Rozdział 3
W oczach Meksykanina tańczyły iskierki wściekłości, kiedy opowiadał o tym, jak nie mógł nigdzie znaleźć Dylana na przerwie i jak dowiedział się, co miało miejsce. Wyglądał na zdołowanego i zarazem zdeterminowanego, by dać McCarthy'emu to, na co zasłużył. Natomiast Casper przypomniał sobie te wszystkie razy, kiedy miał ochotę wyrwać strażnikowi pałkę i tak go urządzić, aby ten siebie w lustrze nie poznał, oczywiście zakładając, że w ogóle będzie w stanie do tego lustra podejść. Lecz nie był to wystarczający argument, aby rzucić wszystko, cały plan ucieczki, pozwolić okazji przeminąć, i wywołać zamieszki.
- Zrobilibyśmy to jutro, bo na dzisiaj jest już za późno. Za mało osób wie - szeptał Meksykanin. - Ty, ja, Felipe i kilku innych chłopaków z warsztatu. Mógłbyś powiedzieć swoim ziomalom, żeby się przyłączyli. Im nas więcej, tym lepiej...
W innych okolicznościach pewnie chętnie przystałby na taką ofertę - gdyby tylko nie miał nic do stracenia. Gdyby nie było tej jednej rzeczy, która od samego początku pobytu w Woodland Hills powstrzymywała go od zatracenia się w tym brudnym, szarym świecie do cna. Ale ta rzecz istniała. Nie zatarła się, ani nie zniknęła - po prostu teraz nabrała realnych kształtów, zaś on czuł się bardziej zdeterminowany niż kiedykolwiek. Musiał jej dokonać. I wiedział, że tego nie porzuci, nieważne co by się stało, kto by zginął i kogo McCarthy potraktowałby tą swoją durną pałką. Nieważne, z jaką ofertą wyskoczyłby ten meksykański dzieciak, którego imienia, nawiasem mówiąc, Casper wciąż nie potrafił sobie przypomnieć.
- Pokażemy mu, na co nas stać...
- Po pierwsze. - Johnson wszedł mu w słowo. - Gdzie niby chcesz to zrobić? A po drugie, dlaczego pytasz akurat mnie? Jeśli chcesz rozpierdolu, trzeba było podbijać do goryli. Od razu by się zgodzili.
- Pytam ciebie, bo wiem, że mnie nie wystawisz - odpowiedział. - Na gorylach nie można polegać, bo mówią jedno, robią drugie. A ty... jesteś twardy. Kawał z ciebie skurwysyna i wiem, że byś się nie wycofał. Nie tak jest?
Casper nie odpowiedział na jego pytanie.
- Gdzie chcesz to zrobić?
Meksykanin wydął usta i wypuścił głośno powietrze, namyślając się. Podrapał się po krótkiej, czarnej bródce, ze wzrokiem wbitym gdzieś w dal.
- Szczerze, to tego jeszcze nie wiem. Mamy zamiar to z chłopakami obgadać dziś wieczór, w bawialni. Przyjdziesz? Trzeba to wszystko zaplanować.
Bawialnią nazywali pomieszczenie, w którym zwykli spędzać każdy piątkowy wieczór i każde sobotnie popołudnie. To tam odbywały się mecze pingpongowe, kibicowanie Boston Red Sox, jeśli akurat lecieli w telewizji, oraz gry w karty przeplatane sprzedawaniem towaru. A także wyzwiska, zaczepki i nierzadko bójki, ale to już swoją drogą.
- Kogo już wtajemniczyłeś? - zapytał Casper. Ciekawiło go, jak wiele osób wiedziało o Dylanie i odwecie, który szykowano na strażnikach, a w szczególności McCarthym.
- Ciebie, Felipe, Ramireza i paru innych... - odrzekł. - Będziesz?
