Rozdział 13

Wychynęli zza traw, jak grupa Indian, albo dzieci wojny. Czterej muszkieterowie, lub raczej włóczykijowie, choć wyglądali zdecydowanie lepiej, niż nadal umorusani błotem Casper i Knox. Ten pierwszy otarł teraz mokrą twarz i powiódł po nich wzrokiem, a jego myśli instynktownie powędrowały w kierunku noża schowanego w kieszeni.

- Coście za jedni? - zapytał chłodno.

Kątem oka widział, jak Knox przybiera swój zdystansowany, wojowniczy wyraz i również przygląda się nowo przybyłym.

Jedna dziewczyna i trzech chłopaków, z czego ten ostatni mógł mieć co najwyżej dziesięć lat. Był chyba najbardziej wojowniczo nastawiony ze wszystkich - w ręku dzierżył procę, jego poczerwieniałą od słońca twarz wykrzywiał nieprzyjazny grymas, a blond włosy miał rozczochrane, jakby przed chwilą wyszedł z dżungli. Drugi chłopak był znacznie starszy, wysoki jak Clark, ubrany w sprany dżins i jakąś szarą koszulkę z zespołem rockowym. Po ustach błądził mu nieokiełznany wyraz, coś jak obojętność i szelmowski uśmieszek w jednym. Czarne włosy miał niedbale rozczochrane, jak Elvis Presley, choć swym stylem przypominał raczej Micka Jaggera.

Obok stała dziewczyna o różowych włosach ściągniętych w dwa bujne koki, żująca różową, balonową gumę i z kijem baseballowym w jakieś fantazyjne, różowe wzorki. Miała mocny makijaż, przez który jej oczy wyglądały wręcz złowrogo, tym bardziej, że dziewczyna nie spuszczała wzroku z nowo przybyłych. Oboje czuli, jak taksuje ich spojrzeniem i przewierca nim na wylot, niczym myszołów śledzący swoją ofiarę. Na pomalowanych szminką ustach błąkał się uśmieszek wyższości.

Ostatni z nich wyglądał najmniej wojowniczo z całej paczki. Był wysoki, miał długie, tyczkowate nogi, krótkie rude włosy i ciało usiane piegami. Stał z dłońmi wciśniętymi w kieszenie zielonych szortów i patrzył gdzieś w bok, jakby nie chciał tu być. Na czerwonej koszulce widać było stary, sprany nadruk, tak samo niewyraźny jak i on sam.

Najmłodszemu członkowi ekipy najwyraźniej nie spodobał się sposób, w jaki Casper na nich wszystkich patrzył, albo to, że patrzył w ogóle. Załadował na procę kamień i wycelował w ciemnoskórego chłopaka.

- Co się tak gapisz? - Burknął dzieciak, po czym popatrzył na dżinsowego, jak na jakiegoś przywódcę, autorytet, którego zdania należy się słuchać. - Mam go zastrzelić?

Tamten parsknął krótkim, nonszalanckim śmiechem i poczochrał go po włosach.

- Daj spokój, Dixon - powiedział, zupełnie nie przejmując się gotowością chłopca do walki. - Wybaczcie te uprzejmości z jego strony. Czasem już tak ma, za bardzo się wyrywa. Drobnostka, nie przejmujcie się.

Jednak chłopiec nie chciał go słuchać. Wciąż celował w Caspra, naciągając gumę procy z całych sił. Czarnowłosy pokręcił głową z politowaniem charakterystycznym dla rodziców mówiących "ech, te dzieciaki".

- Wyluzuj, Dixon, bo skończą się twoje wypady z nami. Zawsze mogę cię zostawić w domu, żebyś grzecznie poukładał wieże z klocków. Pamiętasz, co Donna mówiła?

Twarz Dixona jeszcze przez moment nosiła ślady rozgoryczenia i głębokiej złości, a patykowate, pogryzione przez komary ręce ściskały procę tak mocno, aż pobielały mu knykcie. Wkrótce jednak dzieciak opuścił swą broń.

- Ale jak trzeba będzie go zastrzelić, to ja chcę pierwszy - powiedział, na co wysoki chłopak znowu się roześmiał.

- Tak, jasne, Dixie, co tylko zechcesz. Gadaj sobie.

Wyglądali mu na grupkę zwykłych dzieciaków, które przyszły się szwendać i niewątpliwie wskazywały na to słowa tego chłopaka w dżinsie - albo ten przynajmniej dobrze udawał. Natomiast sposób, w jaki ten starszy zmierzwił mu włosy... Casper poczuł znajome bolesne ukłucie gdzieś w głębi samego siebie. Przełknął ślinę, żeby to zdusić, zepchnąć tam, gdzie nie będzie o sobie przypominało.

- Coście za jedni? - powtórzył, cedząc słowa niczym groźbę. Jakby szykował się do walki.

- My? A wyglądamy ci na jakichś nocnych łupieżców? - zaśmiał się dżinsowy.

- Dostawcy pizzy, koleś, dostawcy pizzy. - Dziewczyna puściła balona z gumy w tak pogardliwy sposób, w jaki tylko można to było zrobić. - Chcieliście z pepperoni, mam rację? To dlaczego akurat tutaj, co? W takim miejscu?

- Nie twój zasrany interes - burknął Casper bez zastanowienia. - Co wy tu robicie?

- Chyba raczej wy. To nasza miejscówka. - Różowowłosa machnęła kijem teatralnie.

Dixon uniósł nieco procę.

- Na pewno nie chcesz, żebym go zastrzelił?

- Mówiłem ci już. Nie i więcej tego nie próbuj, zrozumiano? - Starszy spojrzał na chłopca z poirytowaniem. Potem popatrzył na Caspra i Knox. - Słuchajcie, bądźcie tak mili i odpowiedzcie na dwa moje pytania: kim, u licha, jesteście i czemu wtargnęliście na nasz teren?

- A kto powiedział, że jest wasz? - prychnęła wojowniczo Knox, krzyżując ramiona na piersi. - Podpisane? Zapłaciliście za ten dom, że uważacie go za swój?

- Nie tak wojowniczo, złotko.

- Mieszkacie tutaj? - Casper obrzucił ich bacznym spojrzeniem, próbując zestawić ich wizerunek z jakimś wyobrażeniem o bezdomnych nastolatkach, jednak te dwa obrazy niezbyt się pokrywały. Grupa dziwnych dzieciaków wyglądała na grupę całkiem zadbaną, nie licząc śladów błota na kolanach Dixona i jego pogryzionych przez komary ramion, oraz nieco potarganych spodni rudego chłopaka. Na niedożywionych również nie wyglądali, trzymali się dobrze.

- Nie, nie mieszkamy tu, za duży przewiew - odpowiedział czarnowłosy. - Chociaż chciałbym. Ale za to miejsce jest dobre do imprez, więc nie narzekam, wiesz?

Uśmiechnął się do nich porozumiewawczo, lecz ani Knox, ani tym bardziej Casper, tego uśmiechu nie odwzajemnili. Tamten po pewnym momencie również przestał się uśmiechać i westchnął ciężko.

- Hm, okej, rozumiem, że nie lubicie obcych. - Wyciągnął rękę. - Więc spróbujemy inaczej. Jestem Richie. Richie Sanders. A wy?

Casper i Knox spojrzeli po sobie ostrożnie, powoli, jakby spuszczenie wzroku z tamtego dzieciaka miało ich zabić. W ich oczach czaiło się to samo pytanie, ta sama niepewność i czujność. Po chwili wtargnęło tam również zrozumienie, a potem Knox niemal niezauważalnie skinęła głową.

- Knox.

- Casper.

- A więc jesteś pieprzonym czarnuchem! - krzyknął Dixon, wskazując na Caspra palcem. - Czarnuch, czarnuch, czarnuch!

W pierwszym odruchu nie wiedział co powiedzieć, bo tak był zaskoczony, że mały dzieciak jest w stanie powiedzieć coś takiego. Ostatni raz zetknął się z czymś takim w Los Angeles, wiele lat temu.

- Dixon, uspokój się! - Richie chwycił chłopca i próbował uciszyć, jednak tamten się nie dał.

- Czarnuch, czarnuch, pierdolony czarnuch!

- Richie, czy jakkolwiek ci tam - wycedził Casper lodowato, nie drgnąwszy nawet o centymetr. - Czy możesz uciszyć to swoje zwierzę hodowlane?

