Rozdział 15

Wracali z zakupów, w wyznaczone miejsce, gdzie mieli się spotkać z Clarkiem i Stellą. Plecaki mieli cięższe, twarze zasłonione kapturami, a humory dobre. Szli bez pośpiechu, ale też nie za wolno i tym właśnie krokiem weszli do uliczki pełnej starych, opustoszałych budynków. Była dosyć szeroka i odgrodzona zardzewiałą siatką, podobną nieco do tej, która miała zabezpieczać teren Woodland Hills. Zdawać by się mogło, iż nikt absolutnie tam nie zaglądał, nawet pojedyncze wrony, czy gołębie, już nie mówiąc o bezdomnych, czy innych szemranych typkach.

A jednak chodził za nimi cień. Nie widzieli go, gdyż dosyć dobrze się ukrywał i najwyraźniej wiedział, gdzie stąpać. Zajęci byli rozmową. Knox trzymała w rękach niedużą książkę, którą udało jej się zwędzić na dziale papierniczym i uśmiechała się półgębkiem.

- Lubisz książki, co? - zapytał Casper, unosząc brwi i tłumiąc uśmieszek.

- Nawet nie wiesz, jak bardzo.

- Więc mi powiedz. Co to za jedna?

- Buszujący w zbożu. - Knox obróciła w rękach lekko podniszczoną książkę o czerwonej okładce. - Chcę zobaczyć, czy jest to tak dobre, jak mówią.

Przytaknął. Miał zamiar zapytać ją, która książka jest jej ulubioną i jak często kradnie je ze sklepów, ale coś mu przeszkodziło. Tym czymś był cień.

Wyskoczył z ciemnej uliczki po ich lewej stronie. Był szybki, zdawałoby się, nieuchwytny, ale moment, w którym się pojawił, sprawiał wrażenie, jakoby miał trwać w nieskończoność. Może to z zaskoczenia, a może dlatego, iż cień nie był wykwalifikowanym zabójcą, ani profesjonalnym szpiegiem.
Był kimś dobrze Casprowi znanym.

Najpierw zobaczył za dużą, zieloną kurtkę, a potem obwisłe dżinsy i pokaleczoną dłoń ściskającą nóż. Ostrze błysnęło w świetle ciepłego dnia, kiedy wynurzyło się z ciemności. Casper uskoczył w ostatniej chwili i pociągnął za sobą Knox. Buszujący w zbożu plasnął z hukiem o ziemię, brzydko rozłamany grzbietem do góry. Plamka czerwieni na szarym bruku.

Cień zamachnął się raz jeszcze, a potem stanął naprzeciw nich, w odległości zaledwie kilku kroków. Dyszał, choć nie wykonał tylu ruchów, by być faktycznie zmęczonym. Prawą rękę miał wyciągniętą w bok i trzymał w niej nóż, obracał go co rusz w palcach, jakby ciągle poprawiał chwyt. Wpatrywał się w Caspra tak, jakby chciał wypalić mu tym wzrokiem dziurę w ciele, pozbawić życia, a nawet więcej.

Casper swoją prawą rękę również wyciągał w bok, ale nie miał tam żadnej broni - ta spoczywała w plecaku. Była za to Knox. Stała tam i taksowała wzrokiem zarówno Caspra, jak i tego drugiego.

- Kim, do cholery, jesteś? - warknęła, zatrzymawszy spojrzenie na chłopaku w zielonej kurtce. - I czemu chciałeś nas dźgnąć tym jebanym nożem?

Dayton machnął ostrzem w kierunku Caspra.

- On wie.

- Co ty, kurwa, wygadujesz? - warknął Casper tak wściekle, jak tylko mógł, pragnąc stłumić przemożny strach wkradający mu się do serca i poczucie, iż oto wpadł.

Wpadł po uszy.

- Nie udawaj - powiedział Dayton. - Już jesteś martwy, pendejo. Chcesz jeszcze kłamać przed tą niunią?

- Nie jestem żadną niunią. - Knox spojrzała na niego tak wrogo, jak gdyby chciała wydrapać mu oczy. - A ty to kto? Czemu wyskakujesz na nas z nożem, jebańcu? Tłumacz się, albo policja tutaj będzie miała mnóstwo roboty.

Latynos roześmiał się głośno. Śmiech ten był inny, niż Casper zapamiętał. Zniknęła gdzieś ta frywolna nuta i ten radosny błysk, a pojawiły się chłód i pogarda.

