Rozdział 23

Tego samego dnia Stella postanowiła odejść.

To stało się nagle i niespodziewanie, w jednej chwili - tak jak wtedy, gdy dostaje się pocisk od snajpera. Umierasz szybko i bez żadnej zapowiedzi. W podobny sposób Stella obwieściła swoją decyzję: wyszła na środek i to powiedziała, a słowa opuszczały jej usta tak pobieżnie, jakby dziewczyna długo je w sobie trzymała.

Ale kiedy już to zrobiła, nie uwierzyli jej. Clark zaśmiał się i już nawet chciał powiedzieć coś w rodzaju "świetny żart", już otwierał do tego usta, jednakże Stella go ubiegła.

— Mówię poważnie. Chcę odejść.

I nagle zrozumieli - zrozumieli, że to wcale nie jest jakiś nieśmieszny żart. Zobaczyli powagę na twarzy Stelli i zawziętość, z jaką obracała pierścionek na palcu. To sprawiło, iż nie mogli wydobyć z siebie słowa, a cisza pomiędzy nimi gęstniała, jak gromadzący się w pokoju dym.

— Powiedzcie coś. Cokolwiek — rzekła dziewczyna niemal błagalnie.

Casper przełamał się jako pierwszy.

— Dlaczego?

— Bo...

— Czy coś zrobiłem nie tak? Byłem złym kumplem? — wtrącił Clark, jeszcze zanim Stella zdążyła odpowiedzieć. — Czy jestem złym przyjacielem?

— Nie, Clark, ja...

— Jestem za dziecinny, prawda?

Zaczął zasypywać ją pytaniami. Z tego wszystkiego nawet podszedł bliżej, chwycił za ramiona i spojrzał jej w oczy, jakby tam miała się kryć odpowiedź. Ale Stella go tylko lekko odepchnęła i wyszła naprzód.

— To nie ma sensu.

— Co nie ma sensu? — zapytała Knox, a Casper odniósł wrażenie, iż słyszy w jej głosie jakiś cichy warkot. Jak u wilka.

— Ta cała ucieczka nie ma sensu — powiedziała Stella. — To wieczne uciekanie przed wszystkimi. I do czego to niby prowadzi? Kiedyś i tak nas wszystkich przymkną. A jak nie, to w końcu wpadniemy pod pociąg i tyle z tego będzie.

Przecież rano jeszcze wszystko było w porządku...

— Co ci odbiło? — zapytał Casper. — Myślałem, że...

— Nic mi nie odbiło, Cas. Mam po prostu tego dość.

Chłopak zmarszczył brwi, nie pojmując.

— Ale czego? Uciekania?

— Nie. Bezcelowości tego wszystkiego.

Zamilkli, ale Stella nagle jakby w tym wszystkim odnalazła siebie - a raczej to, co chciała powiedzieć. Przestała miętosić pierścionek, a na jej twarzy pojawiło się zdecydowanie. Zaczęła krążyć, kopiąc po drodze kamyki.

— Ja po prostu... nie chcę ciągle zwiewać przed swoimi problemami. I przed waszymi. Tego jest za dużo, one mnie po prostu wyczerpują. Chcę się z tym zmierzyć i w końcu jakoś ułożyć sobie życie, wiecie? Nie odpowiada mi profesja wagabundy.

Casper wciąż był zaskoczony, ale po chwili doszedł do wniosku, że ją rozumie. Nie był pewien, czy sam by tak zrobił będąc na jej miejscu, ale ją rozumiał. Tylko dlaczego to wszystko się stało tak nagle? Dlaczego nie było żadnych sygnałów?

— Chciałabym zamieszkać gdzieś i znaleźć pracę. Na stałe. Żebym już nigdy więcej nie musiała być zdana na łaskę mojej popieprzonej rodziny.

Knox sprawiała wrażenie nadal mocno zszokowanej, a po twarzy Clarka ciekły łzy.

— Przepraszam. że moje problemy cię przygniotły — powiedział łamiącym się głosem. — Już więcej nie będę.

Ani się obejrzał, a Stella już była przy nim, już go tuliła. Potargała jego już i tak mocno potarganą czuprynę.

— To nie jest twoja wina, Clark — zapewniała. — To nie jest twoja wina i nigdy nie była.

— To dlaczego nas zostawiasz? Mnie?

