Rozdział 21
Casper rozpoznał go niemal od razu.
Sporo schudł przez te cztery lata, wręcz zmarniał, a jego odsłonięte ramiona przybrały wygląd sękatych gałęzi drzewa - chudych, ale wciąż groźnych, mogących wyrządzić prawdziwą krzywdę. Twarz była spalona słońcem, ostra, wykrawędziowana, jednak oczy pozostały takie same. Kiedy się w nie spojrzało, miało się wątpliwości co do intencji tego człowieka.
Casper pamiętał to z dawnych lat. Jako dzieciak często przesiadywał na zapleczu baru, w którym pracował Charlie, i czekał na moment aż będą mogli pójść do domu. Czas spędzał na rysowaniu, odrabianiu lekcji i wsłuchiwaniu się w gwar rozmów oraz postukujących szklanek.
Jackson czasem do niego zaglądał, a wtedy wdziewał na twarz uśmieszek i zaglądał mu przez ramię.
"Co tam rysujesz, ese? Będzie z tego tatuażyk?"
Mimo, iż starał się wyglądać przyjaźnie, w jego oczach coś się kryło, coś dziwnego, czego Casper nie polubił od pierwszego wejrzenia. Nie był w stanie zamaskować tego nawet najbardziej pogodny uśmiech, czy choćby cukierek rzucony ukradkiem. Ten człowiek nigdy nie zdobył jego zaufania, choć bardzo chciał.
Prócz tego, że wychudł, przybyło mu także tatuaży, a zęby miał teraz brzydkie i pożółkłe - może od palenia kryształu. Jednak wystarczyło, że się uśmiechnął, że wyszedł z cienia niewysokiego budynku, a słońce zamigotało w tych jego niebieskich oczach.
I Casper nagle wiedział. Wiedział, że to jest on.
— Jackson, proszę. Proszę... — Głos Charliego drży, ślizgając się na granicy płaczu. — Możemy coś wymyślić. Daj mi tylko trochę...
— Och, zamknij się.
Jackson nie zwrócił na niego najmniejszej uwagi, a jeśli tak, to zaraz zignorował. Po prostu wcisnął ręce do kieszeni obszernych spodni khaki, i nonszalanckim krokiem ruszył w swoją stronę. Casper stał dalej w tym samym miejscu, z papierosem w ręce, którego koniec dymił błękitnawą strużką, i tylko patrzył za nim, jak odchodzi. Chłopak nie wiedział, co powiedzieć, nie wiedział nawet, co myśleć. Coś usiadło mu ciężko na piersi i nie pozwalało na zaczerpnięcie oddechu.
Ty. Tutaj.
Patrzył, jak sylwetka Jacksona Reese'a porusza się w jasnym świetle popołudnia.
Ty...
Przed oczami stanął mu widok czterech mężczyzn, a właściwie to jeszcze chłopaków, o zakrytych kominiarkami twarzach.
Stoją w plamie światła, na zawiasach wiszą wyważone drzwi domu, połyskują lufy trzymanej przez nich broni - jeden ma skróconą strzelbę.
Charlie gwałtownie zaczerpuje powietrza, jakby przez długi czas znajdował się pod wodą. Zaciska dłoń na jego ramieniu i popycha za siebie, do tyłu.
— Cassy, uciekaj! Uciekaj!
Nie udaje mu się uciec, bo zaraz rzucają się na nich, we wrzawie i krzyku. Ktoś chwyta go za ubranie, ktoś przystawia mu broń do głowy, a po chwili rozlega się charakterystyczny szczęk.
— Kasa, albo rozwalę tego małego gówniarza! Słyszysz?! Pieniądze! Już!
Czuje, jak koniec strzelby wbija mu się boleśnie w potylicę. Chce krzyknąć, ale nie może i coś mu mówi, że nawet nie powinien próbować. Wie jedynie, że jest przerażony jak cholera i chce, by to wszystko się skończyło. Mamo? Gdzie jest mama? Charlie, co się dzieje?
— Gdzie są pieniądze, Johnson? Umawialiśmy się...
Nagle jakby i on wynurzył się spod wody, tak jak kiedyś jego brat. Poczuł, że oddycha. Oddycha bardzo głęboko i stabilnie, a jego serce bije naprawdę żwawo. Krążyło w nim coś, co już dobrze poznał, coś co napędzało go przez te wszystkie miesiące spędzone w poprawczaku i o czym trochę ostatnio zapomniał, ale co z tego? Dał radę sprać McCarthy'ego, dał radę uciec z poprawczaka i dotrzeć aż tutaj.
— Sukinsynu. — Zgasił papierosa o ścianę, przy której stał.
Reece zniknął za rogiem jakiegoś podrzędnego, szarawego budynku, a chwilę potem rozległo się czyjeś radosne wołanie. Casper zwolnił kroku, po czym całkowicie się zatrzymał - oparty o ścianę w bezpiecznej odległości od jej krawędzi, nasłuchiwał. Starał się nie robić żadnych hałasów.
— Yo! Jak leci? Masz to, o co cię prosiłem, nie?
— Najpierw kasa. No, już. Spieszy mi się, ese.
Było ich kilku i dobijali targu, co potwierdził pełen satysfakcji śmiech jednego z nich. Casper nie miał pojęcia, co takiego sprzedawał im Reece i nie obchodziło go to. Czekał tylko na chwilę, kiedy zostanie z nim sam, a wtedy i on będzie mógł załatwić z nim sprawy. Dobić targu.