- Czarnuch! - zawołał Dixon po raz ostatni, nim Richie zamknął mu usta dłonią.

Casper powiódł wzrokiem po całej paczce, by zauważyć, że ich miny wskazywały na przyzwyczajenie i nawet lekką nudę. Najwyraźniej wyzwiska Dixona nie były dla nich niczym nowym, a już tym bardziej interesującym. Twarz różowej sprawiała wrażenie, jakby dziewczyna była co najmniej poirytowana - jak kierowca w samochodzie, gdy w radiu leci piosenka, którą usłyszał już z dziesięć razy w ciągu tego samego dnia.

- Okej - westchnęła ciężko. - Ktoś jeszcze jakieś uprzejmości? Nie? No to świetnie, wobec tego zaczynajmy.

Postawiła kilka kroków naprzód, uśmiechając się z wyższością. Za sprawą mocnego makijażu jej oczy wyglądały trochę jak oczy pandy. Nieco złowieszcze, pełne wyższości oczy pandy.

- Ja jestem Erica, to Richie, Dixon, a ten na końcu... - Wskazała na rudego chłopaka, który z rękami w kieszeniach przypatrywał się całemu zajściu. - O, ten. To David. Rudy, Kołpak, Henderson. Tak na niego mówimy. W zależności od nastroju.

- Co tutaj robisz, Erica? - zapytała Knox, taksując ją wzrokiem.

- Szlajam się - odparła. - Szlajam, tak samo jak wy. Jesteście stąd, czy urwaliście się z jakichś bagien?

Powiodła wzrokiem po ich brudnych koszulkach, ubłoconych dżinsach i niemal skamieniałych od zaschniętego mułu butach.

- A skąd, przypłynęliśmy na chmurce - prychnął Casper.

- Wobec tego pewnie zaliczyliście twarde lądowanie.

- Co cię to obchodzi?

- Wtargnęliście na nasz teren, koleś. - Erica machnęła demonstracyjnie kijem. - To mnie obchodzi. Nie toleruję obcych tyłków na naszej ziemi, rozumiesz? Wszyscy w okolicy wiedzą, że to nasze, już od dawna. Wobec tego, powiedz mi, jesteście głupi, czy tępi, żeby tu wchodzić?

- Ani jedno, ani drugie - odparła Knox.

- Więc?

- Wchodzimy, bo możemy. Żyjemy w wolnym kraju, to nie jest wasz teren.

- Ależ jest. Wystarczy znać zasady. I ich przestrzegać.

- Bo?

- Bo wtedy się przekonacie, na co stać to małe cudo w moich rękach. - Erica uśmiechnęła się drapieżnie. - A wierzcie mi, mam doświadczenie w kopaniu cudzych tyłków.

Wtedy wkroczył między nich Richie. Dixon stał z boku, z pochmurną miną, zaś David przyglądał się wszystkiemu z bezpiecznej odległości. W świetle słońca jego rude włosy przypominały tańczące w ognisku czerwone płomienie.

- Chwila moment, spokojnie - powiedział Richie, unosząc ręce. - Dobrze zrozumiałem? Wy chyba nie jesteście stąd?

Nie odpowiedzieli.

- Skąd przyszliście?

- Z miasteczka nieopodal - odparła Knox. Stojąc obok niej Casper czuł, jak cała się spina, jakby szykowała się do jakiejś walki. Walki lub ucieczki.

- Nieopodal? Jak się nazywa to miasteczko? - drążył Richie. Przyglądał im się badawczo, tak jak i cała trójka.

Zapadła cisza, przesycona gasnącymi promieniami słońca i miarowym cykaniem świerszczy w oddali. Powietrze niemal stało. Brakowało tylko biegacza pustynnego, który przemknąłby gdzieś w oddali, niezauważony przez szóstkę dzieciaków, które zresztą wyglądały jak grupa rewolwerowców mierzących się wzrokiem, mających zaraz rozpocząć ostrzał. Casper i Knox patrzyli twardo w oczy Richiego. Casper zaciekle, wiedząc, że oto wpadli oboje, że to kolejna rzecz która im tego dnia nie wyszła i ciekawe, ile jeszcze takich rzeczy potrzeba, by cały plan poszedł w drzazgi. Jego plan. Jedyny, jaki posiadał. Jedyne, co mu pozostało.

W tej długiej chwili ciszy dokonała się pewna przemiana. Richie obserwował badawczo dwójkę przybyszy, lustrował wzrokiem ich wysmagane przez słońce twarze, potargane włosy, brudne ubrania i równie brudne plecaki. Erica i David marszczyli z zainteresowaniem brwi, ciekawi, co się wydarzy, a Dixon trzymał mocno procę, w każdej chwili gotowy jej użyć. Casper i Knox powoli, ostrożnie, spojrzeli na siebie. W zielonych oczach nie było nic do ukrycia, tak samo jak i brązowych. No, może poza prawdą. I wiedzieli o tym obydwoje, dlatego w krótkiej chwili podjęli decyzję, przekazali ją sobie bez użycia słów.

Casper kiwnął głową, tak powoli, że niemal niedostrzegalnie. Knox z powrotem spojrzała na czwórkę obcych.

- Nie jesteśmy stąd - powiedziała. - Jesteśmy z bardzo daleka

- Z bardzo daleka? - spytał Richie, jakby nie spodziewał się żadnej innej odpowiedzi, a ta jednocześnie go dziwiła. - Czyli skąd?

- Ja z Chicago. On z Alabamy.

- I przyszliście tu taki kawał drogi?

- Przyjechaliśmy - poprawił go Casper. - Łapaliśmy pociągi towarowe. A potem szliśmy piechotą i... w pewnym momencie zgubiliśmy się.

- Zabłądziliśmy w lesie, a potem spadliśmy z urwiska prosto do błotnistej rzeki - powiedziała Knox. - Nie chcielibyście tego przeżyć, wierzcie mi.

Erica prychnęła pod nosem.

- Więc, co wy tutaj robicie? - Richie otaksował ich wzrokiem. - Taki kawał drogi. Lubicie się powłóczyć, co?

Tym razem nie popatrzyli na siebie, ale wiedzieli dobrze, co mają powiedzieć. Zrobił to Casper, wzruszając przy tym ramionami, jakby to było nic. Jakby mówił najzwyklejszą rzecz na świecie.

- Uciekliśmy. Uciekliśmy z domów.

****************

Płomienie strzelały wysoko w niedużym ogniu, który obsiadła szóstka dzieciaków. Dzięki przytarganym ze starej szopy pniakom i wiadrom nie musieli brudzić sobie spodni o pylistą ziemię porośniętą suchą, żółtą trawą. Chociaż, w przypadku Knox i Caspra, bardziej brudnym już być się chyba nie dało.

Patrzył w płomienie, intensywnie zamyślony. Obserwował, jak czerwony ogień pochłania coraz to nowe i nowe gałęzie, jak iskrzy się żar i bieli popiół. Od czasu do czas chwytał za jakąś chudą, podłużną gałąź ze stosu i wtykał jej koniec w ogień, by następnie wyjąć i patrzyć, jak dymi. Potem unosił wzrok i wsłuchiwał się w rozmowę, nagle przypominając sobie, że są tu też inni ludzie.

- Niezłe z was gagatki - zaśmiał się Richie, ukazując szereg białych zębów, które mogłyby posłużyć do reklamy pasty. - Uciec taki kawał tylko po to, by nie dać się rodzicom. Ha! Powiem szczerze, zazdroszczę odwagi. I podziwiam. Naprawdę podziwiam. Nie wiem, czy sam bym się zdobył na takie coś, w dodatku z bagażem u nogi, prawda Dixon?

Zmierzwił młodszemu bratu włosy, na co ten się skrzywił i spojrzał na niego spod byka. Knox uśmiechnęła się lekko pod nosem. Casprowi ten uśmiech zdał się tajemniczy i jednocześnie przebiegły i wiedział dobrze, co to oznacza.

Kupili to.

Nie uśmiechnął się, ani nie posłał jej porozumiewawczego spojrzenia. Po prostu śledził konwersację dalej.

- Moi starzy co prawda nie wiedzą o moich wybrykach. Wiecie, imprezowanie tutaj, łażenie i tak dalej - powiedział Richie, przyjmując od Eriki papierosa. - Ale za coś takiego... złoiliby mi skórę tak, że do końca życia bolałaby mnie po tym dupa.

