Rozdział 4
Dłonie zaciskała kurczowo na swojej brązowej kurtce z miękkiej skóry, którą trzymała na kolanach. Włosy miała, jak zawsze, starannie ułożone - spięte w koka na czubku głowy i dodatkowo poskromione kilkoma wsuwkami, tak aby żaden loczek nie wymknął się i nie opadł na oczy. Pachniała perfumami, tymi samymi, których używała od lat i którymi przesiąkł każdy napisany przez nią list. Casper wyczuł ten mdląco słodki zapach jeszcze zanim usłyszał za plecami jej kroki i zanim ta wysoka kobieta powiedziała mu "cześć, synku".
Była chuda, bardzo chuda. Odniósł wrażenie, że od ostatniego razu, gdy ją widział - to jest siedem miesięcy - znacznie straciła na wadze, a jej twarz zmizerniała. Wydatne kości policzkowe wyglądały, jakby miały zaraz przebić skórę, zaś rysy szczęki jeszcze nigdy nie były tak ostre. Kruczoczarna czerń jej włosów ustąpiła miejsca siwym pasmom, przewijającym się tu i ówdzie. Dłonie przypominały wyschnięte na słońcu gałązki, które mógł połamać byle wiaterek. A mimo to wciąż pozostawali do siebie bardzo podobni i Casper tego nie znosił. Nie znosił faktu, że ma jej twarz, jej oczy, włosy, a nawet wzrost i że nie może tego podobieństwa zetrzeć.
O tym, że chce go odwiedzić, dowiedział się zaledwie godzinę wcześniej od jakiegoś strażnika, który zresztą przekazywał tego typu informacje wszystkim chłopakom. Teraz wybiła jedenasta, sześćdziesiąt minut widzenia właśnie się rozpoczęło i Casper był wciąż tak samo zaskoczony, jak wtedy. Siedział w tym pokoju bez okien, otoczony przez swoich kolegów oraz ich bliskich w przeróżnym wieku - kątem oka dostrzegał Daytona rozmawiającego ze swoim ojcem. Słyszał cichy szmer ich rozmów. Jarzeniówki co jakiś czas wygrywały swoje staccato, dając znać, że najwyższa pora na wymianę oświetlenia. I tak upłynęło dobre dziesięć minut. Ona obserwowała jego, on obserwował ją.
Nie widzieli się długo, bo siedem miesięcy, a ostatni raz miało to miejsce tuż po aresztowaniu. Policjanci wyprowadzili go z celi, oczywiście skutego, by mógł zamienić z nią parę słów.
Nie chciała go widzieć, ani już tym bardziej z nim rozmawiać. Krzyczała, w jej ciemnych oczach błyszczały łzy, i pytała, jakim prawem mógł zrobić coś takiego, przecież nie tak go wychowała. Przecież to niemożliwe. Przecież uczyła go być dobrym człowiekiem, a on to wszystko zniszczył. Prawie go spoliczkowała, jednak policjanci stanowczo nakazali jej się odsunąć.
Wiedział, że zauważyła plamy krwi na jego rękach i na bawełnianej koszulce, którą wtedy miał na sobie. Wiedział, że znała już cały przebieg wydarzeń, nie miała tylko pojęcia o konsekwencjach, tak jak zresztą i on. W końcu, czy Adam Hawkins przeżył to pobicie? Zabrali go stamtąd w jednym kawałku, ale był to kawałek tak zmasakrowany i zakrwawiony, jak padlina rozszarpana przez wygłodniałe hieny, toteż Casper szczerze wątpił w jego dalszą egzystencję.
Tymczasem Betty spojrzała w dół, na swoje dłonie ściskające kurtkę, a jemu przyszło do głowy, że pewnie już zaczęła żałować, że go odwiedziła. Pomyślał też, że to dobrze. Nie chciał jej tutaj.
— Źle spałeś? — zapytała w pewnym momencie. — Masz cienie pod oczami.
— Po co tu przyszłaś? — odparł Casper. Rozsiadł się na krześle niedbale, z ramionami skrzyżowanymi na piersi i twardym spojrzeniem wbitym w kobietę. — Dlaczego nie przysłałaś Jonaha, jak zawsze?