Zrzucił plecak z ramion i przekopał pobieżnie jego zawartość. Wydobył z dna Berettę, wciąż owiniętą w szmatki, nie ruszoną od czasu tamtej nocy w samochodzie - zdawało mu się, że wciąż może poczuć zapach lasu. Odwinął broń, wcisnął za spodnie i przykrył bluzą, a tę zapiął niemal pod samą szyję, chociaż było bardzo ciepło. Podwinął rękawy, założył kaptur. I czekał.
Oparł się o ścianę, a serce łomotało mu w piersi.
Tutaj. W jakimś Idaho Falls, miejscowości oddalonej od Los Angeles o setki kilometrów. Co on tutaj robił? Nie wyszło mu w dzielnicy? Chciał się ukryć przed policją?
Nieważne, bo i tak go zabije. Zabije, ale najpierw sprawi tyle cierpienia, ile tylko mógł. Wiedział, że niemożliwym będzie uczynienie mu tego samego, przez co sam przeszedł, ale wiedział też, że może go sponiewierać na inne sposoby. I że to zrobi.
A potem strzeli mu prosto w twarz. Kto inaczej, jeśli nie on? Nie było już nikogo, kto mógłby wziąć sprawy w swoje ręce i doprowadzić do końca. Nie było i nie będzie. A on, Casper, nigdy nie pozbędzie się z głowy tych obrazów. Nigdy nie zapomni, jak to było klęczeć na dywanie z zakneblowanymi ustami, patrzyć jak wciskają Charliemu rewolwer prosto w twarz i wiedzieć, że już nikt nie przyjdzie im pomóc.
Jackson Reece pożegnał się i poszedł w swoją stronę, to jest przeciwną do podrzędnego moteliku. Wciąż kroczył powoli, nonszalancko, jak ktoś kto wie, że jest na swoim terytorium i nikt nie zawaha się mu podskoczyć. Casper ruszył za nim.
Przeszukują szafki jedna za drugą, rozkopując wszystko co się da i czyniąc tym okropny hałas. Odgłosy tłuczonego szkła mieszają się z różnorakimi przekleństwami, które ciskają pod nosem. Jackson stoi na środku pokoju z rewolwerem w dłoni i nie spuszcza oczu z Caspra i Charliego, chociaż jego mina sugeruje, że dobrze wie, iż i tak nie odważą się nic zrobić.
— Tu nic nie ma, szefie — oświadcza jeden z chłopaków. Kominiarka przemiela jego słowa, więc nieco zsuwa ją z twarzy. — Kmiot jest spłukany do zera. Puściutko.
— Sprawdź jeszcze tamten pokój na końcu.
Raz, dwa, trzy. Raz, dwa, trzy. Krok za krokiem, krok za krokiem, spokojnie, bez pośpiechu, ale żeby go nie zgubić. Coraz bliżej, coraz bliżej...
— Prawdę mówiąc, nie chciałam, żebyś utonął — powiedziała Knox. A potem go pocałowała.
Przystanął.
Zaczął myśleć... czy na pewno powinien? Czy to na pewno dobra opcja?
A jeśli to zrobi, to co dalej?
Stał w miejscu, kurz przestał się wznosić. Jackson Reece najwyraźniej jednak zorientował się, że jest śledzony, ponieważ się odwrócił i teraz taksował Caspra wzrokiem.
— Yo, ese — powiedział. — Czegoś ci trzeba? Masz jakiś biznes do mnie?
Brzmiał normalnie, zupełnie jakby go nie kojarzył, ani niczego nie podejrzewał. Może udawał... a może faktycznie tak było. Może po prostu miał go za kolejnego ćpuna, który chce kupić trochę towaru, nic więcej.
Wkrótce się przekonamy.
Casper podszedł do niego powoli, starając się wyplenić wszystkie myśli z głowy.
— Ta. Ale nie tutaj. Znajdźmy jakieś inne miejsce. Nie chcę kłopotów.
Reece przyglądał mu się przez chwilę, a Casper jemu. Zauważył wytatuowaną łzę pod prawym okiem.
— Kłopotów, co? — Jackson uśmiechnął się nieznacznie. — Jakich kłopotów?
— Glin.
Powiedział to niemal przez zaciśnięte zęby.
— Dobra. — Jackson wycofał się i machnął ręką. — Chodź.
********
Kiedy przybyli na miejsce, zastali jedną, wielką dezorientację - Caspra nigdzie nie było.
Miał czekać. Sam zadeklarował, że woli zostać tutaj, pod tym obskurnym budynkiem, i "pilnować miejsca", jak to określił. Będzie palił papierosy, obserwował towarowce nieopodal, a kiedy wrócą, odda im pieniądze. Chciał tylko trochę wody i dwie paczki sucharów, nic więcej.
Wszyscy dobrze wiedzieli, jaki jest tego powód - wszyscy widzieli to z trudem ukrywane zażenowanie wczorajszym wieczorem, wstyd schowany za pozornie rozbawionym uśmieszkiem. Patrzył w oczy wszystkim, tylko nie Knox, palił dużo więcej, niż zwykle i, nawiasem mówiąc, zdziwili się że nie poprosił ich o papierosy. Tylko te suchary i woda.