Dixon zachichotał. Erica bez słowa zapaliła i podała Richiemu zapalniczkę.

- A moi nie - odezwał się David, który jak dotąd niewiele mówił, a jedynie śledził konwersację, podpierając ręką twarz. Rudzielec wzruszył ramionami i spuścił nieco wzrok.

- Ale twój wujek już tak - rzekła Erica. - I bolałoby cię wszystko, nie tylko dupa. Tak mocno, że wyczołgałbyś się z własnego grobu po tabletki przeciwbólowe.

Dixon znowu zachichotał, aż jego policzki zrobiły się czerwonawe. David nie powiedział nic.

- Jego wujek jest nieobliczalny - kontynuowała różowowłosa dziewczyna, śledząc wzrokiem błękitnawą strużkę dymu. - To stary wyga. Nie wiem, przez co koleś przeszedł, ale ma tak zrytą banię, że lepiej nie podchodzić do niego bez kija i kamizelki kuloodpornej. Posrany gość jest, naprawdę, posrany.

- O tak - potwierdził Richie. - Facet wygląda, jak podmiejski żulik, ale przypomina mafioza. Jakbym miał mieć takiego wujka, to też bym uciekł, dokładnie tak jak ty, Knox... Ale pewnie nie dotarłbym tak daleko.

Rozmowa toczyła się dalej, a po pewnym czasie Knox i Casper dowiedzieli się czegoś więcej o czwórce dzieciaków.

Mieszkali w Jackson, małym miasteczku, które znajdowało się niedaleko i które, jak twierdził Richie, było najnudniejszym miejscem na świecie. Pochodzili z średnio zamożnych rodzin, aczkolwiek zwyczajnych. Chodzili do szkół - Richie, Erica i David do liceum, zaś Dixon do podstawówki. Ich rutyną było włóczenie się po różnych miejscach, na przykład właśnie po miasteczku, jednak pewnego dnia natknęli się na ten dom, a wtedy postanowili go ochrzcić mianem: Stary Dom Buckstaya Scrooge'a. Na cześć bohatera jednego z opowiadań, które pisał David.

Miejsce szybko stało się ich bazą, z której korzystali na różne sposoby. Chowali się w nim w nudne, deszczowe dni i grali w karty. Malowali po ścianach spreyem przeróżne napisy - te nabazgrane przez Dixona zawierały mnóstwa przekleństw i błędów ortograficznych. A czasami urządzali imprezy, na które zapraszali całkiem sporo osób. Przynosili jedzenie, alkohol i muzykę, a Stary Dom Buckstaya Scrooge'a niemal trzeszczał w szwach.

Nie powiedzieli tego wprost, ale zarówno Casper, jak i Knox zauważyli, że każdy z tych dzieciaków ma w jakiś sposób problemy z własnymi rodzicami. Erica buntowała się przeciwko ortodoksyjnym katolikom, David mieszkał z niezrównoważonym psychicznie wujkiem, a Richie opiekował się Dixonem, ponieważ ich rodzice mieli... cóż, ponoć "mega dziwny" stosunek do wychowania.

Jakkolwiek nie było, nie byli niebezpieczni, a przynajmniej nie wyglądali na takich. Chętnie za to słuchali opowieści Caspra i Knox o ich przeszłości, opowieści utkanej praktycznie z samych kłamstw. Jedno tylko w tym wszystkim, co zostało im opowiedziane, było prawdą - mieli do czynienia z prawdziwymi uciekinierami. Na tym kończyła się rzeczywistość, a zaczynał blef.

Casper powiedział im to, co pierwsze przyszło mu na myśl - że pochodzi z Alabamy i chciał się stamtąd wyrwać, zobaczyć trochę świata, a przy tym wkurzali go rodzice, których określił mianem upierdliwych. Knox podtrzymywała wersję o Chicago, którą chłopak usłyszał już od niej wcześniej.

- Co zrobicie teraz? - spytała Erica, bawiąc się swoim kijem baseballowym. - Mam na myśli, zostajecie tu, czy idziecie gdzieś dalej?

Już mieli odpowiedzieć, gdy usłyszeli krzyki dochodzące gdzieś z niedaleka. Cała szóstka zrobiła zdziwione miny i spojrzała w stronę, z której dobiegały te dźwięki. Casprowi wydały się one jakieś dziwnie znajome.

A potem usłyszał kolejny, który rozwiał jego wszelkie wątpliwości.

- Clark, stój, co ty odwalasz?! Clark!

- Widziałem ich, no przecież mówię ci, że ich widziałem!

- Zaczekaj na mnie! Ty cholerny idioto!

Dobiegł ich szelest traw i po chwili zza domu wynurzyli się Clark i Stella. Clark zziajany, czerwony, z wielkim plecakiem, który zdawał się przerastać jego patykowate ciało i spocony jak koń wyścigowy. Stella nie mniej zmachana, również poczerwieniała na twarzy, ale nie wiadomo czy ze zmęczenia, czy raczej z poirytowania. Przeczesała ręką swoje krótkie, czarne włosy, a te zaczęły sterczeć na wszystkie strony. Obserwowała dzieciaki siedzące przy ogniu i Clarka, który schylał się, by złapać oddech i opierał dłonie na kolanach. Nagle coś zauważył. Wyprostował się i zerwał do biegu, jak wysłużony charcik włoski.

- Pompa! - skrzeczał. - Pompa wodna!

Stella tylko wywróciła oczami, jak niemal zawsze przy Clarku, lecz gdy spostrzegła, jak ten zaczyna pompować wodę, podbiegła do niego czym prędzej. Clark pracował przy urządzeniu na całego, próbując jednocześnie wypompować jak najwięcej wody i okąpać się w niej cały. Jego plecak leżał na ziemi niedaleko.

- Zaczekaj, pomogę ci, głupku - powiedziała ostro punkówa, po czym rzuciła swój plecak na ziemię i dotrzymała słowa. Clark chłeptał wodę w nieskończoność, a szóstka dzieciaków powoli odrywała się od ognia i wstawała z siedzisk, by podejść i się przyjrzeć.

Casper i Knox podeszli najbliżej. Popatrzyli na Clarka, potem na siebie nawzajem, a potem znowu na Clarka. Punk wciąż chłeptał wodę, jakby jej nigdy na oczy nie widział, aż zdawało się, że brzuch mu zaraz od niej pęknie. Knox podeszła do niego bliżej.

- Nie tak dużo, bo się zrzygasz, gamoniu. - Chwyciła go za mokry kołnierz dżinsowej kamizelki i pociągnęła do tyłu. Chłopak runął na ziemię, wyłożył się na niej jak długi i nawet nie próbował wstać, mówiąc, że jeszcze sobie chwilę odpocznie.

Stella przestała pompować. Otarła czoło z potu.

- No, gdzie wyście byli? - zapytała. - Wiesz, ile tam na was czekaliśmy?

- Poszliśmy szukać... czegoś. Czegokolwiek - odpowiedziała Knox, robiąc ręką jakiś gest w powietrzu.

- I widzę, że znaleźliście - prychnęła sarkastycznie Stella, po czym usiadła na ziemi. - O matko, ale jestem zmęczona. A te dzieciaki, to kto, ha?

Przedstawili się kolejno po imieniu, niemal jak w wojsku podczas odliczania "do dwóch". Dixon zrobił podejrzliwą minę i sięgnął do kieszeni po procę.

- Spokojnie, Dixie, oni nie są groźni - powiedział Richie z tym swoim uśmieszkiem na twarzy. - To zwyklaki. Wygląda na to, że nasi nowi znajomi ich znają, co?

- To nasi kumple - powiedziała Knox.

Richie tylko wzruszył ramionami, nadal z tym uśmieszkiem na twarzy.

- W porządku. - Klasnął w ręce. - To co, Clark, Stella... siadacie z nami? Ciekaw jestem historii tej waszej czwórki. Jasny gwint, w życiu bym się nie spodziewał, że spotkam kogoś takiego.

Stella spojrzała po Knox, po Casprze i po zmęczonym Clarku, a potem w końcu kiwnęła głową. Sprawiała wrażenie zbytnio wykończonej, żeby się kłócić.

- Jasne, spoko, co chcecie. Ale najpierw pomóżcie mi z tą pompą. Muszę się napić.