- Niezła jest. Powiedzieć ci, chica, kim jest ten koleś?

- Czego chcesz, Dayton? - Spojrzenie Caspra stało się tak zacięte, jak nie było od dawna. - Będziesz się tak naigrywał, czy powiesz, o co ci chodzi?

- To ty go znasz? - Knox popatrzyła na Caspra z zaskoczeniem.

Dayton znowu się zaśmiał. Doprawdy, barwa tego śmiechu była przerażająca, podobnie jak on sam: wychudzony, w za dużych, brudnych ubraniach, z co najmniej tygodniowym zarostem na twarzy i licznymi zadrapaniami na skórze. Kiedy się jeszcze widziało jego oczy, puste i zimne, człowiek dochodził do wniosku, iż z jego gardła nie może się wydobywać inny śmiech, niż pogardliwy, nasycony złem. Złymi zamiarami.

- Naprawdę, nie powiedział ci? - zapytał Dayton, już bez cienia uśmiechu na twarzy. - A to skurwysyn.

- Czego chcesz, Dayton? - powtórzył Casper.

- Zemsty. Dobrze wiesz.

Kiedy to powiedział, zapadła cisza, zaś obydwaj wpatrywali się w siebie. Casper z zaciętym wzrokiem, mającym zamaskować strach i poczucie zagrożenia, które mościły sobie wygodne gniazdko w nim samym. Dayton z tą swoją zimną żądzą odwetu i nieskrywaną pewnością, że ten odwet dostanie - choćby wszelkimi możliwymi środkami. Obydwaj wiedzieli, o co chodziło. Casper szybko przypomniał sobie tamten wypadek, pas wżynający się w skórę, twarz martwego Bena, nieprzytomnego Daytona... Obrazy uderzyły go z podwójną mocą, a wraz z nimi przyszło poczucie winy.

- Posłuchaj, ty zasrany królu żebraków, albo raczej meneli - powiedziała ostro Knox, krzyżując ramiona na piersi i patrząc pewnie w oczy Daytona. - Nie wiem kim jesteś i gówno mnie to obchodzi. Odpieprz się od nas i zostaw w spokoju, albo wsadzę ci ten jebany nóż w dupę razem z tą twoją zemstą. Comprende?

Dayton przez chwilę milczał, jakby zbity z pantałyku, a potem na jego brudnym czole pojawiła się głęboka, gniewna zmarszka.

- No, no comprendo - warknął, zaczynając stawiać powolne kroki w ich kierunku. - Przyszedłem tu po coś i nie zrezygnuję. Ten pendejo jest mi coś winien, wiesz, chica? I zapłaci. Tu i teraz.

Nóż pobłyskiwał mu w dłoni, będąc jakby potwierdzeniem jego słów.

- Wypierdalaj stąd - wysyczał Casper, chociaż poczucie winy jeszcze mocniej go osaczyło. W jakiś dziwny sposób wiedział, że walka jest nieuchronna, że to kwestia zaledwie paru chwil, że jest to coś, co musi się wydarzyć. - Myślisz, że to była moja wina? Że to ja wjechałem samochodem w te cholerne drzewa? To był ten zasrany przewoźnik, głąbie! Nie rozumiesz tego?

- Nie szkodzi - odpowiedział Dayton, a jego twarz przybrała wyraz gniewu i smutku zarazem. - Uciekłeś, jak ostatni tchórz. Zostawiłeś mnie. A myślałem, że jesteśmy amigos i że trzymamy się razem. Uciekliśmy przecież razem, no? To dlaczego nas potem wystawiłeś?

Casper przez pewien czas nie mówił nic. Poczucie winy dopadło go z całą mocą, zaś on sam znów miał wrażenie, że jest w tym samochodzie. Uderzył go zapach wilgoci, każdy szczegół, który zapamiętał z tamtego wieczoru.

Zrobił to wszystko dla planu, dla misji. Ale czy było warto?

Czy gdyby na miejscu Daytona była Knox, albo Stella, albo Clark, postąpiłby tak samo?

- Nie powinienem był tego robić, Dayton.

- Co, nagle zrozumiałeś, pendejo? - Głos Daytona niemal drżał od gniewu. - Dotarło do ciebie, co? Ty wstrętna, podła szujo. Zapłacisz za to! Skończysz jak Ben, tu puto!