Na twarzy dziewczyny pojawiło się coś, jakiś dziwny uśmiech - uśmiech dumy.

— Przecież ty mnie już nawet nie potrzebujesz — powiedziała. — Tak strasznie się zmieniłeś. Wydoroślałeś. Nie zauważyłeś tego, Clark?

A potem Stella podeszła do Knox, która zaciskała pięści i w której oczach szkliły się łzy.

— Nie możesz — powiedziała Knox.

— Knox...

— A to, co mi kiedyś powiedziałaś? Że jesteśmy watahą? Dlaczego mnie okłamałaś?

— Knox, posłuchaj...

— Mówiłaś, że jesteśmy przyjaciółmi. Myślałam, że nimi jesteśmy!

I wtedy Knox całkowicie straciła nad sobą panowanie i zaczęła płakać. Casper chciał ją jakoś uspokoić, ale ubiegła go Stella - przytuliła dziewczynę z całych sił.

— Bo jesteśmy. Ale nie mogę z wami zostać — szeptała, gładząc jej ciemne włosy. — Przepraszam. Przepraszam...

— Nie zostawiaj nas.

— Nie zostawię. Jeszcze was znajdę z dziesięć razy i będziecie mnie wszyscy musieli znosić, czy tego chcecie czy nie. Znajdę was wszystkich, zobaczycie.

— Obiecujesz?

— Obiecuję.

*******

Stella miała plan na przetrwanie, a od swoich przyjaciół chciała tylko, żeby pozwolili jej go zrealizować. I żeby odprowadzili ją na dworzec.

Tak więc odprowadzili ją na dworzec.

Idąc przez miasto byli tak skoncentrowani na odejściu Stelli, że nawet nie chciało im się zbytnio dbać o kamuflaż. Mieli gdzieś innych ludzi. Liczyła się tylko Stella. Fakt, że jeszcze wczoraj wszystko wydawało się być w porządku, a dziś była już to tylko iluzja. Iluzja, która rozpłynęła się na wietrze.

Od dawna nie było mu tak przykro z czyjegoś powodu. Nie pamiętał, kiedy ostatnio miał takich przyjaciół i kiedy ci przyjaciele wprawili go w stan, kiedy faktycznie coś takiego czuł.

Nagle zrozumiał, że te wszystkie momenty, które spędzili razem - nawet pełne głupich docinków i wrednych oddzywek - coś dla niego znaczyły. Chciał to powtórzyć. Chciał, by nikt nie musiał odchodzić. Chciał, by taki stan trwał zawsze.

By mogli włóczyć się razem, opowiadając sobie głupoty, a kiedy trzeba to i uciekać przed policją.

Ale nagle okazało się, że jest to niemożliwe.

Kiedy dotarli na dworzec, cisza zrobiła się głośna, a spojrzenia bolały. Nadszedł moment pożegnania i wszyscy wiedzieli o tym, ale dopadła ich niezręczność typowa dla takich momentów. Nikt nie wiedział, jak zacząć, ani co powiedzieć. Nikt nie chciał się żegnać.

Stella po raz drugi tego dnia wyszła naprzód, przed szereg. Powiodła zaszklonym wzrokiem po całej trójce.

— Przepraszam, że was zostawiam. Ale muszę uporać się ze swoimi problemami.

Clark wydawał się być już z tym wszystkim pogodzony. Knox nadal trochę płakała, ale kiedy Stella nachyliła się i coś szepnęła jej na ucho, twarz dziewczyny rozjaśnił uśmieszek. Za to Casper, pomimo iż Stellę rozumiał, jakoś nie mógł się pogodzić z faktem, że oto ich paczka topnieje.

— Trzymaj się tam — powiedział do niej całkiem poważnie, a potem Stella go przytuliła.

Była niskim, pulchnym kontrastem dla jego smukłego, wysokiego ciała. Dziwnie było ją żegnać i wiedzieć, że przez długi czas jej nie zobaczy.

Stella powiodła po ich twarzach, miętosząc w palcach pieniądze na bilet. Wiatr rozgarniał jej kolorowe włosy.

— Pamiętajcie, żeby się nie dać. Knox, Clark, Casper. Ja w was wierzę całym sercem. A jak się już zobaczymy, będziecie mi opowiadać, okej?

A potem poszła. Sama. Zostawiając za sobą życie włóczęgi, a zaczynając inne, którego pierwszym etapem miało być kupienie biletu na pociąg. Jej sylwetka zaczęła ginąć w szarościach dworca kolejowego.