Jonah był jego ojczymem. Przychodził co dwa tygodnie i często przynosił ze sobą jakieś podarki, które natychmiast konfiskowano - wnoszenie czegokolwiek na teren poprawczaka było surowo zabronione. Nawet jeśli była to zwykła kanapka, czy pączek, albo garść cukierków. Biały, brodaty mężczyzna próbował zagadywać, rzucić czasem jakimś nieśmiesznym żartem i jakoś przełknąć fakt, że to jego statuetki użył Casper, by pobić swojego kolegę w szkole.
— Bo... tak — odpowiedziała kobieta po chwili milczenia. Uniosła wzrok i wtedy Casper zobaczył w jej oczach dziwny, nieokreślony wyraz. — Chciałam cię zobaczyć, to wszystko.
— Jasne — prychnął chłopak.
— Naprawdę — rzekła Betty. Jej głos zawsze brzmiał tak, jakby kobieta była niezwykle zmęczona, a każde słowo przypominało ciężkie westchnięcie. — Co ci się stało?
Wskazała palcem na ranę znajdującą się tuż nad jego prawą brwią, ranę którą podarował mu McCarthy. Rozcięcie w skórze, z którego jeszcze wczoraj ciekła mu po twarzy strużka krwi.
Zewsząd otaczały ich stoliki i siedzący przy nich ludzie - wychowankowie poprawczaka i odwiedzający. Byli także strażnicy nadzorujący cały proceder, a wśród nich właśnie McCarthy. Casper wyraźnie czuł na sobie jego świdrujące spojrzenie, spojrzenie myszołowa śledzącego swoją ofiarę, i dobrze wiedział co ma odpowiedzieć.
— Nic.
Kobieta nachyliła się do przodu i oparła dłonie na stoliku.
— Z kim się pobiłeś? — zapytała, przyglądając się synowi badawczo.
Wzruszył ramionami.
— Z nikim.
— Nie kłam. Przecież widzę, Casper. Nie rób ze mnie głupiej.
— Przewróciłem się na schodach.
— Już ci uwierzę.
— Możesz nie wierzyć — wycedził chłopak lodowato. — Ale tak było.
Nie odpowiedziała. Po prostu się w niego wpatrywała tymi ciemnymi, węgielkowatymi oczami i w tamtej chwili Casper widział czający się w nich zawód i tą udrękę typową dla rodziców, których dzieci zeszły na ścieżkę bezprawia.
Chciał udawać, że go to zupełnie nie obchodzi, jednak trudno było tłumić gniew, który tkwił w nim od lat i który podsycała Betty. Nie potrafił na nią spojrzeć bez myślenia o tym, jak bardzo jej nienawidzi za to wszystko, co się wydarzyło. Stukot jej butów na podłodze, zapach perfum, widok jej twarzy - to wszystko wywoływało lawinę wspomnień i uczuć.
Gdybyś wiedziała, pomyślał, gdybyś tylko wiedziała, co planuję...
Patrzył na nią teraz wzrokiem najzimniejszym z możliwych - żeby zrozumiała, jak bardzo nie jest tu mile widziana. I zauważyła to, wiedział o tym. A jednak odezwała się ponownie.
— Adam wyszedł ze szpitala. Parę miesięcy temu.
— Świetnie, możesz go ode mnie pozdrowić — prychnął chłopak.
— Ma problemy z mówieniem. — Betty usiłowała zbyć docinki swojego syna i kontynuować.
— To zrozumiałe. W końcu, nie na darmo go tak stłukłem.
— Czy możesz przestać, do cholery!? — Kobieta uderzyła dłonią o stół. Kurtka zsunęła się z jej kolan. Cichy szmer rozmów nagle się urwał i teraz wszyscy patrzyli na nich.
Obserwował, jak drży jej dolna warga i jak na czole pojawia się zmarszczka. Nie zamierzał udawać, że nie sprawiło mu to satysfakcji. Uśmiechnął się z triumfem, wyzywająco i powiedział...
— Nie.