Zerwał się do biegu i pokonał ostatnią dzielącą ich odległość, by następnie machnąć nożem. Obydwoje w porę umknęli przed lśniącym ostrzem, jednak te znalazło się na tyle blisko, by niemalże dało się poczuć jego chłód. Dayton zamachnął się znowu, zaś oni po raz kolejny odskoczyli i wtedy Casper podbiegł do niego, po czym uderzył w twarz.

- Knox, uciekaj! - wrzasnął, sprzedając mu kolejny cios. Dayton osunął się na ziemię, lecz wciąż z nożem w ręce.

Casper nie zdołał w porę uciec nadlatującemu ostrzu. Drasnęło go poniżej kolana. Chłopak syknął z bólu i natychmiast się wycofał, a potem puścił biegiem w jedną z uliczek. Po drodze złapał Knox za rękę i pociągnął za sobą, utykając.

- Musimy wiać, wiać! - powtarzał gorączkowo, prowadząc dziewczynę w głąb uliczki.

- O co w tym wszystkim chodzi? - spytała Knox gniewnie. - O co tu chodzi, do cholery?

- Później ci powiem, najpierw musimy stąd uciec!

Pokonali jedną uliczkę, a za nią następną. Przebiegli przez gołe podwórze jakiegoś starego domu, a potem przesadzili parkan, który go otaczał. Później już tylko biegli, aż w końcu natrafili na jakiś opuszczony magazyn. Wślizgnęli się do niego, szukając tam kryjówki.

Przylgnęli do którejś ze ścian, daleko od wejścia. Casper przyłożył palec do ust i syknął cicho, jednak Knox, wyraźnie poddenerwowana, zlekceważyła to.

- Co to, do cholery, było? - szepnęła. - Możesz mi to wyjaśnić? Kim jest ten koleś?

- Stary znajomy - odparł Casper, nie patrząc jej w oczy.

- Z poprawczaka?

- Mniej więcej.

- Czemu mi o nim wcześniej nie powiedziałeś?

- To skomplikowana sprawa - powiedział chłopak wymijająco.

Zaskrzypiały głośno stare drzwi pchnięte z impetem.

- Wychodźcie, wiem że tu jesteście - rozległ się szorstki głos Daytona. - Musimy sobie wyjaśnić parę rzeczy, Casper.

Obydwoje zastygli w bezruchu, starając się nie robić żadnych hałasów - nawet tych spowodowanych oddychaniem. Byli cicho, jak mysz pod miotłą. Mogli tylko wyobrazić sobie Daytona znaczącego ścieżkę na warstwie kurzu zalegającego podłogę, rozglądającego się czujnie wokół i trzymającego nóż w gotowości.

- Nie masz pojęcia, jaki popełniasz błąd, tu puto. Wyjdź, albo sam cię znajdę.

Czuł, jak serce dygocze mu z emocji, czuł, jak krew spływa mu powoli po łydce, przyklejając materiał ciemnych spodni do skóry. Ale nie czuł strachu. Nie bał się Daytona, jego szerokiego noża, ani tego co może nim zrobić.

Czuł się za to winny, wiedział, że jest winny. Nie temu, co się stało z samochodem, a potem i Benjaminem, ale temu, co stało się z Daytonem. Jego dawnym amigo.

- Idę tam - powiedział do Knox, zniżając głos i szykując się do walki. - A ty zostań tutaj.

Dziewczyna prychnęła z jadowitą pogardą.

- Pierdol się. Chcesz mieć dziurę w dupie?

- Siedź cicho, Knox.

- Ty siedź cicho. Jak wiele rzeczy jeszcze o tobie nie wiem? - Spojrzała mu w oczy, a powaga i zaciętość, które tam ujrzał, zabolały go.

Chciał coś powiedzieć, ale wiedział, że na to nie ma wytłumaczenia. Zaczynało do niego docierać, jakim skurwielem był, a przynajmniej częściowo i wiedział, że jeśli teraz otworzy usta, uraczy dziewczynę kolejną stertą kłamstw.

Więc po prostu zabrał się i poszedł. Dayton już tam na niego czekał. Stał w plamie światła, które wpadało przez zakurzone i pobite okna. Słońce miało ciepłą barwę popołudnia, a Dayton był brudny, pełen zadrapań i nienawiści w oczach. Zdawał się być nieproszonym gościem w tej plamie ciepła, niczym jakiś duch, albo nocna mara.

Idąc tam, Casper zdawał sobie sprawę, że Dayton najpewniej chce go zabić i że się nie zawaha. Wiedział, że na jego miejscu zapewne pragnąłby tego samego, ale jakie miało to teraz znaczenie? Wyrzuty sumienia, choćby nie wiadomo jak duże, nie odkupią winy, nie sprawią, że cofnie się w czasie i podejmie tą właściwą decyzję. Pozostało mu tylko walczyć.