W Woodland Hills miały już kiedyś miejsce pewne zamieszki i chłopcy nie posiadali na ich temat zbyt wielu informacji, poza tym, że nie skończyły się dobrze. Zostały brutalnie stłumione. Strażnicy może i przymykali czasem oko na handel papierosami, czy rozprowadzanie plakatów z jakąś aktorką, lecz na tego typu sytuacje nie było zgody i każdy o tym wiedział. Zamieszki, to była inna para kaloszy, to był grób, który sami sobie kopali. Zbiorowa mogiła, w której zostaną pogrzebane resztki jakiejkolwiek swobody, możliwości rozprowadzania towaru, zarabiania na własnych rysunkach, palenia w toalecie, trzymania w celi plakatów i nielicznych książek. Życie tam stanie się prawdziwym piekłem i każdy strażnik, bez znaczenia czy McCarthy, czy Jackson Rodes, zapragnie im to udowodnić i będzie to robił, dopóki ich egzystencja nie stanie się totalnie bezwartościowa. Jak rozmiękły szary papier, który ktoś podarł na kawałki i wgniótł butem w podłogę.
- Nie boisz się konsekwencji? Co zrobisz, jak już wszystko się skończy? - drążył Casper. - Będziesz grzecznie znosił to gówniane życie, które ci zgotują? Będziesz siedział w karcerze, sprzątał kible, polerował buty temu wąsatemu skurwielowi? I to wszystko dla tych paru chwil totalnej rozróby? Za Dylana, co?
Przeszło mu przez myśl, że to musiało wyglądać śmiesznie, kiedy pouczał go o konsekwencjach, samemu narażając się na znacznie gorsze. W końcu, planował ucieczkę.
Ale tamten chłopak niekoniecznie musiał o tym wiedzieć.
- Nie obchodzi mnie, co będzie dalej. Chcę zemsty, rozumiesz? - syknął Meksykanin z gniewną nutą w głosie.
Pomimo niechęci do tego dzieciaka, musiał przyznać mu jedno. Rozumiał. Rozumiał doskonale. Wiedział jak to jest czuć ten paskudny, palący gniew i każdego dnia budzić się ze świadomością, że on nie zmaleje. Zawsze będzie w nim tkwić, do końca życia, i do niego należała decyzja, czy zechce coś z tym zrobić. A chciał i to bardzo. Głęboko w jego sercu wzmagało się pragnienie odwetu, zaś umysł uplótł plan, który miał mu to umożliwić. I Casper dobrze wiedział, że wkrótce t o się wydarzy, nawet jeśli kosztowałoby go wszystko. Wiedział też, czym jest jego "wszystko" i gotów był tę cenę zapłacić.
Ale za swoją zemstę, a nie tego dzieciaka.
- W takim razie krzyżyk na drogę i baw się dobrze - rzucił i podszedł do okienka.
Z nudów patrzył, jak pracownicy uwijają się w niewielkiej kuchni. Jakiś mężczyzna w białym fartuchu położył obok swojego pomocnika paczkę chleba tostowego i poszedł dalej.
Za każdym razem, gdy czekając na odbiór swojego posiłku Casper zerkał w okienko, znudzony, zauważał tam równy rządek białych kredensów, nierzadko z pootwieranymi na oścież drzwiczkami, przez co pomieszczenie zdawało się mniejsze, niż było w rzeczywistości. Pod kredensami mieściły się blaty, przy których zazwyczaj stały dwie osoby, przygotowujące jedzenie. Teraz jednak nie było tam nikogo i za rogiem, we wnęce w ścianie, dało się dostrzec zarys drzwi.
Nie potrafił zrozumieć, dlaczego nigdy wcześniej tego nie zauważył.