Pół godziny później znów siedzieli przy ogniu. Słońce niedługo miało zachodzić. Trzaskały płomienie, rozmowy nie ustawały, ciągle ktoś miał do kogoś jakieś pytania - "jak długo się ukrywacie?", "czy codziennie przesiadujecie w tym domu?", "wasi rodzice byli dupkami, nie?", "czy siedzenie w tym domu jest legalne?", "a czy legalne jest uciekanie i podróżowanie po całej Ameryce?".

Wyjaśniło się też oczywiście, dlaczego Casper i Knox tak długo nie wracali. Clark powiedział, że w którymś momencie poszli ich szukać, bo bali się, że coś im się stało. Na przykład przegrzali się, jak wcześniej Clark, albo nawet dostali udaru. Podobno w którymś momencie oboje zdenerwowali się czekaniem i po prostu ruszyli w trasę, nastawiając się, że po drodze napotkają Knox, lub Caspra leżących bez przytomności przy torach, z twarzami spieczonymi od słońca.

I tak sobie siedzieli i rozmawiali, zapoznając ze sobą nawzajem. Dixon w końcu spuścił trochę z tonu i przestał mierzyć Caspra wzrokiem. David zaczął od czasu do czasu nieśmiało włączać się do konwersacji. Erica wciąż żuła gumę i rzucała jakimiś komentarzami. Za to Richie pozostał taki, jaki był wcześniej. Uśmiechnięty, otwarty, dowcipkujący.
A także mający dziwne pomysły, o czym przekonali się niebawem, gdy niebo pokryła czerwona łuna, zaś w grupie wypłynęło pytanie, co tu zrobić, gdy nadejdzie noc. Padały różne propozycje i z różnych powodów je odrzucano. W końcu jednak odezwał się Richie.

- Schrońmy się w twoim domu, Dave - zaproponował, na co wszyscy umilkli. Erica rzuciła mu zdziwione spojrzenie. Wręcz przerażone.

- Pogięło cię? Tobie też dogrzało, tak jak temu patykowatemu?

- Przecież to nie głupi pomysł - powiedział Richie.

Dave zrobił wielkie oczy i skonsternowaną minę, która jasno i wyraźnie wskazywała na to, iż nie jest zbytnio przekonany.

- Chyba sobie żartujesz.

- Czemu?

- To ryzykowne. Nawet mocno.

- Przecież siedzisz sam w domu, miejsca starczy. A ja będę ich pilnował, nie martw się o to.

- Słuchaj, nie potrzebujemy... - zaczęła Stella, jednak jej przerwano.

- Nie kłopotaj się, to żaden problem - powiedział Richie. - A po prostu nie zostawię was samych w tym moim domu. Często przychodzą tu inne dzieciaki, zwłaszcza, że nadchodzą wakacje. Zauważą was i co wtedy? Mówię wam, to dobry pomysł.

- Mów za siebie - odparł Dave. - A co, jak wróci mój wujek? Co wtedy?

- Nie wróci, nie bój nic. Przecież wiesz.

- Ale co, jeśli...

- Pewnie robi to, co zwykle.

Dave wciąż wyglądał na nieprzekonanego.

- No dawaj, stary - prosił go Richie. - Tylko na jedną noc. Wiesz, że nie mogę ich przyjąć do swojego domu, ale zobaczysz, sam się wszystkim zajmę.

- A Erica?

Dziewczyna zaczęła kręcić się niespokojnie na swoim siedzisku.

- Niezbyt.

Twarz rudzielca była poważna i zamyślona, kalkulująca.

- Ale tylko na jedną noc - zastrzegł. - I tylko w jednym pokoju. I Richie, masz ich pilnować. Słowo?

Tamten skinął głową, z miną zapewniacza.

- Słowo.

Skrzypnęły tylne drzwi niedużego, jednopiętrowego domu. Pierwszy wszedł David, rozejrzał się, a po chwili machnął ręką.

- Czysto. Nie ma go.

Wkroczyli w zacienione, pokryte mgiełką półmroku miejsce, w którym czas zdawał się zatrzymać gdzieś w połowie lat osiemdziesiątych. Ściany były pokryte boazerią o brudnobrązowej barwie, a na półkach i szafkach dumnie tkwiły przestarzałe sprzęty, czarnobiałe zdjęcia i inne przedmioty. Szli po cichu, toteż mogli usłyszeć tykanie zegara dochodzące z kuchni. W całym domu pachniało dymem, smażonym mięsem i alkoholem. A także, co zaniepokoiło Caspra, prochem strzelniczym.

W miarę, jak szli, cisza między nimi pękała i coraz mniej słyszalne było tykanie zegara, aż w końcu całkiem utonęło w gwarze rozmów. Szóstka dzieciaków wkroczyła do salonu i ułożyła swe plecaki na podłodze, tuż pod ścianą. Dave i Richie pozaciągali zasłony, zaś Clark zdjął buty i rozłożył się na jednej z kanap. Minę miał błogą.

- Hola, hola, kolego, nie jesteś tu sam! - powiedział Richie, na co Clark tylko się uśmiechnął.

- Niech leży. Będzie później szorował.

Na ten głos Clark aż podskoczył i zerwał się z kanapy, zaś pozostała piątka zamarła. Przerażenie zabłysło w niebieskich oczach Davida, chłopak wyprężył się niemal na baczność i przełknął ślinę. Casper odwrócił się w kierunku, z którego dobiegł głos, czując, że to właśnie teraz nadeszło prawdziwe zagrożenie.

W progu stał niski, podstarzały mężczyzna o kępce siwych włosów niedbale zaczesanej na opalonej głowie. Miał na sobie wysłużone, kraciaste szorty do kolan i równie wysłużoną bokserkę, na którą zarzucił poplamioną koszulę. Wyglądał, jak typowy starszy pan, jednak było coś w jego postawie - to jak stał, jak opierał się ręką o framugę i jak jego pierś unosiła się i opadała powoli, z godnością - i to wyraźnie temu przeczyło. Ten mężczyzna sprawiał wrażenie kogoś, kto mógłby przeżyć dwie wojny i szykować się na trzecią.

- Kim jesteście, bando gówniarzerii? - warknął szorstkim głosem. - I co robicie w moim domu? Zapraszałem was tutaj?

- Nie... - wybąkał nieśmiało Clark.

- To po co tu przyleźliście?! - Powiódł po nich wszystkich wzrokiem. - Po darmowy wpierdol, tak?

- Wujku Anselmo, to nie tak... - zaczął Dave drżąco. - Ja ci wszystko wyjaśnię...

- Nie wmówisz mi chyba, że to twoi kumple?

- Znalazłem ich i przyprowadziłem... - tłumaczył się rudzielec, jednak Anselmo zbliżył się o parę kroków i wtedy chłopak spuścił głowę.

- Przyprowadzasz obcych do mojego domu, tak? - powiedział mu prosto w twarz. - Chcesz, żeby go okradli? Spustoszyli?

- Nie, ja...

- Gdzie ty masz rozum, Dave? Do mojego domu! Żeby ukradli cały dorobek mojego życia!

- To nie tak, proszę pana - wtrącił się Richie. - Zaraz wszystko panu opowiemy...

- Milczeć! - ryknął starzec, a wtedy zdawało się, że nawet zegar w kuchni umilkł, przestraszony.

Więc milczeli. Wszyscy, nawet Dixon, który lubił zgrywać odważnego i twardego, teraz siedział cicho, jak mysz pod miotłą. Casper instynktownie obserwował Anselma, chcąc wiedzieć, czy ten nie postanowi zrobić czegoś głupiego. Ten mężczyzna nie wyglądał mu na zrównoważonego psychicznie. Popatrzył też na Knox, która stała po jego prawej stronie, wbijając spojrzenie gdzieś w bok. Może i nie wyglądała, ale stojąc obok niej, czuł, że się boi.
On w głębi siebie również.

Starzec odpuścił Davidowi i teraz chodził powoli po pokoju i mierzył wszystkich wzrokiem, przyglądał się każdej twarzy, oprócz tych, które musiał najpewniej znać - czyli Erici, Dixona i Richiego. Chodził, jak emerytowany rewolwerowiec - powoli, starczo, ale wciąż groźnie.

Przyjrzał się Knox, Stelli i zatrzymał przy Clarku.

