Rozdział 24
Poczuł gwałtowny ruch i usłyszał hałas, a kiedy rozkleił powieki, zobaczył Knox wciągającą na nogi buty. Obok tliły się jeszcze pozostałości wieczornego ogniska, niewielkie, czerwone ogarki skulone w kłębach popiołu, a wraz z nimi kilka zwęglonych, niedojedzonych przez ogień szczap. Casper obrócił się na plecy, spojrzał w niebo i przez gałęzie drzew ujrzał nadciągający świt - pojawiało się coraz więcej szarych łun, niczym na papierze rozlane akwarele. Było jednak zimno i przede wszystkim wcześnie, o wiele za wcześnie na wstawanie. Dlatego też chłopak przykrył się szczelniej kocem, po czym zamknął oczy.
Knox jednak nie zamierzała pozwolić mu spać. Już na granicy sennej mgiełki poczuł gwałtowne szarpanie i usłyszał jej napięty głos.
— Coś słyszałam, chyba jakichś ludzi. Idę to sprawdzić, a wy się zbierajcie.
— Co? — wymamrotał Casper, nie rozumiejąc.
— Musimy się stąd zmywać. Obudź Clarka.
— Ale czemu?
— Bo ktoś tu, kurwa, idzie.
Wtedy do niego dotarło, jakby z jej siarczystym głosem zniknęła również senna mgiełka, która oplatała jego umysł. Chłopak podniósł się na posłaniu, nagle zupełnie przytomny i trzeźwy.
— Poważnie mówisz?
Ale dziewczyny już tam nie było. Zniknęła bezszelestnie w gąszczu, jak czarna pantera, która to stapia się z mrokiem. Casper wstał, założył trampki i podszedł do zawiniętego w śpiwór Clarka, a potem energicznie nim potrząsnął.
— Wstawaj, stary — powiedział, mimowolnie zniżając głos do szeptu. — Wstawaj!
Clark jednak machnął tylko ręką i niewyraźnie coś przez sen wymamrotał, nic nie robiąc sobie z próśb przyjaciela.
— Wstawaj, do cholery! — Casper kopnął go w bok.
— Ała, kurwa. Co ci odbiło?
— Musimy stąd zjeżdżać.
— Proszę? Wiesz, która jest godzina, ty cymbale?
— Wiem. A teraz rusz się, bo zaraz będziemy mieli srokę na ogonie.
— Co?
— Ktoś tu idzie.
Clark wytarabanił się ze śpiwora, otrzeźwiony, i zaczął wciągać na nogi glany, a Casper zabrał się za składanie swoich rzeczy. Mniej więcej w tym samym czasie do obozu wpadła Knox, teraz już za nic mając bezszelestne przekradanie się i wszelką inną dyskrecję.
— To gliny — obwieściła. — To pieprzone gliny!
Jeśli wcześniej towarzyszyła im opieszałość, czy jakiekolwiek resztki snu - teraz już przepadły na dobre. W ich żyłach zagościł strach, zimny niczym wiadro wody wylane na głowę. Rzucili się wszyscy do swoich rzeczy, zbierając je i układając, wrzucając pospiesznie do plecaków, sznurując worki, zakopując ognisko i zacierając po sobie ślady. Niektóre drobiazgi wylądowały w gasnącym żarze, jeszcze inne zaś w kieszeniach. Zniknęli z szelestem w ścianie drzew, które wciąż jeszcze roztaczały bezpieczny mrok. Mogli mieć tylko nadzieję, że potrwa on jak najdłużej.
Przedzierali się przez zarośla, łamiąc gałęzie i przeskakując nad nimi, odgarniając pospiesznie te, które smagały ich po twarzach. Żadne z nich się nie odezwało, ale wszystkim chodziły po głowie te same myśli: jak to się stało? Co zrobiliśmy nie tak?
I kiedy?