Pomysł zrodził się od razu i przemknął przez jego głowę z szybkością błyskawicy. Casper stał w miejscu jak wryty, patrzył na majaczący zarys drzwi, a jego serce biło żywiej z każdą sekundą. Śledził wzrokiem wnękę w ścianie i całą kuchnię oraz uwijających się w niej pracowników, w myślach obliczając, ilu ich jest i jakie miałby szanse. Trzech. Dałby radę, jednak z jakimś ostrym przedmiotem w ręku, a może pałką, jego możliwości z pewnością by się zwiększyły. Może zdołałby odnaleźć klucze, czy w ostateczności wyważyć drzwi i wydostać się w ten sposób z budynku. Te drzwi musiały prowadzić do wyjścia, bo gdzieżby indziej?
Pobiegłby w stronę ogrodzenia i odnalazł miejsce, w którym Dylan zrobił dziurę w ogrodzeniu. Pozbyłby się kawałka blachy... Tylko czym? To musiałby być jakiś ciężki przedmiot, może łom, czy coś w tym rodzaju...
- Chłopcze. - Kuchenny pomachał mu dłonią przed oczami, ściągając z powrotem na ziemię. - Potrzebujesz specjalnego zaproszenia?
Niesiony jakimś dziwnym uczuciem, podobnym do tego, które ogarnęło go po usłyszeniu historii Felipe, zabrał swoją tacę i nie przejmując się zupełnie docinkami kuchennego, bez słowa ruszył do swojego stolika. Jego przyjaciele już tam siedzieli i w najlepsze zajadali kolację. Casper położył rzeczy i odszedł, nie zważając na ich zdziwione miny. Knując już w myślach swój plan, zaczął szukać wzrokiem tamtego Meksykanina. Wkrótce go wypatrzył - dzieciak zasiadał właśnie do posiłku, a minę miał wyraźnie zachmurzoną. Casper nie pozwolił mu w spokoju ugryźć grzanki, przysiadając się do stolika. Zignorował protesty jakiegoś chłopaka, który najwyraźniej już sobie to miejsce wcześniej zarezerwował.
- Zmiana planów. Wchodzę w to.
- Co? - wybełkotał, dławiąc się grzanką. - Zgadzasz się?
- Sam powiedziałeś, że McCarthy powinien zapłacić. - Casper tajemniczym uśmieszkiem zamaskował swoje prawdziwe zamiary. - Więc zróbmy to.
Niedługo był już w drodze do bawialni, szedł tam razem z Benjaminem i Daytonem. Chciał przedstawić im swój plan, jednakże nie mógł tego zrobić na korytarzu, ponieważ któryś z mijanych chłopaków mógłby coś usłyszeć. Niektórzy lubili korzyści wynikające z donoszenia. To, że schodzili im z drogi, nie znaczyło, że nie knuli czegoś za ich plecami.
- Ben, dzwoniłeś do siostry?
- Tak - mruknął Ben w odpowiedzi. - I zgodziła się. Ale pod jednym warunkiem.
Wzbierające w nim iskierki radości zostały skutecznie stłumione.
- Jakim warunkiem? - Spojrzał na przyjaciela, marszcząc brwi. - Czego chce w zamian?
- Chce, żebyście jak najszybciej opuścili jej wóz, kiedy już stąd odjedziemy. Ty i Dayton. Odwiezie was kawałek, a potem będziecie musieli radzić sobie sami.
Niezbyt było mu to na rękę, jednak nie miał zbytnio wyjścia i nie zamierzał w tej sprawie naciskać. Postanowił, że sam sobie skołuje jakiś transport, kiedy już oczywiście będzie po wszystkim. Wzruszył więc ramionami i powiedział "w porządku".
Byli już niedaleko, kiedy odezwał się Ben.
- Tak tylko zgaduję, że coś wykombinowałeś - powiedział cicho. - Widzę to po twojej minie.
- Ja również, amigo - dorzucił Dayton. - Jest bardziej zacięta niż kiedykolwiek. Co wymyśliłeś?
- Później was wtajemniczę. - Odpowiedział Casper. Myślami był już w bawialni i nakłaniał innych chłopaków do rozpętania zamieszek. - Teraz chcę tylko, żebyście stanęli po stronie Felipe.
