunęła. Z kuchni wyłonił się Dayton.
— Chłopaki, chodźcie! — Przywołał ich gestem ręki.
Pobiegli tam. Wślizgnęli się gładko po parapecie, a wtedy Dayton zasłonił okienko z powrotem. I nagle byli odgrodzeni od tego całego piekła, od tych wrzasków i strażników. Powietrze w kuchni było wolne od siwego dymu, toteż chłopcy mogli ze spokojem odetchnąć.
— Szybciej, chłopaki! — mówił Dayton, przedzierając się do drzwi ewakuacyjnych. — Rapido, rapido!
Casper zdjął z twarzy koszulę i wziął kilka głębszych wdechów, nim pobiegł za swoim przyjacielem. Gardło wciąż go bolało.
— Wszystko w porządku? — spytał Ben, kiedy Dayton zatrzasnął za nimi białe drzwi. Znaleźli się w ciemnym korytarzu, w którym odgłosy zamieszek stały się jeszcze mniej słyszalne.
— Ja tutaj na was czekałem, pendejos! Ja tu cały czas na was czekałem! A wy co? Biegacie po tej zasranej stołówce, jak jakieś perros salvaje! Mieliśmy się nie rozdzielać!
— Uspokój się, Dayton...
— Ni hablar! Jesteście debilami, słyszycie? Debilami! Wiecie, ile tam na was czekałem? Dlaczego nie poszliście od razu za mną, tylko musieliście się bić z tymi wszystkimi pendejos? Casper, coś ty tam robił? Sam mówiłeś, że mamy się nie rozdzielać!
Casper przełknął ślinę, próbując jakoś zmniejszyć ból gardła i naprawić swój głos, który wciąż brzmiał lekko za cicho i niekształtnie. Strach już z niego uszedł, dlatego twarz znowu miał zaciętą, a przy okazji mokrą od potu. Otarł ją rękawem.
— Biłem się z McCarthym.
Zabrał przymocowaną do ściany niewielką gaśnicę, aby mieć cokolwiek, czym mógłby odczepić metalową blachę od ogrodzenia.
— Że co?
— Nieważne, czas ucieka — warknął, kierując się do kolejnych drzwi, które znajdowały się na końcu korytarza. — Gotowi?
— Co tak niewyraźnie mówisz? — Ben ustawił się za jego plecami. — Jasne, że tak.
— Si — dorzucił Dayton. — Pracownicy dali dyla już dawno temu. Te drzwi powinny być otwarte.
— Ale nie są. — Casper szarpnął za klamkę. — Kurwa mać, ktoś umie to otworzyć?
— Odsuń się — rzekł Ben, po czym stanął tuż przy nich. — Ja to zrobię.
Casper i Dayton nie protestowali. Ustawili się z tyłu, w oczekiwaniu na to, co zrobi ich przyjaciel. Benjamin wziął głęboki oddech, niczym zawodnik karate przygotowujący się do rozwalenia grubego, drewnianego bloku za pomocą jednej ręki. A potem jednym celnym kopniakiem wyważył drzwi, które niemalże wypadły z zawiasów, otwierając im drogę do wolności.
— Chłopaki — powiedział blondyn, odwracając się do nich. Jego uśmiech był tak szeroki, że zdawał się rozświetlać mrok. — Chyba nam się udało.
Casper wolną ręką miętosił rękaw swojej koszuli.
— Jeszcze nam się nie udało. Zostało ogrodzenie.
— Dios mio... — wyszeptał Dayton. — W końcu.
Ciemne chmury zasnuły wieczorne niebo, sprawiając, że mrok nadciągał o wiele szybciej, niżby można było sobie tego życzyć. Wiatr niósł ze sobą zapach wilgoci i ozonu, a ciężkie krople deszczu spadały gęsto jedna za drugą. Podłoże rozmiękło i stało się błotniste, ale jakie to miało znaczenie, skoro zostało im już tylko ogrodzenie? Absolutnie żadne. Pomknęli przez to błoto i przez ten ulewny deszcz, który siekł ich po oczach, przylepiał ubranie do ciała, a włosy do czaszki. Biegli, nie oglądając się za siebie. Zostawili za plecami wycie syreny, które jeszcze przed chwilą było tak głośne, że nie dawało jasno myśleć.
Casper zapamiętał tamto miejsce i wkrótce już tam byli, ukucnęli przy dziurze w ogrodzeniu, wszyscy trzej. Kawał blachy nie był mały, ani też duży, ot taki otwór, przez który mógłby się przecisnąć większy golden retriever. Chłopcy spróbowali odrąbać go za pomocą gaśnicy, lecz wkrótce okazało się, że został przywiązany do ogrodzenia kawałkami drutu, które trzeba było po kolei odginać.
Żaden z nich nie chciał tego przyznać, ale trzęsły im się ręce, kiedy to robili, a palce plątały ze sobą. Mieli wrażenie, że serca zaraz wyskoczą im z piersi, że zaraz przybiegną strażnicy, zaś światła latarek oznajmią, iż ucieczka zakończyła się niepowodzeniem. Jednakże nic takiego nie nastąpiło. "Dios mio", szeptał Dayton nieprzerwanie. Ben zagryzał dolną wargę, po jego brodzie ciekła niewielka strużka krwi. Casper wpatrywał się uporczywie w kawałki drutu, które odginał i w swoje własne palce, a twarz miał tak zaciętą, jak jeszcze nigdy wcześniej. To się musi udać, pomyślał.