— To nie najlepszy pomysł, Casper — zaoponowała Stella. — Lepiej, żebyś poszedł z nami, wiesz?
— A co się może stać? — mówił, prychając. — Przyszpilą mnie gliny? Dajcie spokój.
No więc dali spokój. I teraz zaczynali tego żałować.
— Rozpłynął się — stwierdził Clark, a potem pstryknął palcami, niczym jakiś magik. — Puff, i nie ma go.
— Przymknij się — burknęła Stella. — Musi tu gdzieś być, prawda? Więc szukajmy dalej.
Problem w tym, że szukali od kilku minut i nie mogli pojąć, gdzie Casper mógł się udać, ani po co. Frustracja zaczynała rodzić się w każdym z nich, ale był też niepokój. Co się stało? Czy zgarnęli go gliniarze?
Knox krążyła wokół z dłońmi wciśniętymi w kieszenie, od czasu do czasu kopiąc jakiś kamyk i nie odzywając się ani słowem. Patrząc na nią, Stella nie mogła pozbyć się wrażenia, że dręczy ją poczucie winy za to, co się stało. Pomyślała, że dobrze byłoby podejść i coś powiedzieć na pocieszenie, ale właśnie wtedy Knox schyliła się i podniosła z ziemi niedokończonego papierosa. Leżał tuż pod ścianą.
— Chyba coś mam.
Clark i Stella podeszli bliżej, żeby się przyjrzeć, za nimi podreptał Rawler. Clarkowi przyszło do głowy, że można by podsunąć mu tego papierosa pod nos, może coś wywęszy, o ile nie przeszkodzi mu w tym ostra tytoniowa woń...
— Myślicie, że to jego?
— A czyje?
— Nie wiem, może jakiegoś ćpuna? Te okolice nie wyglądają za przyjaźnie.
— Ale przecież musiał tutaj być, prawda? Obiecał, że będzie.
— Wiesz, nie tylko Casper pali papierosy...
Wtedy rozległy się strzały.
*********
Odrobina światła wlała się do starego budynku, przerzedzając nieco oleisty półmrok o barwie zakurzonych szyb. Skrzypnęły głośno odrapane drzwi, a potem jęknęły głucho, kiedy Reece je zatrzasnął. Zdawało się, że tyle wystarczy, by spadły z zawiasów.
— To tutaj, ese. Dzieciaki miały tu kiedyś próby. Nawet stare pianino tu jeszcze jest, widzisz?
W istocie, pianino było. Stało na czymś, co zapewne kiedyś było niedużą sceną, gromadziło kurz i rozpadało się w szwach. Na czarnym drewnie widniały niemałe wyrwy, niczym poszarpane ścięgna jakiegoś zwierzęcia. Casper rzucił mu przelotne spojrzenie, podążając kilka kroków za Jacksonem.
Ale nie pianino go interesowało. Interesował go człowiek przed nim, i pistolet ukryty za materiałem bluzy.
Jeszcze chwila, myślał, jeszcze chwila.
Przez całą drogę tutaj powstrzymywał się od rzucania Jacksonowi spojrzeń, przerażony myślą, że może to zepsuć jego plan, ale teraz już nie musiał się o to martwić. Idąc za nim, mógł bez skrupułów wbijać nienawistny wzrok w jego plecy, to rozluźniając dłonie, to znów zaciskając je w pięści. Koszulka lepiła mu się do ciała, bo z emocji strasznie się pocił.
Wykonali obydwaj kilka kroków, podłoga zatrzeszczała parę razy, sygnalizując że jest przegniła i zniszczona. Jackson zbliżył się do zabrudzonego okna i przez nie wyjrzał, od niechcenia opowiadając historię tego budynku oraz proponując na przyszłość, że "jeśli masz biznes - wpadaj tutaj".
Nie zauważył, jak chłopak wyłania się z cienia, i jak sięga dłonią w tył.
— Kupujesz, sprzedajesz? — zapytał Jackson. — Jaki miałeś biznes do mnie? Nie mam całego dnia, ese, więc spiesz się.
Zorientował się dopiero wtedy, gdy ciszę osiadłą po jego słowach przeciął cichy szczęk, charakterystyczny odgłos, który po części zmroził mu krew w żyłach... a po części potwierdził jego przypuszczenia. Casper zobaczył to w jego niebieskich oczach, kiedy mężczyzna się odwrócił, powoli i z lekko uniesionymi rękami.
Usta miał wygięte w uśmieszku.
— Łoł, spokojnie, ese — powiedział. — Nikt tu nikogo nie skrzywdzi.
Casper zaciskał dłonie na rękojeści Beretty, i patrzył Jacksonowi prosto w oczy. Trzymał broń oburącz, tak żeby mieć pewność, i kierował lufę centralnie w twarz mężczyzny.
— Czego chcesz, ese? Dragów? Pieniędzy? Samochodu...
— Wtargnąłeś do mojego domu. Cztery lata temu. I zabiłeś mojego brata.
Jackson zrobił zdziwioną minę i obrzucił chłopca pogardliwym spojrzeniem, zupełnie jakby ten nie mierzył właśnie do niego z pistoletu.
— O czym ty pieprzysz, ese? Chory jesteś? Naćpany?
Casper mocniej ścisnął broń.
