Rozdział 18

Wsadził do ust papierosa, chociaż czuł się tak, jakby powinien zapalić co najmniej dwadzieścia. Albo dwadzieścia siedem. Zdawało mu się, że zaraz zapadnie się pod ziemię.
Knox zaś podeszła do ściany, gdzie wciąż tkwił jej plecak i go podniosła.

— Chodźmy — rzuciła krótko, tonem kaprala nie znoszącego sprzeciwu. — Będą się o nas martwić.

— Na pewno — powiedział pod nosem Casper, zbierając się do drogi. W tym całym amoku zapomniał o swojej lasce, którą dotychczas się podpierał.

Nie mógł za to wyrzucić z głowy tego… tego wszystkiego. Patrzył twardo przed siebie i palił papierosa za papierosem, otaczając się kłębami dymu. Chciał, żeby te kłęby dymu mogły odgrodzić go od niej.

Dlaczego muszę być takim kretynem? Co ze mną nie tak?

Nie odezwał się do niej, ani ona do niego, a napięcie tylko zgęstniało. Prawdę mówiąc, niewiele brakowało, żeby oboje czmychnęli gdzieś w boczne uliczki, byle nie musieć na siebie patrzeć, iść ramię w ramię, słyszeć wzajemnie swoich kroków. Przez całą drogę Casper marzył tylko o tym, żeby usiąść gdzieś ze szkicownikiem, ołówkiem i rysować, rysować, aż zabraknie mu siły. Może to ciągłe przyciskanie ołówka do kartki mu pomoże. Może tak wyrzuci to z głowy. To… wszystko. 

Pierwszy raz w życiu widział, jak po twarzy ciekną jej łzy i ten widok był dla niego bardziej wstrząsający, niż cokolwiek innego. Zaczerwienione policzki i zaciśnięte usta, niektóre kosmyki przylepiły jej się do skóry. Objęła się ramionami, nawet nie próbując otrzeć twarzy, a on miał dojmujące wrażenie, że się poddała. Od tak dawna nie sądził, że cokolwiek może go ruszyć, że jest jak skała, w której umarły wszystkie uczucia, ale wtedy, kiedy patrzył, jak po twarzy spływają jej łzy… 

— Nie chcę gadać o tym, co się stało — odezwała się teraz Knox, przerywając grobową, napiętą ciszę.

— Ja też nie — odparł zaraz Casper. 

Podszedł bliżej i przytulił ją. Knox szlochała i nie mogła się uspokoić. W którymś momencie próbowała się nawet wyrwać, a on czuł, że jeśli pozwoli jej uciec, to już nigdy jej nie znajdzie. Dlatego przytulił ją mocniej.

Cisnął na chodnik papierosa i odpalił kolejnego.

— I nie mówmy im o niczym — dodała Knox.

— Dwa razy nie trzeba powtarzać.

— I idź szybciej. Spowalniasz nas. 

Casper tylko prychnął pod nosem.

— Wal się.

— Zamknij pysk i chodź. 

To było… dziwne trzymać ją w ramionach. Dziwne i osobliwe, ale nie z tych dziwnych i osobliwych doświadczeń, które się potem pamięta w zły sposób. To było dziwne, ponieważ w tamtej chwili poczuł coś… dobrego. Poczuł, że chce jej pomóc, jakkolwiek miał to zrobić.

— Nie pozwól im mnie zabrać. Nie pozwól im mnie zabrać. — Szept Knox ginął w jego koszuli.

A potem się obudził. To było jak powrót do czegoś, co nazywał normalnością, zupełnie tak, jakby zszedł z ostrego haju narkotykowego. Uderzył go wstyd i zażenowanie tak silne, jakiego nie doświadczył chyba nigdy. Policzki mu zapłonęły.

Został mu ostatni papieros, ale tym razem Knox nie ukradła nowej paczki, żeby podsunąć mu ją ukradkiem do kieszeni. Wcisnął więc pognieciony kartonik do dżinsów i postanowił zachować na później, chociaż czuł, że to “później” nadejdzie niedługo.

Na stacji metra panował tłok i jeszcze większy hałas. Nie brakowało żebraków, grajków, naganiaczy, ale byli też i Clark ze Stellą. Stella trzymała pod pachą jakąś niedużą paczuszkę. 