Ale nikt nie chciał im udzielić odpowiedzi na te pytania - ani zszargane strachem myśli, ani milczące drzewa wokół. Musieli się przedzierać w niewiedzy i starać to robić jak najszybciej, chociaż wszechobecne zarośla znacząco im to utrudniały. Sami wcześniej wybrali to miejsce, wiedząc, że jest tak zarośnięte, iż nikomu nie przyjdzie do głowy buszować w owych okolicach. Wtedy to była ich twierdza, ich mur obronny przed niechcianymi wędrowcami i ciekawskimi dzieciakami.
Teraz twierdza zamieniła się w pułapkę.
W oddali rozległ się jakiś okrzyk, donośny, gruby i męski, jakby wydawał polecenie.
— Musimy przyspieszyć! — zawołała Knox.
— To nie takie proste! — sapnął w odpowiedzi Clark, cały już poczerwieniały na twarzy.
— To się rusz! — Casper chwycił go za ramię i pociągnął.
I tak to właśnie wyglądało. Od czasu do czasu ktoś upadał, a ktoś inny się potykał. Leciały przekleństwa i dłonie gotowe pomóc, pociągnąć w górę i umożliwić dalszy bieg. W tym wszystkim łapali oddech i starali się utrzymać siły, których powoli zaczynało brakować, jednakże wiedzieli, wszyscy wiedzieli, że nie mogą się zatrzymać. Bo jeśli się zatrzymają, to będzie ich koniec - tamci bez trudu ich dogonią, a potem wyłapią jak myszy. Już teraz byli takimi myszami, uciekającymi przed kocurem.
Pytanie tylko, jak długo im się uda?
— Jest, widzę polanę! — oświadczyła wreszcie Knox.
Leśny gąszcz wypluł ich prosto na niewielką polanę między innym leśnym gąszczem, gdzie rosła wysoka, mokra od rosy trawa. Sadzili przez nią susy, a na nogawkach spodni zostawała im rosa i babie lato. Coraz ciężej było im utrzymać tempo, coraz trudniej ignorować brak tchu, ale udało im się wdrapać na wzgórze porośnięte drzewami. Casper jak przez mgłę przypomniał sobie wczorajsze popołudnie, kiedy to z niego schodzili - zmęczeni, jednak w dobrych humorach, postanawiając, że na kolację zrobią sobie ciasto z jabłkami.
Słońce już wstało, oblało wszystko złotym blaskiem, przedzierając się tu i ówdzie przez gałęzie drzew, zamieniając rosę w skrzące kryształy. Nad trawiastą polaną i między pniami snuła się jeszcze mgła, która jako tako pomagała w osłonie, ale i ona miała wkrótce zniknąć - tak jak zniknęły z nieba odcienie szarości. Zapowiadał się słoneczny i pełen błękitu dzień.
Stali tutaj, za drzewami, wiedząc że mogą na krótką chwilę się zatrzymać. Clark, zgięty w pół, łapał powietrze i przeklinał wszystkich policjantów, Knox krążyła zdenerwowana, a Casper opierał się o pień i palił papierosa.
— Jak oni nas znaleźli, do cholery? — wyrzucił Clark. — Przecież uważaliśmy! Zawsze uważamy!
— Widocznie nie zawsze — mruknęła Knox, pocierając zadrapane czoło. — Ale nie wiem, co mogło pójść nie tak. Nie wiem nawet, kiedy. Pierdolone skurwysyny!
— Musieli nas gdzieś wyhaczyć. Myślisz, że to mogło być na dworcu?
— Niemożliwe, było tam za dużo ludzi. Wmieszaliśmy się.
— No właśnie, dużo ludzi. Może ktoś z nich nas zauważył?
— Pamiętacie ten strumień, który widzieliśmy wczoraj?
Popatrzyli na niego ze zdziwieniem i zaskoczeniem, bo odezwał się pierwszy raz odkąd uciekli z obozu. Wciąż opierał się o drzewo, palił papierosa i przyglądał uważnie swoim przyjaciołom. W promieniach słońca mógł dostrzec świeże zadrapania na ich twarzach i perlący się na nich pot.