— Nie udawaj, Jackson.
Obserwował, jak na czoło Reece'a wstępuje zmarszczka, jak jego uśmiech pełza w nicość. Mężczyzna opuścił dłonie i przyjrzał mu się dokładniej, kiwając głową jakby sam do siebie.
— Ta... to ty jesteś tym dzieciakiem, którego kazałem wtedy zakneblować — powiedział. — Nigdy nie przypuszczałem, że kiedyś jeszcze się spotkamy, mały.
Spojrzenie Caspra rozgorzało jeszcze większym gniewem, większą nienawiścią.
— Kazałeś mi milczeć. Powiedziałeś, że jeśli komukolwiek o tym powiem, to znajdziesz mnie i zabijesz. Że będzie po mnie... Nawet nie wiesz, jak bardzo chciałem, żebyś to zrobił — powiedział chłopak. — Żebyś mnie zabił. Chciałem umrzeć.
— I co, udało ci się to?
Casper położył palec na spuście.
— Zaraz się przekonamy.
Minęła sekunda, albo dwie. A potem Jackson wyjął z kieszeni pistolet.
*******
Jeszcze nigdy tak szybko nie biegli.
Clark przypomniał sobie moment, kiedy uciekał przed ojcem na górę, do swojego pokoju. Stella pomyślała o chwili, gdy biegła do domu, po tym jak rodzice Giny nazwali ją ladacznicą. A Knox, kiedy uciekała z domu przyjaciół, z zimna paliło ją w płucach, a śnieg oblepiał jej twarz i stary sweter.
Żadne z nich nie biegło wtedy tak szybko, jak teraz.
Krew szumiała im w uszach, a w sercach płonął ogień. Wiedzieli, po prostu wiedzieli, że te strzały to Casper, nawet jeśli nie mieli pojęcia, po której ze stron się znajduje. Czy został ranny? A może to on dzierżył broń i co rusz pociągał za spust? Nie potrafili wywnioskować i właśnie to bolało najbardziej. Dlatego przyspieszyli kroku, byle dotrzeć tam jak najprędzej, zapobiec temu, co miało się wydarzyć, cokolwiek to było.
Mieli złe przeczucia.
*******
Pocisk świsnął tuż obok jego głowy, odrąbując spory kawałek pianina - drewniane drzazgi poleciały na wszystkie strony, a Casper momentalnie wycofał się jak najdalej od krawędzi instrumentu. Odczekał kilka sekund, ściskając w rękach pistolet, po czym wychylił się, oddał dwa strzały i padł znowu na ziemię. Wiedział, że nie trafił, podobnie jak i Jackson nie zdołał dotąd trafić jego, choć niewiele ku temu brakowało. Wiedział też, że to wszystko nie potrwa w nieskończoność, że prędzej czy później któryś z nich dostanie, a wtedy zacznie się prawdziwa walka. Zakładając, że nie będzie to strzał prosto w głowę.
Muszę ukryć się gdzie indziej, pomyślał, tylko gdzie?
Jackson tkwił za stertą rupieci, które leżały na drugim końcu sali - stare krzesła, bezużyteczne rekwizyty i przewrócony stolik służyły mu za tarczę. Raz Casper prawie go trafił, widział że było naprawdę blisko, i był niemal pewien, że to ten strzał. Ale po chwili Jackson wychylił się i pociągnął za spust swojego małego pistoleciku, a wtedy trzeba było się błyskawicznie ukryć. Klawisze starego pianina nie zdążyły nawet pisnąć.
Jednakże w budynku znajdowały się jeszcze kolumny.
Powinien błyskawicznie wyskoczyć zza pokiereszowanego instrumentu i biegiem udać się w stronę jednej z nich. Miał nadzieję, że zapewnią mu dobrą osłonę, a przynajmniej na choćby minutę. Nie mógł zostawać w takim miejscu zbyt długo, musiał sobie znaleźć inną, lepszą kryjówkę. Bliższą Jacksona. Wtedy go dopadnie.
Zrzucił z siebie bluzę, żeby mu nie przeszkadzała, a potem chwycił za broń i ostrożnie się wychylił. Jackson niemal natychmiast go spostrzegł i równie szybko wypalił, ale Casper skoczył w bok, a potem pognał w kierunku upatrzonej kryjówki. Pociski żłobiły dziury w miejscach, gdzie jeszcze przed chwilą stał. Przylgnął do kolumny i starał się nie wychylać, a kiedy emocje opadły, poczuł coś dziwnego na czole. Dotknął tego miejsca palcami i spostrzegł, że ma na nich krew - zrozumiał, że musiał dostać jakimś odłamkiem, może kawałkiem pianina.
Ale po chwili zupełnie o tym zapomniał.
— Wyłaź stamtąd, Jackson! Obaj wiemy, że to koniec! — ryknął na całe gardło.
Kula wbiła się w kolumnę, a potem strzały ustały i rozległ się dziwny odgłos klikania...
— Szlag by to.
Przez jedną długą sekundę Casper nie mógł zrozumieć, o co chodzi, a potem pojął, że to klnie Jackson, a ten odgłos klikania to jego broń. I najwyraźniej się zacięła.