Sięgnął do kieszeni po nóż. Nóż, który zabrał z samochodu.

Z tą świadomością rękojeść była dziwna w dotyku.

- Tutaj jestem - zawołał, chociaż Dayton już od kilku sekund wlepiał w niego gniewny wzrok. - Chciałeś mnie zabić?

- Nadal chcę - warknął Dayton. - I nie myśl, że poprawczak coś zmieni.

- W to nie wątpię.

Dayton kopnął jakiegoś śmiecia leżącego na podłodze. Zaczęli z Casprem krążyć wokół siebie, niczym dwa głodne psy, które nie mogą zdecydować, do kogo należy ochłap.

- To była twoja wina - powiedział Dayton.

- Kiedy się obudziłem, Ben już nie żył, przemytnik też. Byli martwi, rozumiesz? Jestem winny temu, że zginęli?

- Nieważne, jak zginęli. Dla mnie i tak jesteś zerem, pendejo.

Po tych słowach Dayton po prostu rzucił się do przodu, z nożem wysuniętym tak, by ugodzić Caspra w pierś. Ten jednak zdążył uskoczyć i kopnąć swojego dawnego przyjaciela. Nie zamierzał wyrządzać mu krzywdy, chciał go tylko ogłuszyć i unieszkodliwić.

Ale wkrótce zrozumiał, że może to być niewykonalne.

Dayton natychmiast się obrócił, a potem zaatakował ponownie, jego nóż przeciął powietrze z zaskakującą prędkością. Casper zrobił unik, jednak ostrze ponownie świsnęło i sekundę później poczuł piekący ból w lewym ramieniu. Przycisnął tam dłoń i spojrzał na Daytona, jakby gdzieś w głębi duszy nie dowierzał, że jest on w stanie to zrobić.

- Co, masz dość, pendejo? - Latynos splunął na ziemię i otarł twarz z potu. - Boli? Zmęczony jesteś?

- Nie, skurwysynu - warknął Casper, nie mogąc powstrzymać gniewu i strachu zarazem. Przerażał go sposób, w jaki Dayton władał nożem.

- Więc walcz, a nie stój jak ciota!

Rzucił się naprzód i zamachnął, lecz Casper opadł na kolana, a potem skoczył na niego, jak pantera. Ostrza zgrzytnęły. Chłopcy zacisnęli zęby, mierząc się wzrokiem i wkładając całe siły w ten jeden chwyt, byle tylko wytrącić przeciwnikowi broń z ręki. Casper czuł, jak po skórze spływa mu krew i jak niewidzialne zęby bólu szarpią ranę - teraz lewe ramię było praktycznie bezużyteczne, ale zmuszał je do wysiłku. Nie mógł przecież przegrać.

Zranioną nogą wymierzył przeciwnikowi kopniaka.

Był słaby, owszem, ale tyle wystarczyło, by Dayton zatoczył się do tyłu. Casper odrzucił na bok swoją broń, zacisnął dłonie w pięści i rąbnął go z całej siły. Nóż Daytona zaginął gdzieś na podłodze pełnej kurzu. Jeden z chłopców upadł plecami na ziemię, drugi rzucił się, by sprzedać mu jeszcze kilka ciosów. Stara fabryka w milczeniu przyjęła stłumione jęki Latynosa i obrzydliwy odgłos pięści uderzającej raz za razem w twarz.

Wkrótce przyjęła też brzęk roztrzaskiwanej butelki.

Nie wiedział, co go trafiło. W jednej chwili po prostu tłukł Daytona po twarzy, a w drugiej usłyszał świst i nagle już leżał na ziemi, nie mając pojęcia, co się dzieje i dlaczego boli go głowa. Zobaczył nad sobą przyjaciela, a potem poczuł na twarzy jego pięści. Spadały na niego ciosy, jeden za drugim, jak jakiś grad. Wyciągnął rękę, żeby go powstrzymać, zacisnął palce na rękawie jego brudnej, zielonej kurtki i jak przez mgłę zmusił się, by włożyć w to całe swe siły. Dayton jednak nic sobie z tego nie robił. Nadal wymierzał mu ciosy.

A chwilę potem rozległo się głośne "łup!" i ciosy ustały.