W jej oczach zalśniła wściekłość, kąciki jego ust drgnęły jeszcze wyżej. Wciąż tkwiła pochylona do przodu i wpatrzona w niego, rozzłoszczona jak diabli. Czuł, jak bardzo chciałaby zetrzeć ten uśmieszek z jego twarzy, najpewniej z otwartej dłoni, tak jak to chciała zrobić po aresztowaniu. Otworzyła usta, żeby coś powiedzieć, jednak zamilkła, gdyż zdała sobie sprawę, że wzrok wszystkich skupiony był na niej. Ludzie obecni w pomieszczeniu patrzyli i czekali, co powie.
Chyba tylko dlatego względnie się opanowała.
— Nie mogę zrozumieć, co się z tobą stało — powiedziała. — Kiedyś taki nie byłeś.
— Zawsze taki byłem — rzekł Casper, nadal się lekko uśmiechając. — Pogódź się z tym.
— Nieprawda.
— Prawda. Tylko sobie wmawiasz, że było inaczej i dobrze o tym wiesz.
— Czy możesz...— Kobieta na chwilę schowała twarz w dłoniach. — Czy możesz mi po prostu powiedzieć, dlaczego mówisz takie rzeczy? Dlaczego musiałeś sobie tak bardzo zniszczyć życie?
Milczał, niewzruszony.
— Masz dopiero szesnaście lat, całe życie przed tobą i... — urwała, nie mogąc znaleźć odpowiednich słów. Głos jej drżał. — Myślałam, że wyciągnąłeś jakieś lekcje z tego wszystkiego, co się stało...
Bo wyciągnąłem.
— A ty tak po prostu chcesz sobie zmarnować życie na jakiś poprawczak. Wyjdziesz stąd dopiero w wieku osiemnastu lat, wiesz o tym?
— Wiem. — Casper wzruszył ramionami. — Ale spójrz na to od innej strony. W sierpniu skończę siedemnaście. Już niewiele zostało.
Uśmiechnął się w ten zuchwały, wyzywający sposób i czuł, jak matka go za to nienawidzi.
Bardzo chciał dodać, że sierpnia nie dożyje, nie przez to, co wkrótce zrobi.
Nie będzie jego siedemnastych urodzin. Nie będzie życzeń, podarków (które strażnicy i tak skonfiskują), ani świadomości, że oto przeminął kolejny rok życia, ciekawe co wydarzy się dalej. Nie. Będzie pustka. Będą myśli z rodzaju "gdyby żył, skończyłby dzisiaj siedemnaście lat" i dzień poświęcony refleksjom, zatopieniu się w nienawiści do tego co zrobił i jakim był człowiekiem. Wyobraził sobie, jak w ten dzień matka ściąga z regału jego zdjęcie, jako małego chłopca, a potem to samo robi z innymi zdjęciami, z jego ubraniami, starymi szkicownikami i pluszakami z dzieciństwa. Zgarnie wszystko, co tylko się da, a potem upchnie w worku na śmieci, wsiądzie do samochodu i zatrzyma się na jakimś odludziu. Tam spłoną w ogniu wszystkie jego rzeczy, jego przeszłość i utracona przyszłość.
Chciał, żeby tak właśnie było. Pragnął tego całym sercem.
Jednak nie powiedział nic.
— Jesteś okropny — powiedziała Betty.
— Jestem. I co? — Casper wzruszył ramionami. Widząc wyraz jej twarzy, dodał — Tak w ogóle, jak już wrócisz do domu, to pozdrów Jonaha.
Wtedy kobieta odezwała się ponownie.
— Zaczęłam chodzić do psychologa — wyznała. — Od sześciu miesięcy, co dwa tygodnie. Jonah mnie namówił.
— I co? — burknął chłopak. — Mam ci dać za to medal?
— I myślę, że ty też powinieneś zacząć.
Spodziewał się tego i jednocześnie jej słowa były jak policzek. Wyprostował się na krześle, z wyraźnym zamiarem wstania i zacisnął dłonie w pięści. Nagle to coś, co w nim tkwiło, teraz zaczynało buzować, szaleć i wymykać się spod kontroli.
Parsknął krótkim, pogardliwym śmiechem.
— Chyba śnisz — powiedział. — Nie pójdę do żadnego psychologa.
— Casper... — zaczęła Betty, unosząc dłoń.