- Ale z ciebie patyk, chłopcze - prychnął. - W domu jeść ci nie dają, czy wyrzucasz wszystko za okno?

Clark zmusił kąciki swoich ust, by drgnęły do góry, jednak marnie mu to wyszło, na co starzec znowu prychnął, tym razem z prawdziwą pogardą. A potem jego wzrok zatrzymał się na Casprze.
Zmarszczył brwi, jego twarz wykrzywiła się w dziwnym grymasie, będącym czymś pomiędzy głębokim zastanowieniem, a zdziwieniem. Starzec podszedł bliżej i stanął twarzą w twarz z chłopakiem. Casper starał się ani drgnąć, niemal wstrzymywał oddech. Poczuł nieprzyjemne mrowienie pod skórą.

- Dave, do kurwy nędzy. Możesz mi powiedzieć, co tu do cholery robi ten zasrany zbieg z poprawczaka?

Jego słowa przecięły zgęstniałe powietrze, jak bicz. Zapadła cisza, nikt się nie odezwał, a oczy wszystkich skupione były na Casprze i Anselmie. Oczy zdziwione, nie rozumiejące.

- O czym ty mówisz, wujku, to nie jest żaden... - zaczął David, ale nie zdążył dokończyć.

Casper natomiast czuł, jak mrowienie się wzmaga i przeradza w otwarty komunikat do ucieczki. Serce podeszło mu do gardła.

- Nie mam pojęcia, o czym pan mówi.

- Nie wciskaj mi tu gówna, bo nie jestem jeszcze ślepy - warknął staruch. - A jak chcesz się ze mną kłócić, to podstawię ci pod nos najbliższą gazetę i wtedy pogadamy!

Poczuł na sobie wiercące spojrzenia. Te należące do Clarka, Stelli i Knox czuł najmocniej.
Miał ochotę zapaść się pod ziemię i jednocześnie chwycić za swoje manatki i uciec przez okno. Był rozdarty pomiędzy tymi dwoma pragnieniami.

Anselmo odwrócił się do pozostałych. Jego twarz przeciął uśmieszek rozbawienia.

- Wy naprawdę nie wiecie? - zapytał. - Nie wiem, co ten dupek wam nagadał, ale nie jest tym, za kogo się podaje. To kryminalista. Uciekł z poprawczaka, kilka dni temu i szukają go. Powiedz, chłopcze, jak się nazywasz? No, przedstaw się ładnie. Mają prawo wiedzieć. Siedzisz na mojej posesji, dupku, więc lepiej się tłumacz.

Chłopak przełknął ślinę i rzucił szybkie spojrzenie ponad plecami Anselma, by zobaczyć twarze dzieciaków. I zobaczył srogie niedowierzanie, a także podejrzliwość, ciekawość. Zrozumiał, że skłaniają się ku wersji starszego.
Zrozumiał, że jest w pułapce.

- Casper - powiedział. - Jestem Casper.

- A nazwisko? - dopytywał starzec.

Jeszcze nigdy nie czuł się taki bezbronny. Mimo woli lekko spuścił głowę.

- Johnson.

- Zaraz, co? - spytał Clark, z szeroko otwartymi oczami. - Przecież to...

Stella momentalnie uciszyła go syknięciem i mrożącym spojrzeniem.

Anselmo uśmiechnął się z triumfem i popatrzył po dzieciakach, jakby chciał im powiedzieć "widzicie? a nie mówiłem?". Milczenie tkwiło pomiędzy nimi, jak zatęchłe powietrze przesycone zapachem dymu. Casper z trudem spokojnie oddychał. W głowie jakiś głos krzyczał mu o ucieczce, o odepchnięciu starca, pochwyceniu swojego plecaka i puszczeniu się biegiem w stronę najbliższych drzwi.
Tylko co by mu to dało?

W końcu Anselmo pokiwał głową, a potem zwrócił się do Caspra.

- Siadaj, synu. - Wskazał wytartą kanapę po drugiej stronie hebanowego stolika. - Mamy do pogadania.

Casper spojrzał niepewnie po członkach ekipy, tknięty przez niewidzialną dłoń strachu. Serce rąbało dziurę w jego piersi z szybkością energicznego drwala, jednak nie wycofał się. Wiedział, że oto wszyscy na niego patrzą, czuł na sobie ich wzrok, a już tym bardziej wzrok starego Anselma. Zrozumiał, że musi zrobić to, co robił setki tysięcy razy w poprawczaku. Przełknąć strach wraz ze śliną, być twardym i udawać, że ma całkowitą kontrolę nad sytuacją. Z czasem ta kontrola przyjdzie sama.

Podszedł więc do starej, brudnej, kratkowanej kanapy i zajął miejsce na centralnym jej środku. Wysunął się do przodu, opierając przedramionami o kolana, splótł dłonie i obserwował, jak Anselmo kieruje się do drugiej kanapy, tym swoim utykającym, lecz nadal groźnym, starczym chodem.

Chłopak sądził, że mężczyzna usiądzie, jednak tak się nie stało. Podszedł do okna, zaciągnął zasłony, a z kąta wydobył... strzelbę. Najprawdziwszą w świecie strzelbę.

Cholera jasna.

Gotów był przysiąc, że słyszy, jak Clark, Stella i Knox wstrzymują oddech - Knox najkrócej, Clark najdłużej. Później doszedł do wniosku, że tylko mu się zdawało, jednak w tamtej chwili był tego absolutnie pewien, tak jak i tego, że rano wzejdzie słońce, a z nieba kiedyś spadnie deszcz.

Anselmo usiadł na kanapie ze strzelbą w ręku. Skrzypnęły stare sprężyny.

- Wiesz, co to jest? To skrócona dwururka, którą sam spiłowałem. Dość mocna, by ustrzelić jelenia i dość mocna, by rozwalić ci łeb. Oczywiście, jeśli się podejdzie dostatecznie blisko. A ja siedzę dostatecznie blisko.

Twarz starucha była jak dzieło zdolnego artysty - jak twardo ociosana w drewnie, o groźnych i nadal ostrych, pomimo wieku, rysach. Zupełnie jakby ktoś wziął dłuto i na całe życie stworzył go takim.

- Przypatrz się dobrze, chłopcze - powiedział Anselmo. - Przypatrz się dobrze.

Broń, którą trzymał, w istocie była skróconą dwulufówką, na której czarnym metale było widać jeszcze ślady piłowania. Jej rękojeść, wykonana z drewna, owinięto ściśle srebrną taśmą izolacyjną i Casper nie miał pojęcia, czemu i nawet nie chciał wiedzieć. Ważniejsze było, czy starzec postanowi tej broni użyć.

- Widzę - wycedził chłopak przez zaciśnięte zęby. - Doskonale widzę.

- To świetnie. Ciekawe, czy kulę też zobaczysz.

Miał nadzieję, że to tylko próba. Że starzec sprawdza go i jedynie straszy, nie mając w rzeczywistości takich zamiarów.

Ale kto mógł mu to zagwarantować?

- Więc. - Anselmo przełożył broń na kolana. - Odpowiedzmy sobie na kilka pytań, chłoptasiu.

Wyciągnął rękę po naboje leżące na hebanowym stoliku do kawy. Casper zdusił w sobie chęć pochwycenia tej ręki i wyrwania jej ze stawów.

- Jakie pytania?

- Sam nie wiem, od czego zacząć, może mi podpowiesz? - zakpił starzec, a potem skierował wylot lufy centralnie w Caspra. - A teraz na poważnie, chłoptasiu. Co cię tu sprowadza, tak daleko, na skraj Kentucky. To dość spory kawałek od tego twojego Nashville, nie uważasz? Przypomnij mi, w jakim zakładzie siedziałeś?

Strzelba spoglądała nań swoimi pustymi, czarnymi oczodołami, tak jak i spoglądał starzec.

- Zakład poprawczy w Woodland Hills - powiedział Casper.

W jednej sekundzie twarz starca zalał uśmiech kpiny.

- I oni nie wiedzieli? Nic a nic? - Jego zęby były pokiereszowane i krzywe, jak u piranii. - No brawo, chłopcze, nieźle ich zrobiłeś w bambuko. Co wam jeszcze powiedział ten cwany skurwysyn?

Czuł, jak nagle kurczy się w sobie do rozmiarów orzeszka ziemnego.