- Idź spać, skurwielu - wysyczała nienawistnie Knox, wpatrując się w pozbawionego przytomności Daytona. Trąciła butem jego bezwładne ciało, zsuwając je nieco na bok. - Sukinkot jebany.

Cisnęła gdzieś kij, którym go ogłuszyła i podeszła do Caspra.

- Chodź. Daj mi rękę.

Nie czekając, aż wyciągnie po omacku dłoń, Knox chwyciła go oburącz za ramię i pomogła mu wstać. W głowie mu zawirowało, ale dziewczyna czym prędzej pociągnęła go za sobą, choć szedł jak kuśtykający pijaczyna. Miał wrażenie, że czaszka zaraz odpadnie mu z bólu.

- Dasz radę iść, prawda? - zapytała.

- Tak, chyba tak... - wychrypiał.

- Musimy stąd zniknąć jak najszybciej.

Cały czas trzymała go za rękę.

Przetarł sobie twarz rękawem, lecz i tak niewiele widział, ponieważ jedno oko miał podbite. Bolało jak diabli i jeszcze gorzej wyglądało, zwłaszcza kiedy opuścili fabrykę i padło na nich słońce. Knox zacieśniła chwyt. Casper kulał, jak pies z chorymi stawami. Jakoś przeszli przez stare podwórze, pokonali dziurawy parkan i zniknęli w którejś z uliczek.

********

Siedział na tyłach jakiejś meliny. Zza ścian dolatywał go zgiełk ulicy - trąbienie samochodów, głosy ludzi, krzyk jakiegoś rozhisteryzowanego dziecka. Hałas wzmagał ból. Podbite oko pulsowało tępo. Casper trzymał się jednak z całych sił, opierając lekko o ścianę, która przynosiła trochę chłodu.

Jestem debilem. Jestem jebanym debilem...

W końcu usłyszał znajome kroki, a wtedy podniósł głowę. To wróciła Knox. Włosy opadały jej niedbale na twarz, dawno już wysunięte z kucyka spiętego w tyle głowy. Ciemne brwi miała ściągnięte, zaś usta zaciśnięte w wąską kreskę. W rękach trzymała jakąś niedużą, papierową torbę.

Chciał, żeby mu nią przywaliła. Zasługiwał na to.

- Masz - powiedziała Knox, wciskając mu w ręce zimną puszkę z jakimś napojem gazowanym. - Przyłóż sobie do twarzy.

Potraktował puszką swoje podbite oko.

- Droga poszła bez problemów? - zapytał.

- Ta. Weszłam i wyszłam - odpowiedziała, grzebiąc w torbie i na niego nie patrząc. Głos miała napięty. - Gdzie jeszcze dostałeś?

Powiedział, gdzie, a wtedy Knox westchnęła ciężko, spojrzała na zawartość torby, zmarszczyła brwi i zastanowiła się nad czymś głęboko. A potem zarządziła:

- Wypij tę colę, czy co to tam jest.

- Po co? - spytał, zdziwiony, jakby szare komórki w jego mózgu nagle poznikały.

- Cukier dobrze ci zrobi. A teraz zabieraj rękę, przetrę ci twarz. Wyglądasz jak zombie.

Wypił colę, cisnął puszkę gdzieś w bok i pozwolił, by Knox usiadła obok na podniszczonych schodkach. Namoczyła wodą czystą chusteczkę i zabrała się do pracy, na co Casper się skrzywił. Chusteczka szybko zrobiła się czerwona.

- Dasz radę dotrzeć do torów? - zapytała.

- C-co?

- Skup się. - Klepnęła go lekko w twarz. - Na pewno dasz radę. Musisz dać. Musimy tam wyruszyć już niedługo. Clark ze Stellą tam na nas czekają, na pewno będą się martwić.

- Co im powiemy? - spytał, odwracając wzrok, by nie napotkać jej przenikliwego spojrzenia. Miał wrażenie, że dziewczyna mogłaby go przejrzeć na wskroś.

Knox dobrze wiedziała, o czym on mówił. Porozumieli się prawie bez słów.

- Powiemy, że pobił cię jakiś menel i zepchnął ze schodów.

W jakiś dziwny sposób Casper natychmiast zrozumiał, że nie mogą zdradzić im prawdy, za żadne skarby, nigdy. Była zbyt ryzykowna, zbyt niebezpieczna. Clark i Stella przełknęli fakt, że był zbiegiem z poprawczaka, ale cała ta afera z Daytonem...