— Jeśli przyszłaś tu tylko po to, żeby mnie nawracać, to możesz stąd zjeżdżać - przerwał jej ostrym tonem. — Wypierdalaj.
— Posłuchaj mnie. — Kobieta uniosła głos. — Nie rozumiesz, że to wszystko dla twojego dobra?
— Nie mów do mnie w ten sposób. Nie wiesz, co jest dla mnie dobre.
— Jestem twoją matką, do cholery!
— Idź do diabła. — Casper gwałtownie wstał, nie zważając na krzesło, które z głośnym skrzypieniem odsunęło się od stołu. Już miał odejść, kiedy ta w ostatniej chwili poderwała się z miejsca i złapała go za rękę.
Jej dłonie były trochę jak zapamiętał z dzieciństwa. Długie i smukłe palce, w niektórych miejscach poznaczone bliznami od nieostrożnego krojenia nożem. Niosące ładunek chłodu i szorstkie od pracy. A jednak obce. Zupełnie obce.
Wzdrygnął się.
— Puść. — Szarpnął ręką. — Zostaw mnie w spokoju i zabieraj te łapy!
— Czy ty nie widzisz, że zmierzasz tą samą ścieżką, co Charlie?! — wyrzuciła z siebie Betty, w emocjach unosząc głos. — Nie widzisz, że jesteś na najlepszej drodze, by skończyć dokładnie tak, jak on?
— I co w związku z tym? — spytał. Nagle poczuł, że to, co wcześniej tak w nim buzowało, teraz stężało i skamieniało. Było mu wszystko jedno. — Myślisz, że mi zależy? A może ja chcę tak żyć, co?
— I co? — W oczach jego matki pojawiły się łzy. — Chcesz tak po prostu...
Wiedział, że wszyscy na nich patrzą. Nieopodal stał jakiś strażnik, gotów interweniować, gdyby sprawy zaczęły przybierać zły obrót. Casper czuł na sobie ich wzrok, ale to spojrzenie matki było najbardziej intensywne i rozgorzałe. Paliło. I z pewnością jeszcze kiedyś by się tym przejął, lecz z chwilą gdy sięgnął po statuetkę i dokonał nią samosądu, coś się w nim skończyło.
— Masz dopiero szesnaście lat i ... chcesz... tak po prostu... — Głos Betty zadrżał i Casper widział, że jeszcze chwila, a po jej policzkach zaczną spływać łzy. Chciał się cofnąć, lecz kobieta mocniej zacisnęła palce na jego przegubie, czując, że chłopak jej się wymyka. — Zostałeś mi tylko ty, Casper. Nie mogę stracić również i ciebie. Nie mogę, słyszysz?
Casper zajrzał w głąb swojej duszy, w poszukiwaniu wyrzutów sumienia i krzty współczucia. Jednak tak samo, jak wtedy, pierwszej nocy tutaj, nie znalazł żadnej z tych rzeczy. Było za to znajome mroczne, kotłujące się w nim coś. Połączenie gniewu, nienawiści i czegoś jeszcze, czegoś czego nie potrafił do końca określić.
Zajrzał także w przeszłość. Zobaczył w niej oczy matki, puste i niewidzące. Ujrzał stertę koców, paczki po papierosach i popiół na szklanej ławie. Poczuł gryzący zapach tuzina wypalonych w pomieszczeniu fajek i usłyszał ciszę, kiedy ostrożnie zamknął za sobą frontowe drzwi.
Spojrzał na matkę, a potem na jej dłonie ściskające jego dłoń. I wtedy jednym, gwałtownym ruchem wyszarpnął ją. Następnie popatrzył kobiecie prosto w oczy. Roziskrzone brązowe tęczówki. Wspólny sekret. Wspólna przeszłość.
— Myślę, że na to za późno. Już mnie straciłaś, mamo.
Po tych słowach odszedł od niej. Skinął na strażnika, który wyprowadził matkę z pomieszczenia, tłumacząc jej, że protesty nic nie dadzą, a przymuszanie do wizyt tylko zaszkodzi. Wkrótce została po niej jedynie nikła woń słodkich perfum unosząca się w powietrzu.
Gdybyś tylko wiedziała. Gdybyś tylko wiedziała.