Nagle Clark rzucił się naprzód.

— Stella! Czekaj! — wrzasnął, biegnąc ile sił.

Dziewczyna odwróciła się ze zdziwieniem wymalowanym na twarzy, gotowa mu coś powiedzieć, ale wtedy Clark wcisnął w jej ręce Rawlera razem ze smyczą. Uśmiechnął się przy tym niemrawo, jakby na pokrzepienie.

— Weź go, będzie cię strzegł.

Łzy zmyły ten krzywy uśmiech z jego twarzy, tak jak i zmyły zdziwienie z twarzy Stelli. Clark przytulił ją po raz ostatni, a potem nadeszła chwila prawdziwego rozstania. I niedługo później już jej tam nie było. Zniknęła w tłumie, rozpłynęła się jak zjawa i więcej jej nie zobaczyli. Zrozumieli, że pora wracać - nie można wiecznie stać i gapić się w miejsce, gdzie jeszcze przed chwilą była.

Ten dzień był najdziwniejszy ze wszystkich.

Dziwnie było iść tylko w trójkę przez miasto, niosąc ze sobą nieodparte poczucie, że kogoś tutaj brakuje. Dziwna była zalegająca między nimi cisza podsycona brakiem jakiejkolwiek chęci do rozmowy. Dziwnie było nie widzieć niskiej, krągłej sylwetki i charakterystycznych barwnych włosów.

Wszystko było dziwne. I wszystko jakieś takie inne.

Momentami miał wrażenie, że zaraz wyskoczy zza rogu, albo wyłoni się z tłumu i powie, że to był tylko żart. "Ale was zrobiłam, nie? Boże, najlepszy kawał w moim życiu!".

To by sporo ułatwiło - zabrałoby pustkę, która powstała po odejściu Stelli.

Wieczór też był dziwny. Terkotanie pociągu, zwykle niemal niesłyszalne, stało się cholernie głośne, tym bardziej, że nadal jakoś nikogo nie ciągnęło do pogawędek. Knox nie wyjęła swojej harmonijki, Casper nie otworzył szkicownika, Clark nie rzucił żadnym żarcikiem, by rozweselić towarzystwo. Ot, gapili się wszyscy, każdy w inny punkt, opatuleni w bluzy i koce - nawet ogniska nie chciało im się rozpalać. Jakoś nikomu na tym nie zależało.

— Chce ktoś kanapkę z masłem orzechowym? — rzucił Casper od niechcenia, wyjmując z plecaka puszkę.

— Mi możesz zrobić — mruknęła Knox.

Clark nie powiedział nic.

Słońce zaszło wielobarwnym echem, a Clark stwierdził, że położy się spać. Knox i Casper szybko poszli jego śladem - nikomu nie chciało się siedzieć do późna, zwłaszcza że nie było ogniska.

I tak oto dziwny dzień dobiegł końca i rozpoczęła się dziwna noc.

Zbudowanie nowej rzeczywistości trwało kilka dni. Tak jak wcześniej wszyscy przyzwyczajali się do swojej wzajemnej obecności, tak teraz musieli się przyzwyczaić do pewnej nieobecności. To trochę tak jak z przemeblowaniem pokoju, kiedy wszystko jest takie same i jednocześnie dziwne, obce i inne, a na dodatek mama wyrzuca na śmietnik jedną rzecz. Człowiek się przyzwyczaja, ale trochę to trwa.

Po pewnym czasie przestali unikać wspominania o niej i otwarcie rozmawiali - byli ciekawi, czy nic jej nie jest, czy dotarła tam gdzie chciała. Czy uda jej się zrealizować swój plan? Mieli nadzieję, że a i owszem. I martwili się, że jeśli nie, nie będą mieli jak jej pomóc.

Po kilku kolejnych dniach wszystko znormalniało. Nowa, pokrzywiona rzeczywistość stała się w miarę zwyczajną rzeczywistością, chociaż w niektórych chwilach wciąż dziwną. Wróciły żarciki i historyjki, lecz czasami brakowało jakiegoś puentującego komentarza Stelli (Casper wciąż miał w pamięci tekst o jego własnej głupocie).

Bez niej ta paczka już nie była taka sama. Mimo to, jakoś udawało im się żyć i kontynuować tak zwaną profesję wagabundy.