— Pobiegniecie tym strumieniem, to psy was nie wyczują. Starajcie się zacierać ślady i pod żadnym pozorem nie zbliżajcie się do miasteczka, bo tam pewnie już wszystko obstawili. Rozumiecie?
— Co ty gadasz, Casper? — Knox spojrzała na niego z czymś, co początkowo mógłby określić jako zaskoczenie, ale chwilę potem uznał, że to strach.
Dobrze wiedział, co mówi i dobrze wiedział, skąd wzięli się tu gliniarze. Od początku było to dla niego jasne, kiedy usłyszał "policja" natychmiast zrozumiał, że przyszli po niego. To on był tutaj zbiegiem z poprawczaka, którego zauważyli na drugim końcu kraju, czyli nie tam, gdzie powinien się znajdować. Knox i Clark byli kolejnymi zaginionymi dzieciakami i jeśli policja ich tu nie znajdzie, możliwe że zapomną o nich w ogóle.
Pomyślał, że zrobi wszystko, żeby do tego doszło.
— Nie macie dużo czasu. — Zdeptał papierosa i podszedł do jednego z drzew, a potem uchylił gałęzi. — Zaraz tu będą.
— Pogięło cię? Co ty wyprawiasz, brachu? — Clark rozłożył na boki ręce. — Co ty wyprawiasz?
Casper rzucił na ziemię swój plecak, otworzył go i zaczął w pośpiechu wyjmować różne przedmioty - latarkę, zapałki, folię brezentową...
— Pójdziecie najdzikszą, najbardziej zalesioną drogą, jaką tylko uda wam się znaleźć. Potem strumieniem, tak jak wam powiedziałem. Ja pobiegnę w przeciwnym kierunku i ich odciągnę, zyskacie więc trochę czasu.
Knox skrzyżowała ramiona na piersi i zacisnęła usta w wąską kreskę.
— To jest poroniony pomysł.
— Ale wykonalny — powiedział Casper, nie podnosząc wzroku. — Weźcie to, przyda wam się. W nocy będzie zimno.
— Co ty nie powiesz, geniuszu? — warknęła dziewczyna. — Myślisz, że tak po prostu sobie tam pobiegniesz i wszystko będzie dobrze? Że cię nie zastrzelą? Nie masz pojęcia, do czego są zdolni!
— Wiem, co robię, Knox.
— Gówno, nie wiesz. Za coś cię w końcu zamknęli, pamiętasz?
Ciężko było stawić czoła jej rozgniewanemu spojrzeniu - te znajome iskierki, te ściągnięte w wojowniczym wyrazie brwi. Widział to nie raz, ale dopiero teraz dotknęło go do żywego i przez chwilę się zawahał - przez chwilę pomyślał, że mógłby po prostu pobiec z nimi, darować sobie zgrywanie bohatera i spróbować szczęścia...
Nie.
— To trwa już zbyt długo. — Wstał i zarzucił plecak na ramiona, lżejszy i pustawy. — Prędzej, czy później, to się musiało tak skończyć. Złapaliby mnie tak czy siak, a ja to tylko odwlekałem. Myślę, że teraz nadeszła pora, żebym spłacił swój dług.
Oddałby wszystko, żeby nie znajdować się teraz w sytuacji, w jakiej był - na rozdrożu, pograniczu dwóch rzeczywistości, dwóch światów. Pragnął jeszcze paru chwil ze swoimi przyjaciółmi, jednego spokojnego wieczoru, jednego wesołego popołudnia. Czegokolwiek.
Ale pragnął też, żeby ta dwójka przed nim była bezpieczna i szczęśliwa, z dala od toksycznych rodziców i ciągłego strachu, który niszczył ich życia. Jeśli w zamian musi oddać swoją wolność, to to zrobi.
— Musicie biec. Teraz.
— Pozwól nam chociaż... — zaczął Clark.