- No? Co wam powiedział? - pytał Anselmo, a jego głos robrzmiewał tubalnie pośród ścian zacienionego saloniku.

W tyle ktoś się poruszył. Po chwili dało się słyszeć słaby, niepewny głos Clarka.

- Po-powiedział, że jest z Alabamy. I że uciekł z domu.

- Z domu, powiadasz?

- Bo było nudno. I rodzice uprzykrzali mu życie. Tak powiedział.

Casper splótł mocniej ze sobą dłonie, tak mocno, że pobielały.

Psiakrew, psiakrew, psiakrew!

- No, chłopcze... - Anselmo załadował naboje do komór. Rozległ się cichy trzask, którym broń oznajmiła, że oto jest gotowa do strzału. - Niezły z ciebie ancymonek. Mam jednak pewien pomysł. Może zachowasz resztki godności i opowiesz nam co nieco o sobie? Na przykład o tej swojej słynnej ucieczce z poprawczaka, o której huczą teraz gazety. Chyba mamy prawo wiedzieć, coś ty za jeden, nie? No dalej. Co, wstydzisz się? Opowiadaj.

- Bo? - zbuntował się Casper.

- Bo chcę wiedzieć, co twoja kryminalna dupa robi w moim domu - warknął starzec. - A w tym domu jest miejsce tylko na jedną kryminalną dupę i jest to moja. Ale moja ma prawo tu być. Twoja nie. Więc mów. Chyba, że chcesz zobaczyć swój mózg na ścianie.

Świadomość tego, jak bardzo jest skończony, właśnie dotarła do niego z impetem ciosu prosto w twarz. Miał ochotę po prostu zerwać się z kanapy, zabrać swój plecak i zwyczajnie stamtąd uciec, lecz oczywiście, było to niemożliwe. Pocierając skronie, gorączkowo myślał nad tym, czy zdradzić prawdę, czy jednak posunąć się do kolejnego kłamstwa. Mógłby ściemniać i zachowywać się przy tym tak, jakby mówił prawdę.

Lecz wtedy Anselmo zmarszczył brwi, ze strzelbą wycelowaną prosto w jego twarz, i rzucił mu spojrzenie pod tytułem "och, naprawdę, dzieciaku?". Zupełnie, jakby przejrzał wszystkie jego zamiary. Być może tak właśnie było. Być może starzec widział o wiele więcej, niż mu się wydawało.

Chciał walczyć o siebie, swoją wolność i anonimowość, ale nagle do niego dotarło, że na tym polu walka jest niemożliwa i jedyne, co może zrobić, to skapitulować.

Zrozumiał, że nie ma wyboru. Wziął głęboki oddech.

- Uciekliśmy w nocy, podczas zamieszek - zaczął. - Zamieszanie było na tyle duże, że nikt nas nie zauważył. Uciekliśmy przez dziurę w płocie.

Miał nadzieję, że tyle wystarczy, jednak Anselmo szybko go jej pozbawił.

- Co dalej? - zapytał z tą swoją miną.

Oczy Caspra zalśniły gniewem.

Jak ja cię nienawidzę, ty stary durniu.

- Czekam - powiedział Anselmo. - Oni również.

Powiódł spojrzeniem po swoich kompanach ustawionych pod ścianą. Ich miny były oczywistym potwierdzeniem słów starucha.

- Dzień przed strażnicy wyciągnęli nas na zewnątrz, żeby sadzić jakieś drzewka, czy coś w tym rodzaju - podjął dalej Casper po pewnej chwili. - Kopaliśmy doły, a oni chodzili wokół nas i nas pilnowali. Spojrzałem w dal, gdzie było ogrodzenie. Ono... błyszczało w słońcu, jak płynne srebro. Zauważyłem tam czarny kawałek blachy.

Wkrótce jego wzrok stał się zamglony, nieco nieobecny i Casper nie patrzył już w oczy starca, tylko w hebanowy stolik. Nie widział tego, jak wszyscy z zaciekawieniem przysłuchują się jego słowom, nie widział też miny Knox, tego jak marszczy brwi, chłonąc jego opowieść, ani iskierek w jej oczach. Nie widział zdumienia na twarzach Clarka i Stelli. Za to zdawało mu się, że słyszał, jak szczęka punka upada z hukiem na ziemię.

- Felipe powiedział, że to sprawka Dylana, chłopaka z bloku, o którym nikt nigdy nie słyszał, bo był tak niepozorny i niczym się nie wyróżniał. Ja sam nie wiem, jak wyglądał. Wiem tylko, że był rudy, jak David.

Na te słowa Dave poruszył się niespokojnie i wymienił spojrzenia z Richiem i Ericą.

- Dylan został przydzielony do naprawy uszkodzonego ogrodzenia, razem z paroma innymi chłopakami. Pilnował ich taki jeden strażnik, McCarthy, podła suka. Dylan wykorzystał moment i spróbował uciec, chciał przecisnąć się przez siatkę, ale mu się nie udało. Wynieśli go stamtąd na noszach.

Wtedy wszyscy zamarli, łącznie z nim samym, chociaż był już przyzwyczajony do tej opowieści. Mimo to wciąż zaglądał w głąb swojego umysłu i usiłował to wszystko sobie wyobrazić - domyślał się, że pozostali robią dokładnie to samo. Może nawet Anselmo.

Kontynuował. Opowiedział im o McCarthym, o tym, że Dylan magicznie zniknął, a na jego miejscu pojawiła się załatana dziura w siatce. Powiedział o czarnym worku, szpitalu, gniewie Benita. O tym, jak Meksykanin zaczepił go na stołówce i zaproponował dołączenie do zamieszek. A potem Casper powiedział o pomyśle, który zrodził się w jego głowie i do którego przekonał swoich przyjaciół w łazience. Nie wspomniał tylko o swoich pobudkach, czysto egoistycznych, o planie, który kwitł w jego głowie już od tak dawna... Opowiadał i opowiadał, z dłońmi splecionymi na kolanach, ze wzrokiem wbitym w hebanowy stół. Upływał czas, na zewnątrz coraz bardziej ciemniało, zegar w kuchni tykał, a wszyscy poznawali szczegóły historii, szczegóły życia w poprawczaku i jego końca. Rysunki, handel papierosami i ten jeden strażnik, któremu można było zaufać. Walka o miejsce w hierarchii, brutalna inicjacja i szukanie sobie sojuszników, czy też, jak zwał tak zwał, przyjaciół. Gorycz wypełniająca usta i zaciskające się pięści, kiedy McCarthy znów pozwalał sobie na zbyt wiele. W którymś momencie Casper zabrnął w jeden z ciemniejszych korytarzy swojej historii i swoich wspomnień, tych z zamieszek. Opowiedział, jak to wszystko się zaczęło - strajk głodowy, słowo "morderca" i tłuczenie tackami o stoliki. Wtajemniczył ich w nienawiść, jaką żywili do siebie z McCarthym i w to, jak ta nienawiść znalazła potem ujście na stołówce, podczas największej jatki.

Nawet nie zauważył, kiedy zaczął mówić o walce ze strażnikiem. Tak po prostu, z zamglonym spojrzeniem i dalekimi myślami. Słowa same płynęły mu z ust.

- McCarthy zaatakował mnie, kiedy razem z chłopakami przymierzaliśmy się do ucieczki. Był sam. Tylko on i pałka, którą zawsze ze sobą nosił. Zaczęliśmy się tłuc, jak jakieś wścieknięte psy. Po prostu chciałem go sprać. Żeby popamiętał. Ale ten skurwiel był szybki, bardzo szybki i w którymś momencie, kiedy zaczęto rozpylać gaz, McCarthy rąbnął mnie tą swoją pałką i... po prostu leżałem na ziemi. A on usiadł na mnie i zaczął mnie dusić.

Przez krótki moment znowu czuł zapach siwego dymu i słyszał krzyki. A potem poczuł na gardle szorstkie dłonie strażnika, oplatały je jak drut kolczasty.

"Taki jesteś cwany? I jak ci się to podoba, co?"

Zupełnie nieświadomie, dotknął tego miejsca, jego dłoń powędrowała w kierunku szyi i przejechała powoli po skórze, na której wciąż dało się wyczuć siniaki.

- Chciał mnie zabić. Wiem to. I prawie mu się udało. Ale wtedy...