— Chce ktoś kanapkę z masłem orzechowym? — zapytał któregoś wieczoru Casper. Te kanapki stały się ich nową tradycją.

— Chce — powiedziała Knox.

Clark wyszczerzył zęby w uśmieszku.

— Ja poproszę trzy.

**********

Jedna tylko rzecz nie dawała mu spokoju, odkąd rozstali się ze Stellą i w miarę jak dni mijały, coraz częściej o tym myślał. Któregoś postanowił z nią o tym porozmawiać.

To było wieczorem, kiedy niebo oblewało się już delikatnym rumieńcem, a liście poruszały się na ciepłym wietrze. Znalazł ją przy moście, patrzyła na strumyk. Casper dopiero po chwili zauważył, że ma w ręce odpalonego papierosa.

— To moje? — zapytał, opierając się o drewnianą barierkę, obok dziewczyny.

Knox wypuściła z ust dym i wzruszyła ramionami.

— Nietrudno było je podwędzić. Jesteś nieuważny, jak ślepy łoś na drodze.

Uśmiechnął się pod nosem, pomyślawszy, że te odzywki to jedna z rzeczy, które bardzo lubi w tej dziewczynie. Jednak zaraz przypomniał sobie prawdziwy powód, dla którego tu przyszedł i uśmiech zszedł mu z ust.

— Posłuchaj, muszę z tobą porozmawiać — zaczął, ostrożnie dobierając słowa. — Myślałem nad tym, co będzie dalej, że jestem ścigany. I w końcu mnie złapią.

— To już wiemy. Jakieś nowe wieści?

— Chodzi mi o to, że wiem, co ze mną będzie, jak zostanę złapany. Natomiast nie wiem, co będzie z tobą.

— Wiem, co będzie ze mną. Będę uciekać dalej.

— Właśnie o tym mówię. Uciekanie, to nie jest dobry pomysł, Knox — rzekł Casper, wiedząc, że właśnie stąpa po cienkim lodzie. — A co, jeśli stanie ci się coś złego?

— To poradzę sobie, tak jak dotąd sobie radziłam — burknęła dziewczyna. — Nie rozumiem, po co w ogóle zaczynasz ten temat.

Wbiła spojrzenie w dal, zaś on poczuł, że albo powie to teraz, albo nie powie nigdy.

— Jedź z Clarkiem do jego babci. Zostań tam na jakiś czas i zgłoś sprawę na policję. Błagam, Knox, zrób to.

Dziewczyna patrzyła na niego, jak na idiotę.

— Pogięło cię? Na łeb upadłeś?

— Nie, wcale nie. Potrzebujesz pomocy, a ja...

— Nie potrzebuję, żebyś się mieszał, kretynie.

Cisnęła niedopałek w rzekę i odwróciła się, chcąc odejść, lecz Casper złapał ją za przegub.

— Posłuchaj mnie, proszę — powiedział żarliwie. — Nie możesz wiecznie uciekać, Knox. Któregoś dnia po prostu się zgubisz, albo trafisz na niewłaściwą osobę, albo będziesz w złym miejscu o złym czasie. Możesz zginąć, mając całe życie przed sobą. Ja nie chcę, żeby tak się stało, rozumiesz?

Odwróciła się i twardo spojrzała mu w oczy.

— Więc co? Teraz jesteś moim rycerzem? — prychnęła. — Spadaj ode mnie i daj mi żyć po swojemu, ty idioto.

Próbowała wyrwać rękę, ale Casper czuł, że oto wymyka mu się jedyna szansa. Tak więc postanowił przytrzymać ją oburącz.

— Posłuchaj, wiem, że sobie radzisz. Wiem, że w razie czego dasz sobie radę, że jesteś twarda, ale nie w tym rzecz. Chodzi o to, żebyś nie musiała wiecznie walczyć o przetrwanie, żebyś nie musiała przez cały czas oglądać się za siebie i żyć z dnia na dzień, jak szczur...

— No to najwyraźniej jestem szczurem — warknęła dziewczyna, a potem wyrwała ręce z jego uścisku.

Można by powiedzieć, że w tamtym momencie przetoczyło się przez niego małe tornado. Pomyślał o tych wszystkich razach, kiedy Knox wyciągała go z opresji i kiedy nie - kiedy była dla niego po prostu wredna, jak to ona. Przypomniał sobie też coś, co zostało z nim już na zawsze i nie potrafił wymazać tego z głowy, nieważne jak wiele razy próbował.