— I jak? — zapytał Ben, kiedy Casper wyszedł z pokoju widzeń. Blondyn oderwał się od ściany i podszedł do swojego przyjaciela.
— Fajnie — warknął ciemnoskóry, ruszając szybkim krokiem przed siebie. — A teraz zjeżdżajmy stąd.
— Moment, nie zaczekamy na Daytona? — Benjamin wskazał na drzwi za sobą.
— Jak chcesz, to czekaj. Ja się stąd zmywam.
*********
Niedługo później był już w swojej celi.
Wchodząc tam, wciąż myślał o matce i nie potrafił wyrzucić jej z głowy za żadną cenę. Zdawało mu się, że nadal czuje jej dłonie zaciśnięte na swoim nadgarstku i że wysłuchuje tych wszystkich kazań. Wróciły wspomnienia z przeszłości. W głowie zadudniły słowa matki, jej krzyk, kiedy go aresztowano i cisza, kiedy t o się wydarzyło..
Jak ja cię nienawidzę, myślał, jak ja cię cholernie nienawidzę...
Podszedł szybkim krokiem do metalowego biurka i rozgrzebał wszystkie rzeczy na nim ułożone. Odnalazł niewielki stosik listów, po czym zaczął je wszystkie targać, drzeć na drobne kawałeczki. W powietrzu eksplodowała nikła woń papieru i perfum matki. Jej słowa, zapisane na tych wszystkich kartkach, szybko znalazły nowe miejsce zamieszkania, jednak nie takie, jakiego by oczekiwała.
Wszystkie, co do joty, wylądowały w koszu na śmieci.
Casper oddychał ciężko, ręce zaciśnięte miał w pięści, a serce biło mu szybko i mocno. Stał na środku celi i patrzył na swoje dzieło, na strzępy papieru walające się tu i ówdzie, i garściami spoczywające w koszu. Ulżyło mu niesamowicie. Oto spalił za sobą kolejny most. Nie potrafił tylko zrozumieć, dlaczego trzymał te świstki, zamiast wcześniej je powyrzucać. Już dawno powinien był się tego pozbyć.
Tak czy owak, patrzył na to wszystko z czystą satysfakcją.
I tak ma, kurwa, być.
Dochodziło południe, toteż przez wąskie, prostokątne okienko do pomieszczenia wpadała smuga szarawego światła. Kiedy Casper zbliżył się do okna, ujrzał kropelki wody spływające po szybie i usłyszał szum dudniącego o dach deszczu. Patrzył przez to okno i jak już nie pierwszy raz w swoim życiu, spróbował coś przez nie dojrzeć. Tym razem świat na zewnątrz spowijała mgła, a deszcz zacinał tak mocno, że nie sposób było zobaczyć choćby kawałka ogrodzenia.
Ale to nic. Za dwanaście godzin o tej porze będzie już wolny. Bez znaczenia, czy w deszczu, mgle, czy palącym słońcu.
W o l n y.
Uśmiechnął się na tę myśl, w jego sercu znów zagościła determinacja wraz ze swoją towarzyszką nadzieją. Wyszedł z celi, gotowy na wszystko, i dał się pochłonąć sobotniej rutynie.
Ten dzień upłynął powoli, w cieniu napięcia i niepokoju oraz brzasku nadziei, radości i ekscytacji. Wraz z Benjaminem i Daytonem uzgadniali ostatnie szczegóły, rozmawiali o tym, że kiedy już nadejdzie odpowiednia chwila, trzeba będzie się pospieszyć. Będą musieli biec szybko, bić mocno i nie oglądać się za siebie, w przeciwnym razie ich szansa przepadnie, a oni zostaną z niczym. Trzeba będzie zabrać z kuchni coś ciężkiego, żeby podważyć blachę przymocowaną do ogrodzenia, a jeśli nie znajdą klucza, wyważyć drzwi. Może uda się odebrać jednemu ze strażników jakąś broń, czy choćby tę nieszczęsną pałkę...