- Że co? - Obydwaj zmarszczyli brwi, nic nie rozumiejąc.
- Zaufajcie mi - rzekł Casper, z całkowitą powagą. Odczuwał pewien rodzaj niepokoju, myśląc o tym, co miało nastąpić za chwilę, ale też determinację. Bał się, że reszta chłopaków na to nie przystanie, ale wiedział, że to się musi udać i że on postara się, aby tak właśnie było. - Opowiedzcie się za planem, który Felipe wam przedstawi i brońcie go. Starajcie się nakłonić innych. To się uda, ale musi jak najwięcej osób na to pójść, rozumiecie?
- Co ty kombinujesz, Casper? - Dayton z Benjaminem przystanęli, wpatrując się w przyjaciela uważnie, lecz bez braku zrozumienia. - Powiesz nam, o co chodzi? Co wymyśliłeś?
Również przystanął i odwrócił się w ich stronę. Powiódł spojrzeniem na boki, żeby sprawdzić, czy w pobliżu nie kręci się jakiś strażnik, bądź dzieciak, który mógłby coś usłyszeć i o wszystkim donieść. Teren pozostawał nie skażony obecnością klawiszy, jednak kawałek dalej stało kilku chłopaków podpierających ściany i gawędzących ze sobą. Wyglądali jakby liczyła się tylko ich rozmowa, jakieś kawały i głupie żarciki, które między sobą wymieniali. Reszta najwyraźniej nie miała dla nich znaczenia. Casper podszedł do swoich kolegów i kiedy zaczął mówić, ściszył głos.
- Przyjaciel Dylana chce rozpętać zamieszki. To ma być odwet.
- Co ty mówisz? - spytał Dayton, zdumiony, na co Casper uciszył go syknięciem.
- O żesz kurwa... - wydukał Ben, kręcąc głową. - Ten koleś nie wie, w co się pakuje.
- My do niego dołączymy - powiedział Casper, z przebiegłym uśmieszkiem na twarzy i błyskiem w oczach, który nie zapowiadał niczego dobrego. - To odwróci uwagę strażników od nas, kiedy znikniemy w kuchni.
Byli zdziwieni i raczej dosyć sceptyczni, o czym świadczyły ich zmarszczone czoła i ściągnięte brwi. Ben wyglądał jakby miał coś powiedzieć, najpewniej oprotestować ten pomysł, a Dayton po prostu się namyślał. Z zamglonym spojrzeniem gładził podbródek. Natomiast Casper nawet im się nie dziwił. Dobrze wiedział, że gdyby był na ich miejscu, zareagowałby podobnie. Jednakże, nie mieli zbytnio opcji, więc musieli korzystać z takich,a nie innych rozwiązań.
- Wywołamy zamieszki - szepnął Casper, nie czekając, aż któryś z nich zabierze głos. Mówił szybko, ponieważ nie mieli czasu, a na korytarzu mógł wkrótce pojawić się strażnik. - Wykorzystamy moment i wejdziemy do kuchni przez okienko. Rozprawimy się z pracownikami i uciekniemy przez drzwi. Prowadzą na tyły budynku. Potem pobiegniemy do ogrodzenia. Rozumiecie?
- Zaczynasz mnie niepokoić - powiedział Ben.
- Trudno - odparł Casper. - Ktoś musi. A teraz idźcie tam, wiecie, co macie robić. Ja mam jeszcze coś do załatwienia, ale wkrótce przyjdę.
- Jesteś szurnięty - rzucił przez ramię Ben, kiedy odchodził.
- Es mucho loco, ese - dodał Dayton. - Mucho loco...
- Spadajcie - warknął Casper. - I do roboty!
Zamknęli za sobą drzwi bawialni i wąska strużka światła, która się przez nie przedostawała, natychmiast zniknęła. W środku musiało być już całkiem sporo osób, ponieważ dało się słyszeć różnorakie głosy. Miał tylko nadzieję, że chłopcy nie będą się zachowywali zbyt głośno, bo mogłoby to wzbudzić podejrzenia. I ściągnąć McCarthy'ego.