Przed oczami stanął mu ten moment, kiedy było naprawdę źle, kiedy McCarthy był coraz bliżej odebrania mu życia. Przypomniał sobie ten brak możliwości złapania oddechu, ucisk w klatce piersiowej, krztuszenie się, wierzganie nogami... to wszystko było tak cholernie znajome. Już to kiedyś przeżył.

To się wydarzyło wiele miesięcy wcześniej, jeszcze zanim został zamknięty w poprawczaku. Ciepły, jesienny dzień, w którym nie poszedł do szkoły, bo miał pewien plan i inne sprawy na głowie. Matka i Jonah byli wtedy w pracy. O niczym nie wiedzieli i zresztą nie dowiedzieli się nigdy. Casper nosił tę tajemnicę głęboko w sobie, chowając przed światem.

Pamiętał, jak zszedł wtedy po schodach i jak skrzypnęły tylne drzwi od ich domu, prowadzące na zacienione podwórze. Uderzył go zapach wilgoci, zobaczył jasne, błękitne niebo. Ale jego celem była stara szopa, w której Jonah trzymał przeróżne rzeczy, między innymi narzędzia. Była tam także lina.
Nietrudno było ją znaleźć. Wisiała na haczyku, nieopodal stołu usłanego trocinami i plamami jakiegoś smaru. Pamiętał, jak zdjął ją i przez chwilę stał na środku pomieszczenia, po prostu na nią patrząc. Z lekkim wahaniem przejechał palcami po szorstkiej fakturze. Przez nieduże okienko do szopy wpadało ciepłe światło dzienne, które uwidaczniało wirujące w powietrzu pyłki kurzu.

Wziął wysoki, stary stołek, przy którym Jonah czasem siadał, wykonując te swoje drewniane skrzynki, lalki, czy rzeźby. I potem pchnął za sobą drzwi, które nigdy się nie domykały.
Skierował się do starego, sękatego drzewa rosnącego na skraju podwórza, zrzucającego złotawe listki. Szedł w stronę tego drzewa, a z każdym krokiem jego serce biło coraz mocniej, w głowie huczały mu przeróżne myśli. Ale był już zdecydowany. Wiedział, że po prostu to zrobi.

Dalej poszło dosyć szybko: zawiesił linę na drzewie, zrobił pętlę. Podstawił stołek i na nim stanął, a potem przełożył sobie pętlę przez szyję.

Nie zostawił żadnego listu, bo sam nie wiedział, co dokładnie ma w nim napisać. Dopiero wtedy, przy drzewie, sobie o tym przypomniał i przyszło mu na myśl, że jednak mógł zostawić chociaż małą kartkę. Taką z napisem "przepraszam".

Ale było już za późno. Zrobił ten jeden, jedyny krok do przodu, który wystarczył.

Wszystko było niemal dokładnie tak samo, jak wtedy na stołówce. Poczuł straszliwy ucisk w gardle i klatce piersiowej, zabrakło mu powietrza, a z ust wydobył się dźwięk będący czymś pomiędzy charknięciem i kaszlem. Jego nogi młóciły bezradnie powietrze. Pomimo, iż wiedział, że tak będzie to wyglądało, jego ciało jakby zareagowało same. Palce zacisnęły mu się na pętli, jednak za nic w świecie nie mogły jej poluzować.

A potem Casper runął na ziemię.

Leżał na plecach, zanosząc się kaszlem i z trudem łapiąc oddech. Udało mu się poluzować pętlę i kiedy już to zrobił, przewrócił się na brzuch, wsparł na przedramionach i zaczął kaszleć jeszcze mocniej, jeszcze donośniej, tak że nie mógł przestać. W końcu zdjął linę całkowicie i odrzucił ją w bok. Łapiąc powietrze, robiąc powolne wdechy i wydechy, przerażenie mieszało się w nim z gorzkim niedowierzaniem.

Jak to jest możliwe? - myślał. Jakim cudem? Jakim, cholernym cudem?!

Nikt nie chciał mu odpowiedzieć na to pytanie. Zobaczył tylko gałąź, niecierpliwie leżącą obok niego, tą samą, do której wcześniej przywiązał linę. Gdy tylko ją zobaczył, wezbrał w nim gniew, a oczy zalśniły mu łzami. Pochwycił gałąź i z wrzaskiem cisnął w dal. A potem skulił się na ziemi, zacisnął palce na strzępkach trawy i przewrócił się na plecy, czując się jak największy śmieć, jaki kiedykolwiek chodził po świecie.

Patrzył w błękitne niebo, a w głowie kłębiła mu się tylko jedna myśl.

Nawet zabić się nie potrafię.

Przez głowę przewijał mu się Charlie, jego bezradna twarz, kiedy tamten facet przystawił mu pistolet do głowy. Ale strzału nie usłyszał, nie zobaczył też rozbryzgującej się wszędzie krwi. Była tylko ta bezradna twarz, przerażenie w oczach, ręce skrępowane z tyłu i pistolet przystawiony do głowy.

I w którymś momencie, kiedy Casper patrzył w błękitne niebo, a po policzkach powoli spływały mu łzy, pojawiło się coś nowego. Jakieś nieznane mu dotąd uczucie, które wcześniej po prostu czuwało sobie gdzieś tam, uśpione, a teraz ujrzało światło dzienne. Był to gniew. Tak palący, jakiego jeszcze nigdy nie czuł. I ten gniew w jednej chwili ogarnął całe jego serce, sprawiając, że nagle zabrakło łez, a te które jeszcze były, zostały natychmiast starte rękawem.

To właśnie dlatego wtedy na stołówce w ostatnim momencie zerwał się do walki i w końcu zwyciężył. Bo to wszystko, co przeżył pod tym cholernym drzewem - i nie tylko - nie mogło po prostu pójść na marne. Miał przecież cel, misję do wykonania. Nie mógł tego zaprzepaścić. Nie mógł pozwolić, by twarz Charliego na zawsze pozostała bezradna.

- Co wtedy? - pytał Anselmo, już bez cienia kpiny w głosie. - Co dalej?

Casper uniósł wzrok, natychmiast przypomniawszy sobie, gdzie jest i co się dzieje. Potem uniósł wzrok jeszcze wyżej, tak by skrzyżować go ze spojrzeniem Anselma. Tym razem nie udało mu się ukryć emocji - twarz miał zasnutą cieniem, a oczy błyszczące jakimś nienaturalnym blaskiem.

- Przyszedł po mnie Ben - skłamał. - I uratował. Przywalił McCarthy'emu krzesłem.

Anselmo najwyraźniej nie tego się spodziewał. Reszta zebranych miała nieco zdziwione, ale też zaciekawione miny.

Widząc to, Casper po prostu kontynuował, w duchu ciesząc się, że mu uwierzyli. Zresztą, dlaczego by mieli nie uwierzyć? Ta wersja była całkiem wiarygodna. Ot, ocalenie przez przyjaciela.

- Później obaj pobiegliśmy do kuchni, gdzie już czekał na nas Dayton. Uciekliśmy korytarzem. Po drodze wzięliśmy gaśnicę.

- I to tyle? - zapytał Anselmo, marszcząc te swoje krzaczaste, siwe brwi.

- Potem wystarczyło podbiec do siatki i zdjąć z niej kawałek z blachy. - Casper wzruszył ramionami. - I to było wszystko. Każdy poszedł w swoją stronę. Byliśmy wolni.

- I później spotkałeś tych swoich, punkowych przyjaciół? - dopytywał starzec.

- Tak jest - odparł chłopak. - Knox, Clarka i Stellę.

Zapadła cisza, nikt się nie odezwał. Ani Anselmo, który patrzył na Caspra uważnym spojrzeniem, marszcząc przy tym tą swoją ociosaną w drewnie twarz. Ani sam Casper, który tylko czekał. Ani Clark, sprawiający wrażenie najbardziej zdumionego ze wszystkich zebranych. Panowała taka cisza, że dało się słyszeć skrzypienie szprych rowerowych z ulicy, i brzęczenie muchy w pokoju. Zegar kuchenny nadal cierpliwie tykał, odmierzając czas.

Aż w końcu Anselmo westchnął ciężko i położył sobie strzelbę na kolanach, a potem powoli ją rozładował. Naboje schował do kieszeni, z cichym trzaskiem zamknął broń i zabrał ją ze sobą, kiedy wstał. Wszyscy, łącznie z Casprem, wstrzymali oddechy, kiedy to robił. Nie mieli gwarancji, że temu dziadkowi nie strzeli coś do głowy.