— Knox, pocałowałaś mnie. Nie wiem, jak dla ciebie, ale dla mnie to coś znaczyło.

Knox zatrzymała się wpół kroku, ale nic nie powiedziała, choć po niej spodziewał się kilku ostrych słów. Mentalnie już się na nie przygotowywał.
Zauważył, jak zacisnęła dłoń w pięść.

Postanowił mówić dalej - powiedzieć jej wszystko, co siedziało mu w głowie - i mieć gdzieś, czy za to oberwie, czy nie.

— Pamiętam to. Pamiętam wszystko — wyznał. — Wszystko... Ale ty nie musisz pamiętać, nie oczekuję niczego. Chcę po prostu, żebyś była bezpieczna.

Knox odwróciła się i podeszła bliżej. Spod zakasanych rękawów jej kraciastej koszuli wystawały drobne, szorstkie pięści.

— Ty chyba źle pojmujesz słowo "bezpieczeństwo". Dla mnie bezpieczeństwo oznacza to, że jestem wolna i mogę pójść, dokąd chcę — wycedziła dziewczyna. — Wiesz, co mnie czeka po powrocie do rodziny? Wiesz, ile batów dostanę? Już nigdy się stamtąd nie wyrwę, oni o to zadbają. Nigdzie nie wyjdę, chyba że za mąż, za jakiegoś podstarzałego mormona, za którego chcą wydać moje siostry...

Jej twarz była ściągnięta w zmarszczkach gniewu i zaczerwieniona. Biło z niej coś, czego nigdy nie widział, coś zupełnie innego od tych wybuchów, których wcześniej był świadkiem.

Przeraził się.

— Ale co ty w ogóle o tym wiesz? Masz normalną rodzinę, nigdy niczego ci nie brakowało. Brat się o ciebie troszczył, mama kochała i kocha nadal, ale ty jesteś zbyt głupi, żeby to dostrzec. Masz tak wiele możliwości i wybrałeś tą, która posyła cię prosto do poprawczaka.

Zaciśnięte pięści się rozluźniły, uniesione barki opadły. Knox otarła twarz, po której zaczęły spływać łzy.

— Masz wszystko to, co ja chciałabym mieć i wszystko to odrzucasz. Cieszę się, że możesz sobie na to pozwolić.

Podeszła do barierki i usiadła, opierając się o nią, jak o ścianę. Nie mówiła już nic więcej, cały gniew z niej opadł, tak jak opadają żagle, kiedy nie dmie w nie wiatr.

Nie pierwszy raz Knox powiedziała mu coś takiego, ale i tak zabolało - głównie dlatego, że mówiła prawdę.

Wiedział, że jak to wszystko się skończy, będzie mógł wrócić do domu, bo mama i Jonah nie zamkną mu drzwi przed nosem. Dostanie szansę, bo przecież nadal był ich synem. Będzie mógł skończyć szkołę i zastanowić się co dalej: może uda mu się pójść na studia, a jeśli nie, to do pracy. Stanie na nogi.

A Knox? Knox nie miała nic.

Jej dachem nad głową było niebo. Jej domem wszystko to, gdzie zdoła się wdrapać, wcisnąć, czy wskoczyć i gdzie zostanie dość miejsca na śpiwór. Jeśli nie podwędzi komuś portfela, nie będzie mogła kupić jedzenia, ani innych potrzebnych rzeczy. Już była zszargana przez takie życie i nie zanosiło się na zmianę, a wszystko dlatego, że najzwyczajniej w świecie nie miała dokąd wracać.

Ale, na litość boską, zależało mu na niej. Zależało mu na niej, jak na nikim innym na tym świecie i chciał, żeby mogła wieść normalne życie, takie jak każdy.

Casper usiadł obok, opierając się o drewniany pal. Patrzył, jak Knox przyciska sobie dłonie do twarzy, jak gdyby chciała powyrywać wszystkie włosy z głowy.

— Czasem tak bardzo ci zazdroszczę, że nie mogę być na twoim miejscu, mieć takiej mamy. W ogóle takich rodziców. Moi potrafią pierdolić tylko o bogu i o jakiejś karze.

— Wiem. I przykro mi z tego powodu.