Zniknął za zakrętem i ruszył korytarzem, wypatrując Jacksona Rodesa. Miał zamiar dobić z nim targu. Ostatnio stworzył kilka nowych prac, oraz przy okazji znalazł jakieś starsze, i teraz chciał je sprzedać. Potrzebował pieniędzy na ucieczkę. Zwłaszcza, że cel jego podróży znajdował się bardzo daleko, bo na drugim końcu kraju.
Minął kolejny zakręt, jednak Jacksona wciąż nigdzie nie widział. Korytarz był pusty... może poza jednym wyjątkiem, który czaił się w kącie, oparty o ścianę.
Nie miał pojęcia, dlaczego. Może dlatego, że strażnik opierał się o ścianę w ten charakterystyczny sposób i wodził dokoła wzrokiem, jak wygłodniała hiena. A może dlatego, że korytarz był zupełnie pusty, nigdzie ani śladu dzieciaków, czy innych klawiszy. Tylko on. Szary mundur, pałka jak zwykle przytroczona do czarnego pasa i wypastowane buty ze skóry. Lodowate oczy żmii, siwy wąs generała.
Cholera, McCarthy.
Nie miał pojęcia, skąd to wiedział, po prostu to wiedział. Strażnik czekał tutaj właśnie na niego i w końcu się doczekał. Casper odwrócił się na pięcie i poszedł w kierunku, z którego właśnie przyszedł, w duchu wiedząc już, co się szykuje.
- Dokąd to się wybierasz? Na spacerek? - McCarthy oderwał się od ściany i ruszył za nim. Jego szybkie kroki dudniły na podłodze, a głos rozbrzmiewał coraz bliżej i głośniej. - Czekaj no! Chciałem zamienić z tobą słówko, chłopcze. Mamy do pogadania!
- Nie mamy o czym rozmawiać - burknął Casper i nagle silne łapsko strażnika zacisnęło się na jego ramieniu, niczym szpony orła. Mężczyzna jednym, zamaszystym ruchem odwrócił nastolatka w swoją stronę, wyraźnie dając mu do zrozumienia, że nigdzie nie ucieknie.
- Chyba jednak mamy - powiedział, uśmiechając się kpiąco.
Pierdol się.
Gdyby wzrok mógł zabijać, to McCarthy już leżałby martwy. Patrząc na ten kpiący uśmieszek i szarawe oczy, Casper z trudem powstrzymywał wściekłość, która go ogarniała. Rozprzestrzeniała się po jego ciele z szybkością błyskawicy, była paląca niczym węgle wyjęte z ognia i tylko czekała na ten jeden moment, w którym chłopak straci nad sobą kontrolę i pozwoli, by do reszty mogła nad nim zapanować.
- Czego chcesz? - warknął Casper, próbując wydłużyć odległość dzielącą go od strażnika. Nic to jednak nie dało, McCarthy miał mocny chwyt.
- Nie tym tonem, gówniarzu. - Uśmieszek zniknął. Zastąpił go lodowaty grymas. - Chcę z tobą pogadać.
- Niby o czym?
McCarthy wskazał na jego kieszenie.
- Na pewno nie o pogodzie, gnoju. Co masz w tych kieszeniach? - warknął. - Opróżnij je. Masz wyjąć wszystko, co do joty. Rozumiesz?
Puścił ramię chłopaka, zaś ten odsunął się nieco od strażnika. Przypomniał sobie o banknocie, którym jeszcze na stołówce zapłacono mu za papierosy, oraz zeszycie z rysunkami. Pod fasadą całego gniewu, który odczuwał, pojawiło się ukłucie lęku. Serce i bez tego mocno mu biło, lecz teraz przyspieszyło, zaś Casper stał w miejscu nieruchomo, patrzył na McCarthy'ego i nie zamierzał wykonywać jego poleceń.