Szczerze powiedziawszy, nie tylko reakcji Clarka i Stelli się bał. Knox też, a przecież ona siedziała tuż obok niego, opatrywała mu rany i wiele wskazywało na to, iż wstrząsnęła nią wizyta Daytona. Jej twarz wciąż była napięta, podobnie jak i głos, kiedy od czasu do czasu mówiła mu, żeby przestał tak się krzywić, albo uniósł trochę brodę.

Przez cały czas, odkąd tylko opuścili starą fabrykę, wzmagało się w nim poczucie winy i obowiązku powiedzenia Knox prawdy. To drugie zwłaszcza, kłębiło się w nim i przybierało na sile, kiedy tylko widział napięte i zarazem zmartwione oczy dziewczyny, albo kiedy kolejny plaster lądował na jego twarzy. Nie opuszczała go myśl, że Knox zasługuje na prawdę. Chociażby tą co do wypadku.

- Słuchaj, Knox, ja... - zaczął, trochę niepewnie.

Jednak dziewczyna machnęła tylko ręką.

- Przestań.

- Ale...

- Dość już się dzisiaj nasłuchałam. - Zamyślone spojrzenie miała uparcie wbite gdzieś, gdzie nie spotkałoby się ze spojrzeniem Caspra. - Po prostu daj spokój.

Tak więc odpuścił. Knox zwinęła rzeczy, a potem zarządziła:

- Musimy iść na tory. Teraz. Naciągnij kaptur na twarz i pochyl się, żeby nikt nie zobaczył twojej twarzy. I staraj się jak najmniej kuleć.

- To nie takie proste - powiedział, podnosząc się ociężale. Noga natychmiast dała o sobie znać.

- Wiem. Ale musimy to zrobić.

Chwyciła go za rękę i ruszyli w drogę.

Miał wrażenie, że ludzie, których mija, patrzą na niego, zauważają plamy krwi, choć jego bluza była czarna, a spodnie ciemne. Starał się pochylać jak najmocniej i nie przewrócić, przez cały czas ściskał rękę Knox. Miała ciepławe w dotyku dłonie, szorstkie od życia jakie prowadziła, ale przy tym dziwnie kojące i zdawało mu się, że to jedyna rzecz, która trzyma go przy normalności.

Chwytał się tego z całych sił.

Nie miał pojęcia, jakim cudem wpakował się z całą trójką na pociąg - umknęło mu to wszystko z głowy. Pociągiem szarpnęło, zaś on chciał się po prostu położyć, jednak mu na to nie pozwolili. Clark usiadł przed nim i popatrzył na jego twarz, a w szczególności na złamany nos.

- O brachu, ale cię załatwili - powiedział, z typowym dla siebie uśmieszkiem. - Naprawdę było ich aż trzech?

Casper pokiwał głową, a Clark położył mu ręce na twarzy, kciuki na nosie.

Co do...

- Okej, teraz nie ruszaj się. Wujek nauczył mnie pewnej sztuczki... Wiesz, jak brzmi pradawne chińskie przysłowie?

- Jak? - spytał niewyraźnie Casper, a wtedy Clark wykorzystał okazję i nastawił mu nos.

Krzyknął z bólu, po czym złapał się za to miejsce. Przez kilka sekund miał szczerą ochotę zamordować Clarka za to.

- No i po krzyku - powiedział punk, wstając i otrzepując ręce, jak gdyby parał się jakąś ciężką, fizyczną pracą. - Co robimy na obiad?

Casper oparł się o ścianę i przymknął oczy. Szczerze powiedziawszy nie miał najmniejszej ochoty na nic poza ulgą od tego paskudnego pulsowania.

- Masz. - Usłyszał przed sobą głos Knox, już mniej napięty, ale wciąż zdenerwowany. Otworzył oczy. - Wypij.

Wcisnęła mu do rąk metalowy garnczek z jakimś mocnym, ziołowym naparem i położyła na otwartej dłoni dwie białe tabletki. Potem wyjęła swoją apteczkę i nakazała mu podwinąć nogawkę spodni, a także i rękaw.

- Wiesz, że nie musisz tego robić? Dam radę sam. Knox? - Patrzył, jak w skupieniu odgarnia kosmyki nachodzące jej na twarz. Spojrzał na kubek, w którym było jeszcze sporo zawartości. - Co to jest?

- Zioła na sen, idioto. Pij i nie gadaj.

Tak więc przestał mówić cokolwiek. Połknął tabletki, a potem dopił herbatę i odłożył kubek na bok. Obserwował w milczeniu, jak Knox bandażuje mu nogę i ramię, pełen poczucia winy i jakiegoś dziwnego pragnienia, by odgarnąć jej kosmyk z twarzy.