— Zjeżdżajcie stąd, mówię. Uciekajcie.
— Nie masz pojęcia, w co się ładujesz, pojebańcu — wysyczała Knox przez zaciśnięte zęby. — Jesteś popaprany.
Odwróciła się i poszła, zostawiając za sobą nikły szelest liści. Clark popatrzył za siebie, a potem na Caspra niepewnie, jakby wciąż nie mógł uwierzyć, ani tym bardziej zdecydować. Pozbierał już wcześniej rzeczy, spakował je do swojego plecaka prawie że mechanicznie, jakby nic do niego nie docierało, ale teraz stał w miejscu i się wahał.
— Ja...
— Idź — powiedział Casper, kiwając głową. — Nie ma czasu.
Więc Clark poszedł. Zniknął w cieniu traw i resztkach mgły. Kiedy Casper upewnił się, że już go nie ma, poprawił plecak, odwrócił się i ruszył w kierunku zbocza.
Ja się wami zajmę, skurwysyny.
Zaczął schodzić ze zbocza. Zasłonił oczy ramieniem, a drugim chwytał się co rusz jakiejś gałęzi - było słonecznie i stromo. Starał się nie zsunąć i nie upaść. Usłyszał szczekanie psów i głośne nawoływanie, a kiedy wreszcie znalazł się na dole, zobaczył wychodzących z lasu ludzi i ich zwierzęta. Kilka dużych plam granatu i połyskujące w słońcu łańcuchy.
— Tam jest!
Puścił się biegiem w lewo, sadząc susy przez wysoką trawę i wytężając wszystkie swoje siły, by zrobić to jak najszybciej. Wiedział, że za nim ruszyli, słyszał ich krzyki, ale nie oglądał się za siebie. Serce łupało mu jak szalone. Biegł. Głazem na sumieniu ciążyła mu świadomość, że to wszystko przez niego. Dźwigał to poczucie winy przez oblaną słońcem polanę, powtarzając sobie pod nosem, że wszystko będzie dobrze. Kupi im w zamian wolność.
— Uciekną — szeptał do siebie. — Uciekną...
Potrzebują tylko trochę czasu.
— Stój! Nie masz dokąd uciec, słyszysz?!
Jasne, że nie mam.
Gdyby teraz nie biegł, uśmiechnąłby się do siebie ponuro.
Przesadził pień zwalonego drzewa i znalazł się blisko kolejnego leśnego gąszcza, w którym mógłby się ukryć, albo chociaż zbłądzić, żeby odrobinę przedłużyć pościg. To dałoby Knox i Clarkowi więcej czasu. Zacisnął zęby, zacisnął pięści i rozpędził się już do granic możliwości. Towarzyszyła mu nadzieja.
Jeszcze trochę...
— Zatrzymaj się, zanim zacznę strzelać!
Nie zatrzymywał się.
Jeszcze tylko trochę... Tylko trochę...
Od drzew dzieliły go może dwa metry, ledwie parę sekund, których mu brakło. Nie zdążył. Wraz z hukiem wystrzału legł na ziemię, tracąc panowanie nad własnymi nogami, czując rwanie w prawej ręce i strach zalewający umysł.
Przetoczył się po ziemi, a z nim pies, który go na nią powalił.
Owczarek warczał, ślinił się i wbijał zęby w jego przedramię.
— Zostaw mnie, skurwielu! — wrzeszczał Casper. — Puszczaj, do cholery!
Szamotał się i wrzeszczał, ale w głębi duszy cholernie mu ulżyło, że nie dostał tym pociskiem.
Niedługo potem zjawili się policjanci i uwolnili go od psiego odoru oraz zębów. Pozostałe psy zostały przypięte do smyczy i czekały na rozkazy, posłuszne i czujne. Leżąc w trawie, Casper widział przez źdźbła ich falujące ogony.
— Teraz wstaniesz. — Funkcjonariusz wymierzył w niego broń. — Spokojnie i powoli, zrozumiano?