Jeśli zobaczy te pieniądze, to już po mnie.
- Co? - zapytał mężczyzna. - Coś nie tak? Jakiś problem?
Casper wciąż tkwił w tym samym miejscu i wpatrywał się w niego nienawistnie. Ręce same zacisnęły mu się w pięści. Popatrzył na twarz strażnika, a potem na pałkę wiszącą u jego pasa i przypomniał sobie o Dylanie. Chociaż nawet nie chciał myśleć o tym, jak musiał wyglądać jego koniec i co chłopak widział oraz czuł przed śmiercią, rozmaite pytania przychodziły mu do głowy i napawały go strachem.
Bo wiedział, że skończy dokładnie tak samo.
- Mam ci, kurwa, pomóc? - Mężczyzna w jednej chwili popchnął chłopaka na ścianę.
Casper zignorował ból i zacisnął zęby, ostatkiem sił woli próbując zachować nad sobą kontrolę. McCarthy podszedł bliżej, oparł jedną dłoń na ścianę i spojrzał chłopakowi w oczy tak nienawistnie, jakby chciał go przewiercić na wylot.
- Co masz w tych jebanych kieszeniach? - warknął. Jego oddech cuchnął kawą i dymem tytoniowym. - Co tam przemycasz, gnojku?
- Nic, do cholery - wysyczał Casper przez zaciśnięte zęby, nie odwracając wzroku. - Zostaw mnie w spokoju, skurwysynu.
McCarthy trzasnął go z otwartej dłoni w twarz z taką siłą, że głowa sama odskoczyła mu na bok. Chłopak skrzywił się i zaraz potem spróbował się uspokoić, stłumić ból, który poczuł i zapomnieć o gniewie, jaki wciąż w nim buzował. Pewien cichy podszept wyrobionego przez miesiące życia tutaj instynktu, podpowiadał mu, że jeśli jeszcze raz odezwie się w ten sposób, skończy marnie. Bardzo marnie. A cały plan ucieczki zostanie zniszczony.
Tyle, że było to piekielnie trudne. Szczególnie, kiedy McCarthy chwycił go za koszulę, odciągnął nieco od ściany i na nią popchnął, chcąc zmusić do kapitulacji. Pokazać, że to on tu jest szefem.
- Myślisz, że nie wiem, jaki układ łączy cię z Rodesem, ty mały skurwielu? Myślisz, że taki jesteś cwany i niezniszczalny i że wszystko ujdzie ci na sucho? - Popchnął go jeszcze raz, a potem zawisnął z twarzą znajdującą się zaledwie parę centymetrów od twarzy Caspra, chcąc go przestraszyć. - Myślisz, że pacyfikowanie krnąbrnych gówniarzy stanowi dla mnie jakiś problem?
W pewien dziwny, pokrętny sposób chłopak zdał sobie sprawę z dwóch rzeczy.
Pierwszą było to, że nagle uświadomił sobie, iż od początku wiedział. Wiedział, że to o to chodziło. O ten układ, o te rysunki i zarabiane nielegalnie pieniądze. Czekał tu tylko z tego właśnie powodu.
Natomiast drugą rzeczą była aluzja do Dylana, którą Casper od razu wyłapał, i zawarte w niej ostrzeżenie.
- No dalej - powiedział McCarthy, uśmiechając się podle. - Wiem, że potrafisz.
Nienawidził tego człowieka i faktu, że nic nie może zrobić. Musiał tańczyć, jak mu zagrają, jeśli chciał doprowadzić do skutku swój plan.