- Przepraszam - powiedział.

Nie usłyszał nic z jej strony.

Ale potem zrobiło się to nieważne, bo leki zaczęły działać - ból stopniowo mijał, aż w końcu znikł całkowicie i wkrótce Casper poczuł, iż zaczyna usypiać.

Reszta paczki siedziała przy ogniu, który rozpalili na jakimś starym kawałku zardzewiałej blachy. Wśród płomieni stał garnek, z którego unosiła się pachnąca gotowanym mięsem para. Clark, Stella i Knox pogrywali w karty, rozmawiając ciszej, niż zazwyczaj.

Casper położył się na swoim tanim śpiworze, który kupił w jakimś markecie, przykrył bluzą i zamknął oczy. Pomyślał znowu o Daytonie, starej fabryce, Benjaminie i całej tej farsie, w którą się wpieprzył. Zmarszczył brwi w ostatnim przebłysku świadomości. I zapadł w głęboki sen.

Ktoś dotknął jego ramienia, cofnął szybko dłoń, a potem zrobiło mu się chłodno, chłodniej niż wcześniej - zabrano mu bluzę.

Jak przez mgłę przypomniał sobie, czyj jest to dotyk i uchylił powieki, zdziwiony i pół-przytomny zarazem. Zobaczył tylko jej buty.

- Knox? - zapytał niewyraźnie i cicho. - Co robisz?

Odpowiedziała mu stojąca nieopodal Stella, która założyła ręce i obserwowała go wzrokiem karcącej ciotki.

- Pilnuje, żebyś nie zadławił się własną głupotą.

Casper niczego nie zrozumiał, za to poczuł, jak okrywa go jakaś miła w dotyku tkanina - gruby, czerwony koc. Knox uklękła przy nim i poprawiła mu ułożenie ręki, tak by nie naruszył przez sen świeżo zasklepionej rany. Nie potrafił zaprotestować. Sen ciężej osiadł na jego umyśle, ale chłopak przypomniał sobie o jednej rzeczy.

- Jesteś zła? - zapytał, patrząc zamglonym wzrokiem na jej twarz. - Na mnie?

Popatrzyła mu w oczy, ale nic nie powiedziała. Zobaczył jeszcze, jak odchodzi, a potem zapadł w głęboki sen, chyba najgłębszy w swoim życiu.

Sny miał przedziwne, różne rzeczy mu się mieszały - przeszłość z teraźniejszością, teraźniejszość z przeszłością. Jednak kiedy wreszcie się obudził, nie pamiętał nic z tej kanonady. Uchylił tylko powieki, spojrzał w bok i zdał sobie sprawę, że jest ranek, dnia następnego. Jego zdezorientowanie odpłynęło, przegonione przez rześkie, chłodne powietrze. Pociąg sunął przez jakieś pola, o tej porze roku soczystozielone i gęste. Słychać było równomierne terkotanie, o którym zazwyczaj się zapominało, za to przypominało o różnych porach, takich jak ta.
U wyjścia siedziała Knox. Jej sylwetka odcinała się ciemno na tle wczesnoporannego różu.

Casper w mig przypomniał sobie wydarzenia poprzedniego dnia, zapiekły go rany i zabolało oko, które wciąż nie wyglądało najlepiej. Popatrzył w drewniany sufit i pomyślał o Daytonie, o wypadku i śmierci Bena, a także o Knox, która w ostatniej chwili przechyliła szalę wygranej na jego stronę. Przypomniał sobie głośne "łup!", z którym ustały wszystkie ciosy zadawane przez jego dawnego przyjaciela, przypomniał sobie, jak ściskał jej dłoń i jak opatrywała mu rany. Zacisnął dłonie na kocu, chcąc stłumić wrażenie znajomego dotyku i jego kojącego ciepła.

Wraz z tymi myślami do jego oczu napłynął pewien błysk, a w sercu rozgorzała fala goryczy i uderzyła go jedna, jedyna myśl.

Nie zasługuję na to.