— Co tak długo? — pytał Clark, kiedy już się spotkali. Minę miał dziwnie wesołą, zbyt wesołą, nawet jak na niego.

Casper spojrzał pod ścianę, gdzie jakiś flecista wygrywał smutne melodie, i udawał, że jest to niezwykle interesujące. 

— Zgubiliśmy drogę.

— Zgubiliście drogę? — Stella uniosła brew, a potem spojrzała na Clarka, który z kolei popatrzył na nią z najbardziej cielęcym wyrazem twarzy na świecie.

— Gdzie nasze żarcie? — wtrąciła nagle Knox. — Clark, miałeś przynieść żarcie. Gdzie ono jest? 

— Ja je mam, ale dużo tego nie jest — rzekła Stella, wskazując na brązowy pakunek. — Podziękujcie Clarkowi. Pójdziemy dzisiaj spać z pustymi brzuchami.

Nie zrozumieli, o co jej chodziło, natomiast Clark uśmiechnął się konspiracyjnie.

— Oj, nie przesadzaj. Zawsze mogło być gorzej, prawda?

Stella prychnęła z pogardą.

— Weź im po prostu powiedz.

Na to Clark rozpromienił się, a potem odchylił połę swojej kamizelki. 

— Znalazłem szczeniaczka. 

Z początku Casper nie wiedział, czy Clark mówi na poważnie, czy tylko sobie żartuje, ale kiedy zobaczył puchatą, morelową kulkę, nie miał złudzeń. Nieduży pyszczek wystawał zza pazuchy kamizelki. Psiak był wystraszony - rozglądał się wielkimi, ciemnymi oczami wokół, jakby nie mogąc znieść widoku tylu obcych twarzy. Kładł po sobie uszy i wycofywał się w głąb kamizelki Clarka, zaś ten drapał go po łebku kościstym palcem.

— Nazwę go Rawler — powiedział. — To dobre imię dla psiaka, nie?

— Zgłupiałeś, ty cholerny sukinkocie? — Głos Knox chlastał nieprzyjemnie, jak zimny, jesienny wiatr. — Zresztą, o co ja się pytam. Zgłupiałeś.

— Znalazłem mu już obrożę. 

— Super, cieszę się. Miałeś przynieść żarcie, a nie psa.

— Pies to też żarcie, jeśli się uprzeć — mruknął Casper, za co zarobił kuksańca w bok.

— Dokądś się państwo wybierają?

Z początku wydawało mu się, że mówi do kogoś innego - w tłumie ludzi łatwo o pomyłkę, prawda? Ale nie. Mężczyzna chrząknął, żeby ich ponaglić, a potem przyjrzał im się uważnie i rozwinął kajecik. Czapka zsunęła mu się lekko na orli nos i pulchną twarz przyozdobioną czarnym wąsem. Mundur mówił sam za siebie. Mieli do czynienia ze strażnikiem metra, a obok zaraz stanął kolejny. Podparł się pod boki i spojrzał na nich z góry.

— Dokumenciki proszę. 

— Dokąd się wybieracie? — spytał drugi z mężczyzn znad swojego notesu. Kreślił coś ołówkiem, a Casper nagle poczuł, że to są informacje na ich temat. I było to bardzo nieprzyjemne przeczucie.

Zacisnął pięści i cofnął się o krok. Rzucił Knox porozumiewawcze spojrzenie, ale ona na niego nie patrzyła. Próbował odnaleźć wzrokiem Stellę, a potem także i Clarka, ale wszyscy byli skupieni na dwóch mężczyznach.

— A czemu pan pyta? Po co wam nasze dokumenty? — Clark podrapał się po karku z niewinnym uśmieszkiem. Wyjął zza pazuchy szczeniaka i trzymał go oburącz, jak małe dziecko.

Strażnik machnął ołówkiem.

— A co to za kudłacz? 

— Mój nowy pies, a co?

— I gdzie się wybieracie? Dokąd? 

— Dokumenty — powiedział drugi mężczyzna z naciskiem. — Już.

— A po co wam dokumenty? Chcecie rodowód, czy jak? Wyjąłem go ze śmietnika!

— Bardzo śmieszne, dzieciaku.

— Mówię, jak było. Nie ściemniam, panie władzo.