Jackson klęczał na ziemi, trzymał pistolet i próbował go naprawić, ale ten ślizgał mu się w rękach wilgotnych od potu. Uniósł wzrok, kiedy usłyszał kroki, i spróbował wstać. Casper mógłby go zastrzelić - miał ku temu idealną okazję i wystarczającą ilość naboi w magazynku. Ale najpierw chciał solidnie go pomęczyć. Tak więc kopnął go prosto w twarz.
Kiedy Jackson zakrywał dłońmi zakrwawiony nos, Casper chwycił go za koszulkę i szarpnął do góry. Rąbnął go z pięści, a potem jeszcze raz i jeszcze raz, aż w końcu jego przeciwnik upadł na ziemię. Chłopak stanął nad nim i kontynuował bicie, pragnąc zobaczyć na tej wykonturowanej twarzy jak najwięcej krwi, jak najwięcej bólu. Wkrótce zaczął okładać i resztę ciała, nie szczędząc w środkach.
Giń w męczarniach, skurwysynu.
Jackson wyciągnął lepką, czerwonawą dłoń gdzieś w bok, gdzie nie sięgały dłonie i wzrok Caspra. Wymacał swój pistolet, mały Walther PPK, teraz bezużyteczny z powodu braku naboi i zepsutego zamka. Zacisnął palce na rękojeści, co chłopak zdołał kątem oka zauważyć. Zdołał też chwycić za swój własny pistolet, zatknięty za tył spodni, ale nie zdołał uskoczyć przed nadciągającym, skrwawionym ciosem. Jego broń upadła, podobnie jak i on sam. Chwycił się za skroń, w której grzmiało echo bólu, a jego twarz wykrzywiał teraz podobny grymas, co twarz Jacksona. Na zakurzonej podłodze rozciągała się niewielka, czysta smużka, zaś na końcu tej smużki leżała srebrna Beretta, z nie zaciętym zamkiem i kilkoma nabojami w magazynku wciąż gotowymi do użycia. Kawałek słońca padł na jej lufę, wyłaniając z cienia niedużą plamkę rdzy.
Od razu stało się jasne, że wygra ten, kto pierwszy sięgnie.
Rzucili się obydwaj, niemal w tym samym czasie. Jeden z nich dobył broni, ale i drugi ją ścisnął, przez przypadek pociągając za język spustowy i broń wypaliła. Spadły na nich okruchy sufitu, a potem Jackson i Casper zaczęli się szamotać. Niczym dwa wściekłe węże, albo kojoty, splecione ciała torujące drogę w kurzu, młócące nogami powietrze, próbujące ciosami zdobyć szansę na broń. Ich wrzaski były teraz jedynym, co słyszał ten opuszczony budynek.
Jednakże w trakcie tej szarpaniny zdarzył się cios, który zadecydował o wszystkim. I ten cios został wymierzony przez Caspra.
Miał teraz nadgarstki oplecione krwią. Czerwone ślady w kształcie ludzkich palców, znaczące dokładnie miejsca, w których Jackson usiłował odebrać mu pistolet, były niczym jakieś upiorne bransoletki. Chłopak wstał, lekko chwiejnie, z ciężkim oddechem wiszącym na piersi i siniakami, które zaczynały się tam tworzyć.
— No. — Otarł sobie usta, na których została mu smuga krwi. — Co teraz powiesz, dupku?
Jackson klęczał na ziemi i wpatrywał się w dzieciaka, którego kiedyś, dawno temu, kazał zakneblować. Ciemna, przestraszona twarzyczka, zroszona potem i łzami zmieniła się w twarz przyszłego mordercy. Dzieciak przyszedł po zemstę, jego palec plątał się teraz w okolicach spustu, i wyglądało na to, że dopnie swego. Twój koniec, Jackson.
Zaraz będzie po wszystkim, pomyślał Casper, zaraz będzie koniec.
Tylko koniec czego? - zastanowił się jakiś cichy głosik w jego głowie.
Koniec koszmaru, który budził go ze snu każdej nocy? Czy koniec jego samego? Bo co zrobi, kiedy już pociągnie za spust, a sztywne ciało z głuchym łoskotem upadnie tuż u jego stóp? I czy naprawdę to zrobi?
Zabije człowieka?
Nieważne, pomyślał, on m u s i zginąć.
Położył palec na spuście, nagle zdecydowany.
— Jakieś słowo przed śmiercią?
Drzwi się uchyliły i do środka wpadł pewien cień. Ten cień był wysoki, chudy, a na plecach miał kamizelkę ze spranego dżinsu. Cień pochwycił Caspra i rzucił się razem z nim w bok, na podłogę. Jackson spróbował podczołgać się do broni i pochwycić ją w swoje ręce, mając jeszcze nadzieję, lecz wtedy podbiegła pewna dziewczyna, złapała za pistolet i wycelowała w jego głowę. Jej jasną twarz wykrzywiał wściekły grymas przerażenia.
— Wypierdalaj stąd, póki możesz! — wrzasnęła na całe gardło. — Rozumiesz? Zjeżdżaj!
Casper w tej całej szamotaninie zdołał usłyszeć kroki, a potem dostrzec, jak Jackson znika za drzwiami. Jego czoło przecięła gniewna zmarszczka, rąbnął z całej siły Clarka i zerwał się, żeby odebrać Knox swój pistolet. Siłą wydarł go z jej palców, nie zważając nawet na jej krzyki, zupełnie jakby ich nie słyszał.