— Nie chcę wrócić do Utah.

— Nie wrócisz — zapewnił ją Casper. — Obiecuję.

— Wolę już ukrywać się do końca życia. I wpaść pod pociąg, czy coś.

— Nawet tak nie mów, Knox. — Casper impulsywnie wyciągnął dłoń, ale w porę się powstrzymał. — To nigdy nie jest wyjście.

Dziewczyna spojrzała na jego dłoń tkwiącą w powietrzu i delikatnie ją ujęła.

— Zobacz, nawet kolorem skóry się różnimy.

— Clark się zgodził, Knox. On nie ma nic przeciwko, żebyś z nim pojechała. Rozmawiałem z nim.

— Wciąż tego nie widzę — mówiła Knox, śledząc palcami zadrapania na ciemnej skórze. — Boję się, że nic z tego nie wyjdzie i odeślą mnie z powrotem do Utah.

— Nie ma mowy, żeby odesłali cię z powrotem do Utah. Nie mogą tego zrobić, bo uciekłaś z sekty i przemierzyłaś pół kraju, żeby prosić o pomoc.

— Prosić o pomoc?

Casper uśmiechnął się pod nosem.

— Lepiej im nie mów, że trzymałaś z byłym kryminalistą.

Parsknęli oboje, a potem Knox splotła z nim palce. Pomyślał, że mógłby tak cały czas - siedzieć tu i trzymać ją za rękę, czuć szorstkość jej dłoni i patrzeć, jak ich kolory skóry kontrastują ze sobą.

— Dobra. Pojadę tam — powiedziała Knox. — Ale pod jednym warunkiem.

— Jakim?

— Pójdziesz na terapię.

W pierwszym odruchu chciał się wycofać i zabrać dłoń, co błyskawicznie wyczuła. Wzmocniła uścisk.

— Posłuchaj — rzekła poważnie. — Nie możesz czekać, aż to wszystko samo minie, bo nie minie. Potrzebujesz fachowej pomocy, której żadne z nas nie jest w stanie ci zapewnić. Wiesz o tym. Bez tego nie ruszysz do przodu.

Na dźwięk słowa "terapia" budził się w nim nieuzasadniony strach i wspomnienie matki rozmawiającej z nim w pokoju widzeń.

"Zaczęłam ostatnio chodzić do psychologa i myślę, że ty też powinieneś."

— To jest tylko i wyłącznie dla twojego dobra — kontynuowała Knox, wciąż mocno ściskając jego dłoń. — Nie wysyłałabym cię tam, gdyby mieli cię przywiązywać do krzesła i razić prądem. Uwierz mi, będą tylko z tobą rozmawiać, ewentualnie przepiszą ci jeszcze jakieś leki, żebyś mógł normalnie spać.

— Skąd wiesz? — zapytał Casper podejrzliwie.

— Pamiętasz te dziwne, rude dzieciaki, z którymi się zaprzyjaźniłam? Jeden z nich tam chodził. Opowiadał mi, że to tylko zwykła rozmowa. Siedzisz na kanapie, naprzeciwko lekarz, a obok masz pudełko z chusteczkami, jakbyś potrzebował. Czasem się płacze. To nic takiego.

Wciąż nie był przekonany, wciąż tkwiły w nim igiełki strachu. Ale wraz z nimi świadomość własnej porażki w tej sprawie - już raz próbował się zabić. Czy w przyszłości dojdzie do tego, że podejmie się kolejnej próby?

— Oni ci pomogą. Zaufaj mi.

Chłopak przełknął ślinę.

— Czy jeśli pójdę na terapię, pojedziesz z Clarkiem? — zapytał, żeby się upewnić.

Knox pokiwała głową.

— Tak.

— Obiecujesz?

— Obiecuję.

Tym razem to on pocałował ją pierwszy. 

***********

ile ja sie z tym pieprzyłem, to nawet nie macie pojęcia.

Przepraszam za tak długą przerwę w dodawaniu rozdziałów. Przez to całe zamieszanie koronaświrusowo-maturalne nie miałem ani czasu, ani ochoty, ani nerwów do pisania. Mogliby z łaski swojej ogłosić wcześniej swoje stanowisko :v

Kochani, zostało już niewiele do końca, bo raptem dwa rozdziały. Jakie macie przemyślenia? Ktoś zechciałby się podzielić jakąś ciekawą teorią? :> 

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top