Więc Casper wstał, jak kazali, cały spocony i brudny.
— Rzuć plecak. Ręce do góry i nie ruszać się.
To wszystko było mu dobrze znane, z tą różnicą, że właśnie zostawił przyjaciół i zakończył swą podróż - nikogo nie pobił, nikogo nie uszkodził, nie narobił sensacji na całą szkołę. Psy obwąchiwały jego plecak, a w tym czasie został przeszukany przez funkcjonariuszy. Wyjęli mu z kieszeni mały, składany nożyk, który dostał kiedyś od Clarka i zapalniczkę, a kiedy okazało się, że nie ma nic więcej, nakazano mu paść na kolana.
— Skujcie go.
Dawno już nie doświadczył tego uczucia, ale wciąż go nie lubił i nie sądził, by miał kiedykolwiek polubić. Chłodny metal zaciskający się na nadgarstkach, ręce skrępowane z tyłu i ten metalowy klik. Wolałby tego nie słyszeć.
— Cała Ameryka cię szuka, wiesz, dzieciaku? — Uśmiechnęła się policjantka o blond włosach ściągniętych w koka. Wyjęła krótkofalówkę. — Melduję, że go mamy.
Niedługo potem kazano mu wstać, z drobną pomocą w postaci dłoni zaciśniętej na ramieniu i ciągnącej brutalnie do góry. Poprowadzili go przez trawę, gdzie nie było już rosy - wyschła. Nie było też babiego lata. Casper popatrzył w bok i ujrzał pnące się na niebie słońce, teraz stojące już nieco wyżej niż wtedy, gdy był na wzgórzu z przyjaciółmi. Było jasne i złote, biała, opalizująca kula na błękitnym niebie. Pomyślał, że będzie mu brakować tego widoku, tak jak i będzie brakować przyjaciół. A zwłaszcza Knox.
Mam nadzieję, że jesteś już bezpieczna.
Niedługo potem nie było już śladu po nim, ani po funkcjonariuszach. Jedynie wgniecenie w trawie w miejscu, gdzie dopadł go pies. Ale również i ono wkrótce zniknęło, a łąka rozkwitła pełnią dnia.
I nagle znalazł się w miasteczku. Tym samym, przed którym wcześniej ostrzegał swoich przyjaciół.
Było to senne miasteczko, otoczone aurą minionej dekady i spokojnie płynącego życia - takie, gdzie można usłyszeć natrętną muchę z drugiego końca ulicy. Kręcili się tu umundurowani funkcjonariusze, a pod komisariatem stał zaparkowany duży samochód o charakterystycznej barwie, którego nie dało się pomylić z niczym innym. Była to więźniarka, co Casper przyjął z zaskoczeniem, bo przecież nie był nie wiadomo kim i nie zrobił nie wiadomo czego.
Dopiero po chwili zrozumiał, że być może chodziło o to, by zgarnąć całą trójkę.
— Zaczekaj tutaj. — Mężczyzna o rudych brwiach i lśniącej odznace wysiadł z radiowozu, a potem wsadził głowę do środka. — I żeby było jasne: te psy dobiegają do furtki w trzy sekundy. Wygryzą ci dziurę w dupie, zanim zdążysz cokolwiek zrobić.
I trzasnął drzwiami.
Casper rozsiadł się wygodniej w fotelu, na tyle, na ile pozwalały mu kajdanki i zebrane w kostkach łańcuchy. Patrzył przez osłoniętą czarnymi kratami szybę, na przykryte słońcem miasteczko, gdzie malowały się błyszczące dachy i białe werandy - ale nie to go interesowało. Wśród tych wszystkich domów, wśród tych funkcjonariuszy, ich psów i zwykłych ludzi, mogli kręcić się Knox z Clarkiem. Casper nosił w sobie głęboką obawę, że ich tutaj ujrzy - że wyjdą gdzieś zza rogu, albo wysiadą z samochodu, zakuci w kajdany. Nie potrafił sobie tego wyobrazić.