Harmonogram przemijał powoli, bez najmniejszego pośpiechu, jakby tocząc się w gęstej smole i z premedytacją utrudniając chłopcom oczekiwanie. Kolejne zajęcia odhaczano niewidzialnym markerem na niewidzialnej liście, kolejne godziny upływały, a napięcie związane z tym wszystkim tylko rosło. Trening koszykówki, prace w warsztacie i sali plastycznej, posiłek, kolejne prace i tak dalej, i tak dalej. Kiedy wreszcie nadszedł wieczór, chłopcy nie potrafili już tak luźno rozmawiać o ucieczce, żaden z nich nie mógł też powiedzieć, że się nie boi, ponieważ to byłoby kłamstwo. Bali się. Wszyscy trzej.
Po prysznicu przyszedł czas na szybkie ogarnięcie się i odniesienie swoich rzeczy do cel i wtedy Casper zrozumiał, że to już. Nadeszła pora. Chwila prawdy. Za niedługo wszystko się okaże.
Dotarło to do niego z całą mocą i w jego sercu znów odezwał się strach. A co, jeśli coś pójdzie nie tak? Jeśli zamieszki zostaną za szybko stłumione i całe starania na nic? A jeśli nie zdołają dotrzeć do okienka, jeśli strażnicy ich obezwładnią?
Lecz do głosu doszła też determinacja. Pamiętaj po co to robisz, powiedział sobie cicho Casper. Jeśli wiesz po co, to uda ci się. Uda, zobaczysz.
Wiedział.
Z tą myślą zaczął pakować swoje rzeczy. Pieniądze - niewielki zwitek banknotów spiętych ze sobą gumką recepturką. Będą mu potrzebne. Zeszyt i kawałek ołówka, którym dysponował, oczywiście bez metalowej końcówki. Nie mógł zostawić tutaj swojego szkicownika, nigdy, przenigdy. Był jego skarbem i łącznikiem z tym, co naprawdę kochał. Rozdzielił rzeczy pomiędzy dwie kieszenie, tak by w żadnej nie wytworzyły się wypukłości mogące wzbudzić podejrzenia McCarthy'ego. Casper pamiętał jego obietnicę i wolał, żeby ich plan nie poszedł w drzazgi przez nagłą, niespodziewaną rewizję przeprowadzoną przez strażnika.
Rozejrzał się po swojej celi, zastanawiając się, czy coś jeszcze powinien zabrać. Nie przychodziło mu do głowy nic szczególnego. W końcu, pieniądze i zeszyt były rzeczami najważniejszymi. Co jeszcze mógłby zabrać? Metalowych przedmiotów rzecz jasna nie, ponieważ obudziłby w ten sposób już od dawna uśpiony wykrywacz metalu. Zresztą, broń zdobędzie już w trakcie. Nie było sensu wynosić.
Zaczął przetrząsać swoje rzeczy osobiste, mając nadzieję, że znajdzie jeszcze coś przydatnego. Głównie były to ubrania i bielizna, ale znalazły się też mydło i inne przybory do higieny osobistej. Casper postanowił założyć dodatkową parę skarpet i bielizny, dobrze wiedząc, że w przyszłości będą potrzebne. Na chwilę obecną musiał zignorować wszelkie niedogodności i pocieszyć się postanowieniem, że kiedy już będzie po wszystkim, kiedy znajdzie się daleko stąd, wszystko wróci do normy.
Po chwili namysłu wsunął między kartki zeszytu niewielki, płaski grzebień. Przypomniał sobie także o papierosach, bez których średnio mógł funkcjonować. Schował je do drugiej kieszeni. Spodnie, które nosił były dosyć obszerne, podobnie jak koszula zakładana na białą bokserkę. Ubrania wychowanków, szorstkie pomarańczowe drelichy, od zawsze przypominały worki i Casper cieszył się, że pomimo upływu lat w tej sprawie nic się nie zmieniło.
Po raz ostatni rozejrzał się po celi. Wszystko utrzymane było w porządku i czystości. Zasłane łóżko, na którym oka tej nocy nie zmrużył. Biurko ze schludnie ułożonymi książkami. Tylko kosz pełen śmieci, ale to drobiazg, szczegół, który nie będzie miał znaczenia, kiedy po wszystkim strażnicy wparują do jego celi, by ją przeszukać.
W końcu wyszedł na korytarz, a jakiś czas później był już w budynku głównym, gdzie mieściła się stołówka i gdzie miała się odbyć cała "zabawa".