Zrozumiał, że Clark swoim zachowaniem próbuje im kupić trochę czasu - zgrywanie głupka mogło w tym nieźle pomóc. Jednak spostrzegł, iż pomysły kolegi zaczynają się kończyć, widział to po jego uśmieszku, który z cwanego i głupawego powoli przeistaczał się w nerwowy. Pewność siebie Clarka stopniowo gasła, a poczucie zagrożenia zaczynało osaczać całą czwórkę. Stało sobie za nimi, niczym jakiś trzeci strażnik i rzucało cień na ich dalszą podróż.

Wyciągnął rękę, by chwycić za rękaw koszuli Knox - dotknięcie jej dłoni byłoby zbyt trudne - ale napotkał tylko pustą przestrzeń. Z chwilą, kiedy jego palce musnęły nicość, Casper pojął, że oto zaczynają się kłopoty. 

Psiakrew.

— Weźcie sobie znajdźcie lepsze zajęcie — warknęła wrogo Knox. — Czekamy na metro.

— My też. I nie tym tonem, młoda damo. Proszę okazać dokumenty, inaczej nigdzie was nie puścimy.

— A co, jeśli zostawiłam je w innych spodniach? 

— Chyba raczej w ogóle ich nie macie — prychnął jeden z mężczyzn. — Te plecaki nie wyglądają, jak na jednodniową wyprawę. Urwaliśmy się, co?

Musimy wiać, i to zaraz.

Napotkał wzrok Stelli, a punkówa skinęła głową, co oznaczało, że tak, owszem, trzeba wiać. Ale Casper zobaczył też pojedynczą zmarszczkę na czole Knox…

— Odpieprz się — powiedziała dziewczyna. 

— Kim są ci twoi przyjaciele? Koledzy po fachu?

— Nie twój zasrany biznes.

— Knox... — powiedział ostrzegawczo Casper, wysuwając się do przodu.

— Przypieprzacie się o byle gówno, jakbyśmy byli jakimiś kryminalistami. Weźcie się walcie, co? Wypier…

Nim zdążyła dokończyć swoją wypowiedź, Casper chwycił ją za rękaw, pociągnął za sobą i puścił się biegiem. Reszta ekipy podążyła jego śladem - Stella z paczką pod pachą, a Clark ze szczeniakiem przyciśniętym do piersi. Wcześniej nawet nie zauważyli tłumku ludzi, który zdążył się wokół nich zebrać. Teraz rozstąpiło się przed nimi zbiorowisko zaskoczonych twarzy.

— Stać! — ryknął strażnik za ich plecami i Casper nie miał żadnych wątpliwości, że mężczyzna ruszył w pościg.

Uderzyło go jakieś niemiłe przeczucie, że w tym wszystkim coś mu nie pasuje, coś nie gra, że z dwoma mężczyznami wiąże się jakieś większe niebezpieczeństwo, ale w ferworze ucieczki szybko o nim zapomniał. Pochłonęło go lawirowanie pomiędzy masą ludzką, walące jak młot serce i rękaw koszuli w dłoni. 

— Clark! — wrzasnął, wypatrując. — Stella! 

Przez jedną straszliwą chwilę miał wrażenie, że ich zgubił, ale wtedy z tłumu wynurzyła się znajoma blond czupryna. Clark machnął tylko ręką i zaraz znowu przepadł, jak skała przykryta morską falą. Casper natychmiast podążył jego śladem, a w głowie dudniła mu tylko myśl, żeby biec, biec jak najszybciej. 

— Dam radę biec, puszczaj, ty idioto! — Knox wyszarpnęła rękaw z jego uścisku i zaraz się z nim zrównała. W którymś momencie nawet go wyprzedziła.

— Co to miało być?! — krzyknął Casper, rzucając jej spojrzenie przez ramię i zaraz potem uciekając za blond czupryną. 

Nie odpowiedziała, za to chwyciła go za plecak i pociągnęła za sobą.

— Tędy, tędy będzie szybciej!

W ostatniej chwili wepchnęli się do metra. Poczuli na karku świst powietrza, kiedy drzwi zasunęły się za nimi, a potem pojazd ruszył. Do ścian metra dobiegli strażnicy i zaczęli się zawzięcie dobijać, wrzeszcząc słowa, których nikt nie mógł usłyszeć. Na szkle zastygły kropelki ich śliny.