Mój boże, pomyślał, będzie przerażona.
Ale niczego takiego nie uświadczył - nie pokazały się znajome twarze. Zamiast tego po chwili zdał sobie sprawę, że ktoś na niego patrzy, a kiedy obrócił się, ujrzał stojącego na białej werandzie starego mężczyznę. Dziadek miał krzaczasty wąs, wypłowiały sweter i opierał się o poręcz, wbijając w niego pełne niechęci spojrzenie.
— No, dzieciaku. — Drzwi otworzyły się i do środka zajrzał ten sam policjant o rudych, krzaczastych brwiach. — Zbieramy się.
Kazali mu wysiąść, powoli i ostrożnie, i nie próbować żadnych sztuczek, chociaż i tak nie wiedział, co mógłby zrobić - był zakuty w kajdany, a w pasie i kostkach przewiązany miał łańcuch, który szeleścił przy każdym kroku. Gdyby chciał teraz uciec, mógłby co najwyżej rzucić się na zakurzony asfalt.
Chodnikiem szła jakaś kobieta, trzymając za rękę małą dziewczynkę w różowych ogrodniczkach. Dziewczynka pomachała mu radośnie, trzymając w ręce lizaka.
Na komisariacie było chłodno i sterylnie, prawie jak w szpitalu, a przynajmniej takie wrażenie odniósł po wielu dniach spędzonych na zmianę w lesie i pociągach. Pachniało syntetyczną cytryną, kawą z automatu i mnóstwem papierkowej roboty, zaś u góry obracały się z wolna skrzydła wiatraków sufitowych. Jakiś czarnoskóry mężczyzna za biurkiem rzucił mu znudzone, przekrwione spojrzenie i jedynie skrzywił się na widok jego brudnego ubrania, a także grudek ziemi zostawianych na zielonkawym linoleum.
Poszedł dalej. Minął automat do kawy, rząd krzesełek poczekalnianych i nastolatkę, która tam siedziała. Dziewczyna była blondynką, miała pobrużdżoną twarz i wypłowiałą, czerwoną kurtkę.
To nie ona.
— Ruszaj się, Johnson, nie mamy całego dnia!
Parę godzin później siedział już w celi, ubrany w świeże drelichy, pachnący dziwnym, więziennym mydłem, z wilgotnymi jeszcze włosami. Opierał się o ścianę i patrzył przed siebie, bo nie miał tu nic do roboty i piekielnie się nudził. W celi naprzeciwko, na drewnianej ławce, chrapał w najlepsze osiedlowy pijaczek. Po jakimś czasie zbudził się, potarł zmętniałe, przekrwione oczy i spuścił nogi z ławki.
— Bank obrabowałeś, czy co?
*******
Casper przekroczył drzwi po raz drugi.
Kiedyś nie przypuszczał, że trafi do poprawczaka w ogóle - żył, potem wegetował, a potem nagle przestało mu zależeć i wylądował właśnie tam. Ale pogodził się z faktem, ponieważ w głowie miał już plan i tylko o niego się troszczył, bardziej niż o siebie samego. Pielęgnował go, jak cenną roślinę. Teraz zaś, kiedy przekraczał ten próg, czuł się po prostu dziwnie, jakby minęło znacznie więcej, niż ponad miesiąc. Dwa lata, może dziesięć.
Uderzył go znajomy zapach papieru, środków czyszczących i ogólna atmosfera tego miejsca, na którą składało się między innymi kilkaset zbuntowanych nastolatków. Kafelki nadal były popękane w kilku miejscach, a na tablicy korkowej wciąż wisiał ten sam plakat promujący zakład poprawczy w Woodland Hills, jako "jeden z najbardziej sprzyjających resocjalizacji".
Casper ciekaw był, czy przez ten czas coś się zmieniło i zakład faktycznie się taki stał.
— Witamy z powrotem — rzuciła do niego sekretarka, sortując papiery za szybą z pleksi.