I udało. W końcu kawałek blachy wylądował na trawie, ukazując dziurę w siatce nieco mniejszą od takiej, przez którą mógłby się przecisnąć większy golden retriever, jednak wszyscy trzej chłopcy dali radę przejść na drugą stronę. I wtedy naprawdę byli wolni.
Benjamin i Dayton wydali z siebie nieokreślone, dziwne wrzaski będące okrzykami radości.
— Udało się, Duży Benie! — krzyczał Dayton, wyszczerzony od ucha do ucha. — Udało, słyszysz, ty pieprzony sukinsynu?!
Dopadł Bena, pochwycił go w ramiona i obaj chłopcy zaczęli wrzeszczeć, skacząc w miejscu jak dwójka wariatów.
— Arriba, arriba!
Casper stał w miejscu i patrzył na budynek główny zakładu poprawczego, cały ociekając deszczem. Światła w oknach stołówki wciąż się paliły, nadal dało się słyszeć wycie syreny i chłopak nie chciał wiedzieć, jakie piekło musiało się tam teraz rozgrywać. I pomimo ogromnej ulgi, że udało mu się stamtąd uciec i spełnić jeden z kluczowych elementów swojego planu, nie umiał dopuścić do siebie tej euforii, którą odczuwali jego przyjaciele. Wciąż myślał tylko o McCarthym, o swoim planie i Los Angeles. Myślał o samochodzie, który miał na nich czekać pod wiaduktem i o tym, co miało nastąpić dalej. Nie potrafił wrzasnąć na całe gardło, by powiadomić świat o tym, że wreszcie jest wolny i niesamowicie szczęśliwy z tego powodu. Zresztą, czy on czuł cokolwiek? Pięści nadal miał zaciśnięte, minę zaciętą, a w oczach czaił się ten sam mrok, co zawsze. Odniósł wrażenie, jakoby przeniósł się w czasie i znów leżał na pryczy tej pierwszej nocy, szukając w sobie wyrzutów sumienia. I tak jak wtedy ich nie uświadczył, tak teraz nie znalazł euforii. Jedynie determinację.
— Casper, nie cieszysz się? — Ben grzmotnął go po przyjacielsku w plecy. — Człowieku, uciekliśmy! Jesteśmy wolni!
Casper spojrzał na niego w ten swój chłodny, kamienny sposób, gasząc nieco entuzjazm kolegi.
— Jeszcze nie jesteśmy. Jazda do samochodu, zanim ta suka McCarthy nas dorwie — powiedział, po czym puścił się biegiem w stronę wiaduktu. Gaśnicę cisnął w okoliczne trawy.
Już tutaj nie wrócę. Nigdy.
Czekał na nich czarny minivan o zgaszonych światłach. Chłopcy bez większej refleksji wpakowali się na siedzenia, Ben z przodu, a Casper i Dayton z tyłu. Samochód natychmiast ruszył. Przedarli się błotnistą drogą pod wiaduktem, a potem wychynęli na otwartą przestrzeń, zostawiając Woodland Hills za sobą.
W samochodzie zapaliły się światła.
— Beth cię wynajęła? — zapytał Benjamin, zwracając się do kierowcy. Był to biały mężczyzna z okularami przeciwsłonecznymi i czarnym kaszkietem na głowie. W ustach trzymał papierosa, który dawno już zgasł.
— Można tak powiedzieć — odrzekł. — Bardziej wrobiła.
Dayton parsknął na tylnym siedzeniu. Casper zapiął pasy i oparł się o swój fotel, zaplatając ręce na klatce piersiowej.
— I dokąd nas zabierzesz? — zapytał, uważnie taksując mężczyznę wzrokiem.
— Jak najdalej stąd — powiedział kierowca. — Zresztą, wyjdzie w praniu. Na razie musimy stąd zniknąć.
I tak też zrobili. Przewoźnik jechał szybko, chwilami nieostrożnie, kierując się najmniej uczęszczanymi drogami i mostami. Zapadała noc, robiło się ciemno, a zrobiło jeszcze ciemniej, gdy kierowca skręcił w starą, asfaltową drogę prowadzącą przez jakiś gęsty las. W pewnym momencie Casper przestał oglądać widoki za oknem i spojrzał w lusterko nad deską rozdzielczą, w którym dostrzegł własną twarz. Śledził wzrokiem miejsce, gdzie McCarthy zacisnął palce. Nie miał wątpliwości, że będą tam siniaki. Już teraz zaczynały się pojawiać.
— Czy Beth przekazała mi jakąś... paczkę? — odezwał się Ben, który przez całą drogę próbował nawiązać z przewoźnikiem jako taką pogawędkę, jednak bez większych rezultatów.
Mężczyzna miętosił w zębach papierosa.
— W tyle. Coś tam zostawiła. Ale nie wiem co to jest...
Nie zdążył dokończyć myśli, ponieważ wtedy samochodem gwałtownie zatrzęsło.
Później Casper szukał wytłumaczenia na to, co się stało, lecz nie potrafił stwierdzić, jak dokładnie to wszystko przebiegło. Przewoźnik wrzasnął i skręcił gwałtownie kierownicą, a pasażerami zarzuciło na boki, niczym szmacianymi lalkami. Pas wbił mu się mocno w klatkę piersiową, Casper zacisnął zęby i wyciągnął rękę, by chwycić za oparcie fotela, jednak nie zdążył. Samochód wpadł w poślizg, kierowca stracił kontrolę nad nim i pojazd z zabójczą prędkością wjechał tam, gdzie nie powinien.
A potem zapadła ciemność.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top