Casper z ulgą przyjął widok Clarka i Stelli. Przymknął oczy i odetchnął głęboko, ciesząc się tak, jak nie cieszył się od dawna. 

Daliśmy radę. Na całe szczęście.

— O rany, już myślałam, że was nie znajdziemy — powiedziała Stella, klepiąc ich po plecach. W tym geście dało się odczuć wyraźną ulgę, a na twarzy dziewczyny powoli zawitał uśmiech. — Było blisko, prawda?

— Dobry piesek, dobry… — Clark pogładził Rawlera za uchem. — Wiecie co? Chyba będę musiał skombinować mu jakieś nosidełko. 

Nie przestał mówić o tym nawet wtedy, kiedy władowali się na pociąg kilka godzin później. Zmierzchało już powoli, a Clark nadal wałkował ten nieszczęsny temat. Stella w końcu nie wytrzymała i wygrzebała z torby jakąś paskudnie starą bluzkę, po czym wcisnęła mu ją do rąk.

— To powinno być dobre — powiedziała, wspierając się pod boki. — Przymierz.

Clark zaczął oglądać i porównywać tę szmatę z psem, który siedział mu na kolanach. Rawler nie wyglądał na zadowolonego, ale przynajmniej już nie emanował strachem, jak wcześniej w metrze. 

— Nosidełko dla psa — prychnęła Knox. — Dobre sobie. 

— Miałeś brata? — zapytała, spoglądając na niego z niedowierzaniem. 

Pokiwał głową, nie patrząc jej w oczy.

— Zamordowali go. 

— To musiało… to musiało być straszne, Casper.

Odpowiedział dopiero po dłuższej chwili.

— Było.

Clark uśmiechnął się niewinnie do Stelli. 

— Czy jeśli kupię ci czekoladę, uszyjesz mi z tego nosidełko? Wydaje się dobre, nie? Wytrzymałe, jak gacie babci.

— Dwie czekolady. Duże — zastrzegła Stella. — Mają być z orzechami. Inaczej będziesz z nim latał wszędzie na rękach.

— Po cholerę ci dla niego nosidełko? — spytała podpierająca się o ścianę Knox. — Przecież to nie bobas.

— Ale jest mały i nie da rady wskoczyć na pociąg, mądralo — odparował punk. — Nie chciałbym go kiedyś zgubić, wiesz? To mój nowy przyjaciel.

— Najlepszy, jakiego masz — parsknęła Stella.

Casper zaczął skubać fragment rękawa swojej bluzy. Dlaczego to musiało być takie trudne? Czuł się tak, jakby ktoś wrzucił go z powrotem do tego ciemnego pokoju, w którym umarł jego brat. 

— Ja… Nie mogę przestać o tym myśleć. O tym wszystkim. Więc jeśli ty też nie możesz… jeśli ty też masz coś, o czym nie możesz zapomnieć, lepiej po prostu o tym powiedz. Nie muszę to być ja. Po prostu...

Unikał zawzięcie jej spojrzenia i nie przestawał skubać koszuli, jakby w tej jednej czynności zawarła się cała jego egzystencja. Było jeszcze coś, o czym jej nie powiedział…

— Chyba lepiej jest nie być z tym samemu. Może być za ciężko.

— Wiesz, tak swoją drogą, może powinieneś go nakarmić? — Casper oparł się o ścianę, poprawiając sobie nogawkę od spodni. — Nie będzie ci jadł powietrza.

Skończył opatrywać nogę - w czasie biegu rana się otworzyła i teraz miał na spodniach zaschniętą plamę - i zabrał się za ramię. Podwinął rękaw koszulki.

— Nakarmiłem go resztkami smażonego kurczaka — odparł Clark z uśmieszkiem. — Tak właściwie, to kilkoma kawałkami. Nie gniewacie się, nie?

Nie wyglądali, jakby ich to nie obeszło, ale Clark i tak nic sobie z tego nie robił, tak więc zajęli się swoimi sprawami. Casper wreszcie skończył opatrywać sobie rany i schował medykamenty do plecaka. Gdzieś na dnie wciąż spoczywał pistolet owinięty w drelich. Zanim Casper zasunął swój plecak, przez pewien czas wpatrywał się w jego wnętrze, zastanawiając się czy… Zresztą, nieważne. I co by z tym niby zrobił?