Z początku wszystko przebiegało jak każdego innego dnia. Wychowankowie ustawili się w kolejce przy wejściu i wchodzili powoli, jeden za drugim. Wykrywacz metalu milczał jak zaklęty. Tym razem obyło się bez szarpanek, popychanek, czy wyzwisk. Jeden tylko chłopak zagadywał strażnika, podpytując o mecz futbolowy, jednak ten szybko zdusił pogawędkę. Wszyscy byli już zmęczeni, zarówno strażnicy jak i wychowankowie, lecz to ta druga grupa wiedziała, co się szykuje i ta myśl dodawała im sił.
Wszedł na stołówkę, jak gdyby nigdy nic, i wziął tacę, ale zamiast do okienka, ruszył od razu w kierunku stolika, przy którym zawsze siadał. Wszyscy chłopcy tak właśnie zrobili. Wkrótce przysiedli się Dayton i Ben. Usiedli wyprostowani, z kamiennymi minami.
— Nerwy? — spytał Casper, rozglądając się po całym pomieszczeniu i patrząc, jak stoliki stopniowo się zapełniają.
— Straszne — przytaknął Dayton. — A ty?
— Trochę. — Ciemnoskóry wzruszył ramionami i więcej się nie odezwał. Ben nawet nie otworzył ust.
Cała trójka obserwowała zdziwione miny strażników, ich marszczenie brwi i zadawanie pytań. Podchodzili jeden do drugiego, gestykulowali, wzruszali ramionami. Patrzyli na chłopców badawczym, nie rozumiejącym wzrokiem.
Wśród nich byli Rodes i McCarthy. Ten pierwszy wyglądał na bardzo zdziwionego i ze skrzyżowanymi na piersi ramionami obserwował całą sytuację. Ten drugi był wściekły i patrzył prosto na Caspra.
No dalej, pomyślał chłopak wpatrując się nienawistnie w oczy strażnika, tylko tu podejdź, śmieciu.
Na stołówce panowała grobowa cisza, taka że można by było usłyszeć bzyczenie muchy. Chłopcy siedzieli z kamiennymi minami, nie ważąc się choćby szepnąć, a strażnicy usiłowali wybadać, o co w tym wszystkim chodzi.
Wieść o tym, co się stało Dylanowi i kto za to odpowiada rozniosła się szybko poprzedniego wieczoru. W tamtej chwili bawialnia rozgorzała mieszaniną dziesiątek podniesionych głosów i żądzą walki chłopaków.
Felipe wtajemniczył ich w historię nieudanej ucieczki Dylana ze wszystkimi szczegółami, zaś oni rozpowiedzieli to innym i wkrótce większość już wiedziała. Do tej pory wszyscy wiedzieli, że na McCarthy'ego trzeba uważać i mu nie podpadać, jednakże to, co zrobił Dylanowi sprawiło, że zapragnęli odwetu za wszystkie krzywdy, jakie strażnik kiedykolwiek im wyrządził. A tych było sporo.
I byli gotowi to zrobić. Twarze skute mieli powagą, a pięści zaciśnięte, gotowe do walki. Oczekiwali w napięciu, wiedząc, że t e n moment może nadejść w każdej chwili.
— A wy co, do cholery? — zawołał gniewnie McCarthy, krążąc od stolika do stolika. — Co to ma, kurwa, być? Strajk głodowy? Odchudzacie się, czy jak?
Szedł powoli, z rękami skrzyżowanymi na plecach, taksując wszystkich tym swoim zimnym spojrzeniem. Usiłował wyłapać jakiś znak, coś co pozwoliłoby mu stwierdzić, o co w tym wszystkim chodzi. W końcu spojrzał na Caspra i ruszył w jego kierunku, a jego twarz wyglądała jakby chciał powiedzieć "wiem, że to twoja sprawka".
Rozpierdolę ci łeb.
Casper czuł, jak serce zaczyna mu szybciej bić, a w żyłach krążyć adrenalina. Zacisnął spocone dłonie na plastikowej tacce i patrzył hardo w oczy strażnika, szykując się do walki. Obudził się w nim gniew.
I kiedy mężczyzna był już blisko, grobową ciszę przerwał pewien Meksykanin.
— Morderca.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top