Wycofał się w tył, Berettą trzymając całą trójkę na dystans, unosząc groźnie lufę, kiedy ktoś z nich próbował się zbliżyć. Krew ciekła mu po twarzy, jak jakiejś wygłodniałej bestii, a w oczach tańczył obłęd. Chłopak patrzył po nich, po każdym po kolei, przesuwał wzrokiem po znajomych twarzach, notując gdzieś tam z tyłu głowy, że oni wszyscy strasznie się boją i nie mają pojęcia, o co tu chodzi.
Że tak nie powinno być.
— Casper, czy ty... co ty chciałeś zrobić? — Głos Knox drżał. — Co ci się stało w twarz? Po co ci ta broń?
— Co to miało być? — zapytała Stella, blada jak kreda. — Co to miało, do kurwy nędzy, być?
Co wy tu, do cholery, robicie?
— Czego ode mnie chcecie? — Casper machnął bronią. — Zjeżdżać mi stąd. Ale już! Nie chcę was tu, rozumiecie?!
— Casper... — odezwał się ostrożnie Clark. — Przestań.
— Zniszczyliście mi jedyną szansę! Mogłem dorwać tego sukinsyna, ale nie! — wrzeszczał.
— Casper, proszę, uspokój się — powiedziała Knox najbardziej łagodnym tonem, jaki kiedykolwiek słyszał z jej ust. — Odłóż broń.
— Ona dobrze mówi, Casper. Odłóż broń, bo to się źle skończy. Naprawdę, odłóż tą cholerną broń.
Casper pokręcił głową i zacieśnił chwyt, jakby sprawy nie były już wystarczająco skomplikowane - jakby wcale nie mierzył do tych ludzi.
— Nie rzucę. Typ zabił mojego brata i nie pozwolę, by uszło mu to płazem. Zabiję go, rozumiecie?
Coś przebiegło po ich twarzach, niczym zwinna jaszczurka po rozgrzanym kamieniu w świetle słońca. Spojrzeli po sobie, wciąż bladzi, wciąż przerażeni, ale nareszcie rozumiejący.
Gęstą ciszę przerwała Stella.
— On zabił twojego... twojego brata? Miałeś brata?
Casper pokiwał głową.
— Miał na imię Charlie i był starszy. Strzelili mu prosto w twarz.
— O ile?
— Kilka lat. On...
— Myślałem, że jesteś jedynakiem — wtrącił Clark z pewnego rodzaju niedowierzaniem. — Sam tak nawet powiedziałeś.
— Bo jestem — rzekł Casper.
Knox zrobiła powolny krok do przodu, na co on się wycofał i wyżej uniósł broń. Dziewczyna stanęła w miejscu i rozłożyła dłonie na boki, zupełnie jakby próbowała złapać równowagę podczas wycieczki po szynie kolejowej.
Kilka brązowych kosmyków opadało jej na twarz, miejscami przyklejało się do wciąż pobladłych policzków.
— Wiesz, że nie zrobimy ci krzywdy, prawda? Nigdy byśmy ci nie zrobili i nie zrobimy.
Wiem.
— Odejdź.
— Dlaczego mielibyśmy kłamać? — kontynuowała. — Jesteś bezpieczny. Nic ci nie zrobimy, nie musisz do nas mierzyć z broni, Casper. Możesz ją opuścić.
Clark chyba poczuł, że również musi coś powiedzieć.
— Uratowałeś mnie wczoraj, pamiętasz? — wtrącił, drapiąc się po głowie. — Utonąłbym tam bez ciebie, brachu.
Knox zrobiła jeszcze jeden powolny krok do przodu, a wtedy Casper zobaczył w jej oczach łzy.
— Opuść broń i porozmawiajmy, dobrze?
Czoło miał już mokre od potu, a brew przecinała mu samotna strużka krwi. Wciąż ściskał mocno broń i chociaż jej lufa zaczynała lekko drżeć, nie zamierzał puścić. To jego jedyna szansa. Jak mógłby dać jej uciec? Co zrobi, jeśli ją straci?
— Ostatni raz powtarzam: wynoście się stąd — powiedział. — Wyjdźcie stąd i nigdy nie wracajcie. To nie jest wasza sprawa, rozumiecie? Nigdy nie była. Po prostu odejdźcie i dajcie mi skończyć to, co zacząłem!
Stella wycofała się do tyłu, Clark sprawiał wrażenie jakby się wahał, ale Knox nie zrobiła ani kroku. Pomimo szklących się w oczach łez miała na twarzy ten sam zdeterminowany wyraz, który zapamiętał z dawnych dni.
Dlatego jeszcze zanim otworzyła usta, wiedział już co powie.
— Nie ma mowy. Ja się nigdzie nie wybieram.
Clark popatrzył na Knox, a potem na Caspra, a potem zrobił krok do przodu, zdecydowany.
— Ja też nie.
Wy cholerni, pieprzeni idioci.
— Czy wy nie rozumiecie... — zaczął Casper. — Że ten plan, to jedyne co mi pozostało? Że bez niego jestem niczym?
— Jak to niczym? — zapytał Clark. — Masz przecież nas...
— Uciekłem z tego cholernego poprawczaka tylko po to, żeby dopaść skurwiela, który zabił mojego brata. Tylko dlatego. Inaczej już by mnie tu nie było...