Świat okrył się zmierzchem. Brązowe pola Wyoming w świetle zachodzącego słońca były tak czerwone, jak gdyby płonęły, a nieliczne drzewa przypominały pochodnie. Wkrótce jednak ogień zgasł. Nadeszła noc.

Ognisko rozpalone w niedużej puszce może i nie było najlepszym źródłem, ale dawało trochę ciepła oraz światła. Ułożyli się wokół niego, każdy z plecakiem zamiast poduszki i śpiworem jako materacem. Clark wpakował Rawlera za pazuchę, tak by pies nie odszedł za daleko i nie spadł z pociągu.

Po jakimś czasie prócz miarowego stukotu szyn dało się słyszeć melodię wygrywaną przez Knox na harmonijce. Wpatrywała się w sufit i przyciskała instrument do ust, a na głowie miała swoją futrzaną czapkę. Muzyka, którą grała, snuła się leniwie po przestrzeni wokół, niczym dym, albo cień przejeżdżającego pociągu. Była tym wszystkim, co ich otaczało - zapachem palonych gałęzi, gwieździstą nocą i niekończącą się podróżą.

Myślał o tym, jak daleką drogę musiała przejść, żeby móc tutaj być i grać na swojej wymarzonej harmonijce. Opowiedziała mu, jak ciężkie były pierwsze dni jej ucieczki - śnieżne dni zimy gdzieś w odległym zakątku Utah. 

Głodowała. Pieniądze kończyły się, a Knox nie umiała ich wydać, nie potrafiła się zmusić, by zostać z pustką w kieszeni. Szła więc przed siebie, opatulając się ciaśniej kurtką, skostniałymi palcami naciągając czapkę i usiłując coś wymyślić. Strach oblepiał ją równie gęsto, co śnieg.

Miała krótkie i zafarbowane na blond włosy, ale wiedziała, że na dłuższą metę to nie wystarczy, jeśli nadal pozostanie w Utah. Rodzice z pewnością już wiedzieli, być może zawiadomili policję, a ta zacznie jej szukać w profesjonalny sposób. Nie to co ojciec jeżdżący po ulicy rozklekotanym samochodem i nawołujący przez otwarte okno, wypatrujący w śnieżnej bieli i coraz bardziej zdenerwowany.

W czasie tych pierwszych dni, pierwszych tygodni, Knox przyłapywała się na tym, że gdzieś tam w głębi niej przewija się pewna nadzieja.

Może ta ucieczka coś zmieni? Może, jeśli wróci, rodzice zrozumieją, jak źle postąpili i postanowią się poprawić? Może nie będzie już kar, ciągłego bicia, straszenia grzechem i piekłem…

Ale zaraz potem się otrząsała. Skup się, mówiła sobie w myślach, masz jedzenie do skołowania i prawie żadnych pieniędzy. Musisz stąd uciec.
Musisz przetrwać.

Więc przetrwała. 

Któregoś dnia, kiedy powietrze pachniało zewem wiosny, Knox podwędziła swoją pierwszą harmonijkę. Namówił ją do tego pewien bezdomny, którego spotkała na torach. Na imię miał Julius i grał jak mistrz, przy czym jego melodie nie miały w sobie za grosz sztywności - grał, jak podpowiadało mu serce. I tak też radził Knox.

Opanujesz podstawy, a potem hop siup! Nauczysz się.

Zawsze chciała grać, chciała spróbować tej przeklętej muzyki na inny sposób, niż tylko słuchanie. Harmonijka była nieduża i poręczna, można ją było nosić w kieszeni i wyciągnąć, kiedy się tylko chciało. Tak więc Knox poszła za namową Juliusa, ale kiedy się wróciła, już go tam nie było. Odszedł, a raczej odjechał, w swoją stronę. 

Nic nie szkodzi. Nauczyła się sama. 

Tak jak i nauczyła się żyć na nowo. 