Teraz był tego świadomy - w tym chłodnym, jeszcze rześkim, poranku, kiedy czuł pod palcami miękkość koca, jakim okryła go Knox. Nagle rany przestały piec, nos boleć, a podbite oko doskwierać. Zapomniał o bólu. Po jego głowie krążyła ta jedna myśl, a on sam czuł, jak wzbiera w nim gorycz, nienawiść do samego siebie i jak wzmaga się błysk w oczach. Spojrzał w bok, a wtedy w jego głowie zawitał pewien pomysł i Casper błyskawicznie podjął decyzję. Odrzucił koc i wstał, zupełnie ignorując ból, który zapulsował mu w kończynach. Gęsia skórka zaatakowała jego odsłonięte ramiona. Złożył koc w niedużą kostkę, a potem rozejrzał się po wagonie - wszyscy spali, ułożeni wokół starego ogniska, które dawno już wygasło.

Wszyscy z wyjątkiem Knox.

Siedziała ze skrzyżowanymi nogami, na tyle blisko wejścia, by dało się poczuć powiew zimnego wiatru na twarzy, zamknąć oczy i rozkoszować zapachem poranka. Tak też właśnie robiła - opatulona w czerwony koc, który muskał płatki jej zaróżowionych uszu, wyciągała twarz ku promieniom słońca.

Wpatrywał się w nią zbyt długo. Zbyt długo zajął mu też powrót do rzeczywistości, o kilka sekund zbyt długo. Kiedy się już wreszcie odezwał, Knox już od dawna wiedziała, że tam jest. Zaś on musiał poprzedzić swoje słowa chrząknięciem, by całkiem się otrząsnąć.
Ale to nie pomogło - prawdę mówiąc, czuł się trochę niepewnie.

- Przyniosłem twój koc - powiedział, siadając po drugiej stronie wejścia, w bezpiecznej odległości. - Oddaję.

- Tam połóż. - Knox wskazała palcem za siebie. - Albo się nim okryj, jeśli chcesz. Mam swój, zapasowy.

Popatrzył na miękki materiał ściskany w palcach i po chwili namysłu opatulił się nim, żeby się zagrzać.

Nie mówili nic przez dłuższy moment, jedynie pociąg terkotał za nich dwóch, sunąc szybko po torach. Casper czuł narastające w nim poczucie winy. Z całych sił zaciskał palce na kocu, pragnąc stłumić wszelkie resztki tych wszystkich uczuć, które zapamiętał z wczoraj, ale nie dało się. Chodziło to za nim jak cień, podobnie jak poczucie winy, i miał nieodparte wrażenie, że kurczy się w sobie z każdą chwilą, że traci całą pewność siebie, jaką zyskał przez miesiące odsiadki w poprawczaku.

- Posłuchaj, co do tego, co stało się wczoraj... Przepraszam - powiedział. - Za wszystko. Nie powinienem był tego robić. Wciągać cię w kłopoty. To nie była twoja sprawa, nie musiałem cię do tego mieszać.

- I tego nie zrobiłeś - przypomniała. - Sama się wmieszałam.

- Tak, ale...

- Ten koleś chciał cię zabić. Po prostu go ogłuszyłam, nic więcej.

- Wiem, ale to sprawa pomiędzy nim, a mną.

- Nie radziłeś sobie. Cokolwiek powiesz, nie radziłeś sobie w tamtym momencie - powiedziała Knox twardym głosem. - On mógł cię zabić. Wystarczyło, żeby zacisnął palce na twoim gardle, albo wziął nóż.

- Czemu w ogóle to wszystko robisz? - spytał Casper. - Czemu mi pomogłaś?

- A jak myślisz? - odparła.

Tysiące myśli zakłębiło się w jego głowie na raz.

- Myślę, że jesteś stuknięta.

Knox prychnęła pod nosem.

- Ty również. Kto normalny ucieka z poprawczaka na drugi koniec kraju? - Uśmiechnęła się do niego w ten swój zawadiacki sposób.

Przez chwilę z tym walczył, ale w końcu się poddał i sam odwzajemnił ten uśmieszek. Potem wsadził do ust papierosa wysupłanego z paczki i zapalił.

- Gdzie jesteśmy? - zapytał, dopiero teraz rozglądając się bacznie po szerokich polach.

- Nebraska, albo Iowa. Czort wie.

- Całą noc nie spałaś?

- Czytałam. Dużo czytałam.

- Co takiego? - zapytał Casper, szczerze zaciekawiony.

Knox wyjęła zza pazuchy Buszującego w zbożu i uśmiechnęła się nieco szerzej. Słońce uwydatniło zagniecenia na czerwonej okładce, tak jak i kilka piegów na jej zaróżowionej, gładkiej twarzy.

- Nie takie dobre, jak mówią - powiedziała Knox, kartkując książkę. - Ale da się lubić.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top