Ale on tylko ruszył w stronę kuchni, tym swoim powolnym, lecz nadal groźnym, starczym chodem.

- Ach, do diabła z tym! - mruknął pod nosem, machnąwszy ręką. Stanął w progu kuchni i odwrócił się. - Chcecie martini?

Dzieciaki wytrzeszczyły oczy i pokręciły głowami, zdziwione i lekko wystraszone zarazem.

- A whisky? Piwo?

Dixon już się wyrywał, żeby wyjść z szeregu i podnieść rękę do góry, jednak Richie wybił mu ten pomysł z głowy.

Anselmo tylko wzruszył ramionami.

- Nie, to nie.

Wszedł do kuchni, otworzył starą lodówkę i rozległ się brzęk butelek. Po chwili Anselmo stanął w progu z puszką piwa w ręce. Upił spory łyk.

- Dobra. Słuchajcie, dzieciarnia. - Otarł ręką usta. - Potrzymam was tutaj do północy, żeby się na dobre ściemniło i wtedy możecie spadać. Nie chcę, żeby sąsiedzi gadali, jak mi teraz wyjdziecie. O północy będę miał gwarancję, że wszystkie te pomyleńce już śpią!

Nikt nie śmiał się odezwać, nawet Dave, jego rodzony siostrzeniec. Casper wciąż siedział na kanapie, również niepewny, co ma teraz zrobić. Starzec powiódł spojrzeniem po wszystkich zebranych, upił jeszcze jeden łyk.

- Dobra, idę pooglądać telewizję. Jakbyście chcieli, to tam jest łazienka. Tam, po lewej. Dave was zaprowadzi w razie czego. - Ruszył w głąb kuchni. - Tylko wara od moich slim jimów!

Po chwili dało się słyszeć głuchy trzask drzwi.

- Co on, trzyma slim jimy w łazience? - zdziwił się Clark.

Potem wszyscy spojrzeli na Caspra. Do samego końca czuł na sobie ich wzrok, mniej lub bardziej nachalnie. A jednak nikt nie odważył się powiedzieć nic na ten temat, nawet Knox. Co więcej, miał wrażenie, że patrzy na niego jakoś inaczej, nie jak na winowajcę... ale odpędził je od siebie. Bo to tylko wrażenie.

Mijał czas, choć powoli i nieznośnie. Próbowali grać w karty, ale im to nie wychodziło. Jakoś nikt nie śmiał skorzystać z łazienki, a już tym bardziej nikt nie odważył się na spacer do kuchni po slim jima... W końcu jednak wybiła północ. Wszyscy, prócz Dave'a, zabrali swoje manatki i wyszli tylnym wyjściem. Richie poprowadził ich na tory i wskazał miejsce, gdzie zwalniają pociągi. Potem były pożegnania, niemrawe, trochę zdawkowe, i ukradkowe spojrzenia posyłane ciemnoskóremu chłopakowi. Casper zrozumiał, że nie ma co mówić tamtym, by nie zdradzili jego tajemnicy, nie wydali go glinom, bo decyzja ta będzie należała tylko do nich. Pożegnał się niemal bez słowa, wiedząc, że już nie zobaczy tych ludzi i poszedł pierwszy wzdłuż torów. Jego kroki chrzęściły w ciemnościach.

Myślami był daleko, wciąż czuł na sobie ciężar spojrzeń tych wszystkich ludzi, słowa Anselma i zaskoczenie, z jakim przyjął fakt, że opowiedzenie tego wszystkiego przyszło mu tak łatwo. No... prawie. Bo nie powiedział im, że to nie był żaden Ben. To pęknięta gałąź.

Nagle obok zjawiła się Knox. Nagle, to trochę zbyt dużo powiedziane. Stopniowo zrównała z nim krok, a potem przez chwilę po prostu szła obok, nie odzywając się ani słowem. Przyzwyczajali się nawzajem do swojej obecności. Casper rzucił jej ukradkowe spojrzenie, czując się jak ostatni winowajca i wiedząc, że nim jest.

Mocno zacisnął dłonie na ramionach plecaka.

- Nie wiedziałam, że miałeś takie przejścia z McCarthym - powiedziała Knox.

Nie patrzyła na niego, a on na nią, jakby bali się siebie nawzajem. Casper przez chwilę nic nie mówił, zastanawiając się, co można w tej sytuacji powiedzieć, biorąc pod uwagę to wszystko, co się wydarzyło. W końcu po prostu wzruszył ramionami i z lekkim prychnięciem powiedział, że to nic takiego. Takie rzeczy ciągle się zdarzają, Knox.

- Nie, nie takie - powiedziała. - Nie mają prawa się zdarzać. Ktoś powinien go posadzić.

- Ale nikt tego nie zrobił. Ten facet ma różne dziwne przejścia i za każdym razem się wyślizgiwał.

- Mam nadzieję, że w tej sytuacji zrobią wyjątek.

Przez chwilę się nie odzywali. Była tylko cisza i chłód nocy.

- Jedziesz gdzieś teraz? - zapytała Knox. - Mam na myśli, uciekasz dalej?

Pokiwał głową.

- Jadę naprzód. Do San Francisco.

- Nie boisz się po tym, co... po tym wszystkim?

Wtedy spojrzał na nią, lecz w ciemności niewiele z widoku uświadczył. Jedynie wiedział, że tam jest i również na niego patrzy.

- W razie czego się wyślizgnę - powiedział. - Ucieknę.

- A pewien jesteś, że dasz radę? - Nie wiedział, czy mówi poważnie, czy raczej jej głos ma w sobie coś z przekory.

- McCarthy'emu się wyślizgnąłem, to z nimi też sobie poradzę.

Kiwnęła głową.

- A, byłabym zapomniała... - odezwała się po chwili, po czym zaczęła grzebać w kieszeniach. - Masz. Trzymaj.

Wcisnęła mu w ręce jakąś paczkę.

- Co to jest? - zapytał, podsuwając ją sobie pod oczy.

- Papierosy - odparła. - Gwizdnęłam je Richiemu.

Mimo woli na jego twarzy pojawił się mały uśmieszek.

- Dzięki. - Wcisnął paczkę do kieszeni dżinsów.

Dziewczyna ruszyła dalej, zostawiając go w tyle. Nagle o czymś sobie przypomniał.

- Hej, Knox.

Zrównał się z nią.

- Powiedziałaś tym dzieciakom, że jesteś z Chicago. To kłamstwo, prawda?

- Co? O czym ty mówisz? - W jej głosie dało się słyszeć zaskoczenie.

- O tym, że nie jesteś z Chicago. Nie jesteś, prawda?

Popatrzył na nią w oczekiwaniu, próbując wytężyć wzrok i dostrzec jakieś szczegóły, jednak tym razem noc była sprzymierzeńcem dziewczyny.

- Skąd myśl, że nie? - odparowała Knox. Ton jej głosu był jakiś inny, jakiś... dziwny.

Chłopak wzruszył ramionami.

- Po prostu wydaje mi się, że nie powiedziałabyś tamtym dzieciakom prawdy.

Milczeli oboje, a ciszę wypełniało ciche cykanie świerszczy. Kawałek w tyle było słychać powolne kroki Clarka i Stelli. A czas dłużył się bez końca.

W końcu Knox poprawiła plecak na ramionach i przyspieszyła kroku.

- Knox! - zawołał za nią chłopak.

- Utah - rzuciła przez ramię.

- Co?

Stanęła w miejscu i odwróciła się.

- Utah - powiedziała. - Salt Lake City.

Zaskoczenie odmalowało się na jego twarzy i zamknęło usta na długi moment. A potem w jego głowie zaczęły kłębić się pytania, które koniecznie chciał zadać.

- Nie drąż - przerwała mu w którymś momencie Knox, tym swoim dziwnym tonem głosu, jakimś innym niż zazwyczaj. - Nie drąż, Casper.

Chciał to zignorować, ale coś podpowiadało mu, że lepiej po prostu się zamknąć. Nie drążyć, tak jak tego chciała.
Ale pewien był, że jeszcze się dowie.

Tymczasem po prostu poszli dalej, całą czwórką i wkrótce ciemności zamknęły się za nimi.

**************************************

8224 słowa. To jest chyba mój osobisty rekord.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top