Nic nie odpowiedział, przestępując tylko z nogi na nogę, czemu towarzyszył szczęk kajdanek. Strażnik pogawędził chwilę z sekretarką, uśmiechnął się, a potem milczącym i zimnym spojrzeniem nakazał Casprowi ruszać. Szedł krok za nim.
Korytarze były takie same, jak je zostawił. Najpierw kremowe, przyjazne dla oczu, a następnie niebieskie i ciemne, jakby specjalnie dla wychowanków. Jedyne, co zmieniono, to oświetlenie - nareszcie przestało migać.
Oczywistą zmianą stanowiło też to, że nie był już tutaj zwykłym wychowankiem, a zbiegiem i właśnie tak wszyscy go traktowali. Oprócz czujnych spojrzeń strażników otrzymał też czerwony drelich, który miał go wyróżniać na tle pomarańczowego morza. Była też większa ilość obowiązków, głównie tych paskudnych i brudnych, co to nikt nie chciał się ich podjąć - już mu to zapowiedziano.
— Dawno cię tu nie było, chłopcze.
Casper, wyrwany z zamyślenia, popatrzył z zaciekawieniem na mężczyznę, który się do niego odezwał i rozpoznał w nim Boba Burtona. Bob Okrąglaczek, tak na niego mówili, bo twarz miał pulchną jak u niemowlęcia, a głowę kompletnie łysą. Zawsze uśmiechał się lekko do wychowanków i zagadywał, a to o pogodę, a to o pracę, a to o jakąś inną błahostkę. Teraz jednak Casper na próżno szukał w jego twarzy choćby krzty sympatyczności, czy uśmiechu.
Bob Okrąglaczek zamknął za nimi drzwi.
Idąc, Casper obejrzał się przez ramię. Nagle uświadomił sobie, że w tym miejscu zapanowała jakaś dziwna powaga, jakby czujność, większa ilość badawczych spojrzeń i zasznurowane usta. Przestali nam ufać, pomyślał, o ile w ogóle wcześniej ufali.
— Ruszaj się — burknął na niego strażnik. — Chyba, że chcesz, żeby ci pomóc?
— Jest McCarthy? — zapytał Casper.
Od kilku dni nurtowało go, czy bardzo oberwie, jak już wróci do zakładu.
— Kto? — Czarnoskóry mężczyzna zmarszczył brwi ze zirytowaniem.
— Roger McCarthy. Strażnik.
— Nie wiem, o kim ty mówisz, synku.
Co?
— A teraz jazda, bo nie mam całego dnia.
Ruszyli. Weszli wreszcie tam, gdzie działo się najwięcej, gdzie było mnóstwo twarzy, szumu i głosów. Pomarańczowe Morze, Ocean, Pomarańczarnia - Casprowi te wszystkie nazwy rozbrzmiały teraz echem w głowie. Przypomniał sobie, jak klawisze wymieniali je między sobą i jak czasem umawiał się z chłopakami na handel. "W Pomarańczarnii", mówili, "po prostu zbijemy sobie piątkę".
Zobaczył kilka znajomych twarzy, a twarze zobaczyły jego. Ujrzał zdziwienie, rozdziawione usta i ciekawski wzrok wbijany w czerwone drelichy. Benito, Felipe i kilku innych, których nazwiska wypadły mu z pamięci, zastąpione przez Clark Stevens, Stella Parker i Knox Hudson. Strażnik poprowadził go dalej, nim Casper zdążył dobrze przyjrzeć się pozostałym. Kiedy wyszli z Pomarańczarnii, głosy ucichły, a czas zaczął płynąć jakby szybciej i wkrótce znaleźli się przed drzwiami nowej celi. Była mniejsza, niż jego poprzednia. Na łóżku stało plastikowe pudło, a w nim rzeczy, które rozpoznawał.
— No, Johnson. — Klawisz zdjął mu kajdanki. — Witaj w swoim nowym mieszkaniu. Znasz zasady, prawda?
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top