Była zlepkiem dwóch nazw - Fort Knox w Kentucky i rzeki Hudson w Nowym Jorku. Ten zlepek przyszedł do niej zupełnym przypadkiem, jednak nie chciał jej wyjść z głowy, aż w którymś momencie stwierdziła, że to lubi. Wolała być Knox Hudson, niż Ardeth McKall. Knox była wszystkim tym, czym Ardeth zawsze chciała być, ale nie mogła. Wysłużonymi butami, spakowanym plecakiem i niekończącymi się wędrówkami. Wyprawą na wysokie drzewo w poszukiwaniu ptasiego gniazda. Wiatrem we włosach. Przygodą. Wolnością.

Ale czasem, w momentach takich jak tamten, Ardeth wychodziła z ukrycia i stawała za nią. Knox czuła jej obecność, czuła groźbę wiszącą w powietrzu, czuła, jak kurczy się sama w sobie. Zazwyczaj umiała sobie z tym poradzić, ale w tamtej chwili nie potrafiła się ruszyć. 

Stali tak blisko i zastąpili im drogę. Ona nie umiała się ruszyć, a oni byli tak blisko i zastąpili im drogę.

"Nie pozwól im mnie zabrać."

Ta dziewczyna była niemal ze stali i kiedy patrzył, jak gra, pomyślał sobie: jesteś tak cholernie dzielna, jesteś tak dzielna, jak ja nigdy nie będę. 

*******

Harmonijka zgasła już dawno temu, podobnie jak zgasł ogień i pogawędki czwórki włóczęgów. Wszystko spowite było spokojem nocy. Casper bezskutecznie próbował zasnąć, ale jeszcze zanim Knox przestała grać, wiedział, że tym razem mu się to nie uda. Leżał i wpatrywał się w ciemność, mając świadomość, że na tym minie mu następnych kilka godzin. 

Wyoming. Coraz bliżej Los Angeles, coraz bliżej celu, dla którego poświęcił Daytona, swoją przyszłość i siebie samego. Czy człowiek, który odpowiadał za śmierć Charliego, dalej tam mieszkał? Pewnie tak, musiał tam mieszkać. Miał przecież wpływy, z których nikt o zdrowych zmysłach by nie zrezygnował. 

Ale czy to ważne? Czy nie będzie trudniej opuścić trójkę włóczęgów, niż wycelować w twarz tego człowieka i pociągnąć za spust? 

— Śpisz? — W gęstej czerni rozległ się głos Knox. 

Przez chwilę chciał udawać, ale potem doszedł do wniosku, że to nie ma sensu. 

— Nie. 

Minęło kilka minut, które dłużyły się w nieskończoność. Casper znów był sam w ciszy. Już pomyślał, że dziewczyna po prostu zasnęła, kiedy nagle usłyszał jej głos. 

— Dlaczego jesteś taki pogmatwany? 

Zdezorientowanie uderzyło go obuchem po twarzy.

— Co? 

— Nie rozumiem tego — powiedziała Knox. Jej głos nabrał gniewnego tonu, wręcz czegoś na kształt frustracji. — Nie rozumiem ciebie. 

Tym razem nie milczała długo.

— Zachowujesz się, jak chodzący granat, który tylko rani ludzi. Zdradziłeś swojego kumpla, a potem on pokonał kawał drogi, żeby cię zabić. Nie wiem, co dokładnie tam zaszło. Wiem, że jesteś tchórzem, egoistą i tylko ranisz wszystkich wokół, bo tak ci pasuje. A potem… a potem przytulasz mnie i mówisz mi, że wszystko będzie dobrze. Jesteś... popsuty. 

Kiedy tłukł się z McCarthym i dostał jego tarczą prosto w twarz, poczuł jak ulatuje z niego całe powietrze. To był krótki moment zawieszenia, coś pomiędzy ciosem, a upadkiem na ziemię, moment trwający zaledwie ułamek sekundy i wtedy nie umiał ani zaczerpnąć oddechu, ani go z siebie wypuścić. 
Dokładnie tak czuł się właśnie teraz. 

Po tych słowach usłyszał cichy szelest i wiedział, że Knox odwróciła się na drugi bok. Więcej jej głosu nie uświadczył. 

Leżał przez pewien czas i wpatrywał się w ciemność, a ta odpowiedziała mu milczeniem. W kieszeni miał ostatniego papierosa, ale nie zapalił go, tylko położył się na drugim boku - tyłem do wszystkich. Naciągnął kaptur na twarz

Wiem, Knox.

Zacisnął mocno powieki. Po jego twarzy spłynęły łzy.

Wiem

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top