— Co chcesz przez to powiedzieć?
Słyszał w jej głosie niepokój, niemal sam go odczuł, i zorientował się, że chlapnął o kilka słów za dużo. "Już by mnie tu nie było" - doskonale wiedział, co to znaczy. Spojrzał po twarzach swoich przyjaciół i przez chwilę chciał się bronić, już nawet otwierał do tego usta, ale stwierdził, że i tak jest to bez znaczenia. I tak stracił już wszystko.
— Chciałem się zabić — powiedział, opuszczając pistolet. W jakiś dziwny sposób czuł, że i tak do niego nie podejdą.
Pomyślał o zatęchłym schowku, z którego wyciągnął kawałek sznura i o tym, jak owiał go zapach wilgoci, kiedy tam wszedł. Przypomniał sobie chrzęst trawy pod stopami, gdy szedł w stronę drzewa - wyglądało na solidne. Sznur też wyglądał na bardzo solidny. Miał nadzieję, że go utrzyma.
— Jak? — zapytała cicho Knox.
Powiedział im.
— Gałąź była za słaba — dodał. — Zarwała się pode mną.
— Dlaczego wcześniej nam nie powiedziałeś? — Clark patrzył na niego z szeroko otwartymi oczami. — Moglibyśmy... coś... cokolwiek...
Plątał się we własnych myślach i słowach, aż w końcu...
— Coś byśmy zaradzili.
— Dlaczego nic nam nie powiedziałeś? — Knox powtórzyła wcześniejsze pytanie Clarka. — Wspominałeś mi tylko o bracie. Nic o tym, że chciałeś...
Nie dokończyła już tego zdania. Rozumiał - też by nie dokończył, gdyby chodziło o nią.
— Nie wiem — przyznał po chwili. — Naprawdę nie wiem.
— Czy ktokolwiek o tym wie? Twoja mama...
— Nie.
Nie potrafił im spojrzeć w oczy, chociaż chciał. Nigdy nikomu nie mówił. Wyjawienie tego sekretu było dziwne, bo chował go nawet przed samym sobą. Taka chwila słabości. Jak mógłby dopuścić do niej kogokolwiek, skoro uprzednio wypełnił się gniewem i nienawiścią? Nie po to przecież był tym, kim był, żeby powiedzieć komuś: spróbowałem się kiedyś zabić, nie wyszło. Teraz czuję się najbardziej chujowy na świecie.
Ale już to zrobił, już to powiedział, i było za późno. Jego cel uciekł, pokuśtykał gdzieś w dal, w czeluści tego miasta, którego Casper nawet nie znał. W dłoni trzymał broń, która na niewiele mogła mu się teraz zdać, a jednak dzierżył ją dalej, wytrwale, nie chcąc puścić szansy... a raczej ułudy szansy. Bez tego był niczym.
Ale przecież mleko się już wylało - co miało zostać niewyjawione, zostało wyjawione. A on... wbrew temu wszystkiemu poczuł, że jeszcze coś chce powiedzieć. Może wyjawienie kolejnego fragmentu historii pomoże mu? To tak, jakby otworzył grzechotkę i wyrzucił z niej ten grzechoczący przedmiot.
— Kiedy leżałem pod tym drzewem, byłem tak strasznie wściekły na siebie — wyznał. — Cały czas się tylko zastanawiałem... "co zrobiłem nie tak?". "Co zrobiłem nie tak?" To drzewo naprawdę wyglądało na solidne i myślałem, że mnie utrzyma. Miałem taką nadzieję. A tu proszę, nagle leżę na ziemi... duszę się... I myślę sobie, że jestem kompletnym idiotą.
Brzmiał spokojnie, mówił spokojnie, a dawnej wściekłości pozostał już tylko ślad, jak skromny ogarek tlący się w garstce popiołu.
— "Nawet zabić się nie umiem."
Casper zaczął krążyć po starym, zniszczonym parkiecie, wciąż z bronią w ręku. W niektórych miejscach - na podłodze, w kolumnie, w ścianie - czaiły się dziury po kulach, świeże i dopiero co wyszarpane. Gdzieniegdzie leżały łuski. Gdzieindziej pety, butelki i sterta innych, nie dających się zidentyfikować rupieci. Casper krążył.
Stanął przy oknie i wyjrzał przez nie, próbując coś dostrzec przez tą warstwę kurzu.
— Przez kilka dni nosiłem kaptur, żeby zakryć ślady na szyi. Nie chodziłem do szkoły. A kiedy nadszedł ten czas, wziąłem statuetkę z półki mojego ojczyma i w końcu tam poszedłem — powiedział. — Znalazłem dzieciaka na tyłach. Dokuczał mi często, więc uznałem go za dobry cel. Pobiłem go.
— Tą statuetką... — wtrąciła Knox.
— Tą statuetką — potwierdził Casper. — Kilka dni później siedziałem już w poprawczaku i w głowie miałem już plan. Chciałem zabić tego typa, Jacksona, za to że przed laty wtargnął do mojego domu i zamordował brata. Nie wiedziałem jak, nie wiedziałem kiedy, ale wiedziałem, że w końcu to zrobię. Odpłacę mu się za to, co zrobił Charliemu.
Uraza odcisnęła się teraz na nim w postaci ściągniętych brwi i dziwnego połysku w oczach.
— Strzelił mu prosto w twarz.
Jego przyjaciele milczeli, zasłuchani w tę koszmarną opowieść, której zwieńczenie było już z góry wszystkim wiadome. Nie ważyli się odezwać, nawet słówkiem, a w budynku rozlegał się tylko głos Caspra i skrzypienie, z jakim krążył po zdezelowanym parkiecie.
— Wiecie, na pogrzeb mu to zrekonstruowali. Nie wiem kto za to zapłacił, chyba mój wujek Ed. Charlie miał elegancki garnitur i tak spokojną twarz... Boże, on wyglądał jakby tylko spał. Tak spokojnie. Nie mogłem przestać się zastanawiać, jak to jest możliwe... chyba nadal nie mogę.
Usiadł, opierając się o ścianę, i podciągnął kolana.
— Czy to źle, że nie mogę?
— Ja nie mogę zapomnieć o ojcu — zdradziła Knox. — Więc wiem, co czujesz.
— Ja o swoim też — przyznał Clark. — Kawał skończonego pijaka, i tyle. Ale wciąż siedzi mi w głowie.
— Nie jesteście na nich źli? — zapytał Casper.
— Ja na swojego już chyba nie — powiedział Clark. — Jest durny, ale teraz krzywdzi tylko siebie. Debil jeden.
Knox skrzyżowała ramiona na piersi i wbiła wzrok w ziemię.
— Ja jestem zła, cały czas — wyznała. — Nie ma dnia, żebym nie myślała o tym, jak bardzo go nienawidzę. Głupi, jebany sukinkot. Zniszczył mi życie... Ale jeśli będę za dużo o nim myśleć, to będzie mi to życie niszczył dalej. Dlatego muszę iść do przodu. I myślę, że ty też powinieneś, Casper.
Casper wbił wzrok gdzieś w podłogę, jakby próbując coś dostrzec, choć nie o to w gruncie rzeczy chodziło.
— Moja mama chyba bardzo chciała ruszyć do przodu. Po tym pogrzebie wzięła wszystkie swoje oszczędności i kupiła nam niewielki dom w Nashville. Wyprowadziliśmy się dosłownie z dnia na dzień. Było tam pusto. I głucho. Nie wiedziałem, co mam ze sobą zrobić.
Zamilkł. W ciszy tej łatwiej było usłyszeć w sobie coś, co normalnie ignorował i spychał na samo dno. Nie chciał tego słyszeć, ale w końcu to zrobił, a wtedy zawahał się.
To była ta grzechocząca część, która jeszcze w nim została.
Poczuł łzy pod powiekami.
— Mama mnie ignorowała. Całymi dniami. Spała dużo, paliła tonę papierosów i wciąż tylko patrzyła na mnie tym swoim niewidzącym spojrzeniem. Miała taki pusty wzrok... W całym domu śmierdziało dymem tytoniowym. Kiedy wracałem ze szkoły, albo spała zawinięta w koce, albo była akurat w pracy. Jej życie dzieliło się tylko na te dwie czynności.
Przełknął ślinę, gdyż głos zaczął więznąć mu w gardle. Przypomniał sobie, jak to było.
— Byłem sam. Praktycznie przez cały czas. I nie wiedziałem, jak sobie z tym poradzić. Nie wiedziałem, co mam robić — powiedział. — Siedziałem tylko w swoim nowym pokoju, a wokół było tak strasznie obco. A ja... chciałem umrzeć. Chciałem tylko umrzeć.
I wtedy zaczął płakać. Coś się w nim złamało. Wstrząsnął nim szloch, który Casper jeszcze przez chwilę próbował powstrzymywać, ale potem poddał się temu do końca i płakał tak, jak nie potrafił na pogrzebie brata. Wujek stał wtedy za nim i mówił: teraz jest dobry moment na płacz, ale chyba nie miał racji. Teraz był moment na płacz - cztery lata później.
Knox podeszła, uklęknęła przy nim i go przytuliła. Przylgnął do niej z całych sił, czując zapach lasu i dymu z ogniska, zapach który tak dobrze znał.
— Przepraszam. Przepraszam... — szeptał. — Tak bardzo przepraszam...
Nawet nie zauważył, kiedy zabrano mu pistolet. Clark rozładował go, a potem kopnął pod stertę rupieci. Następnie stanął nad Casprem i klepał go po plecach jak młodszego brata.
— Wszystko będzie dobrze — powiedział łagodnie. — Wszystko będzie dobrze. Już w porządku, wiesz? Pomożemy ci.
Jakiś czas później już ich tam nie było. Cała czwórka zniknęła, ruszywszy w swoją stronę.
Jednej tylko rzeczy zapomnieli, a raczej Casper zapomniał. Za pianinem wciąż leżała jego bluza.
**********
Okej, to jest oficjalnie najtrudniejszy rozdział, z jakim miałem do czynienia. Nie macie pojęcia, ile razy kasowałem, zmieniałem, pisałem od nowa i od nowa. Nie piszę tego, by się żalić, nie nie, po prostu daję Wam pogląd na sytuację. Oj, poprawek było mnóstwo xD
Tym razem Wam nie daruję! XD Komentarz obowiązkowo 3:)
Nie no, oczywiście żart.
Ale byłoby miło, gdyby ktoś wziął go sobie do serca ;)
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top