Stłumił w sobie gniew. Sięgnął ręką do kieszeni i wyjął z niej zeszyt, wiedząc, że już nie ma odwrotu. Upuścił go na ziemię, notatnik z łoskotem obił się o podłogę. Następny w kolejce był pomięty banknot dwudolarowy, po który Casper sięgnął z mniejszą już pewnością. W przeciwieństwie do zeszytu, pieniądz stanowił najlepszy dowód na potwierdzenie podejrzeń McCarthy'ego. Nie miał nic więcej. Wszystko, co mogło zostać jeszcze lepszym dowodem niż jakiś banknot, (czyli papierosy), zostało sprzedane lub ukryte wcześniej w celi, za co Casper dziękował sobie w myślach.
- Podnieś - powiedział strażnik, puszczając koszulę chłopaka.
Czarnoskóry spełnił jego polecenie, ale powoli i z ociąganiem. Chwytając zeszyt oraz pieniądz, kątem oka widział buty strażnika i przyszło mu do głowy, że gdyby tylko nie plan, rzuciłby się na tego człowieka. I pobiłby go, nieważne jaką otrzymałby później karę.
- Widzisz? Mówiłem, że potrafisz. - McCarthy uśmiechnął się szeroko, kiedy wszystkie rzeczy trafiły w jego ręce. - A co my tu mamy? Pieniądze? Całe dwa dolary! Ten Rodes słabo ci płaci, chyba za mało się cenisz, chłopcze. Albo po prostu chujowo rysujesz. Zaraz sprawdzimy.
Banknot zniknął w kieszeni strażnika. Mężczyzna otworzył zeszyt i zaczął przeglądać rysunki, śliniąc przy tym palce. Powoli, bez najmniejszego pośpiechu, przewracał kartki, jedna za drugą.
Zostaw. To. Skurwielu.
- Jakie piękne - powiedział, z udawanym zachwytem. - Aż brak mi słów. Sam to narysowałeś? Jestem pełen podziwu! A te wieżowce! Coś ty się tak na nie napalił?
I tak mówił, przez dobrych kilka minut. Przewracał kartki i co rusz wzdychał z podziwem tak udawanym, jak to tylko było możliwe. Jego głos ociekał kpiną.
Doprowadzał Caspra do szału całym swoim zachowaniem. Sposobem, w jaki kartkował zeszyt - ślinieniem palców, zamaszystym przewracaniem stron, przez co niektóre z nich się targały. Słowami. Tą cholerną kpiną wyciekającą z każdego możliwego zdania i nienawiścią, którą upstrzona była każda jego uwaga. Ten człowiek go nienawidził i robił wszystko, by mu to udowodnić.
Ale najbardziej złościło go, kiedy McCarthy natrafiał na rysunki z rodzaju tych szczególnych, ważnych. Każdy z nich stanowił swego rodzaju pamiątkę, jednak te były bardzo osobiste. I McCarthy zdawał się to wyczuwać.
Jedną taką kartkę "przypadkowo" roztargał.
- Nie no, cudowne. Arcydzieła po prostu - podsumował mężczyzna. I zanim Casper zdążył cokolwiek powiedzieć, zamknął zeszyt, zamachnął się i uderzył nim chłopaka w twarz.
Upadł na ziemię, a za nim jego notatnik. Cichy jęk bólu wymknął mu się z ust, spróbował wesprzeć się na rękach i wstać, jednak McCarthy mu na to nie pozwolił. Podszedł i ukucnął przy nim.
- A teraz słuchaj mnie - powiedział. - Jeszcze raz cię zobaczę z jakimikolwiek pieprzonymi pieniędzmi, skrętami, papierosami, czy tymi twoimi durnymi rysuneczkami. Z czymkolwiek. Rozumiesz? Jeszcze jeden raz, a skończysz gorzej, niż szmata do podłogi i osobiście o to zadbam. Nie będę tolerował takich rzeczy, nie jestem Jacksonem Rodesem i zapamiętaj to sobie, gówniarzu pierdolony, bo następnym razem nie będzie tak miło.
I odszedł, zostawiając Caspra samego. Jego kroki i ciche pogwizdywanie wkrótce ucichły, kiedy zniknął za jakimś zakrętem.
Jeszcze chyba nigdy nie czuł takiego upokorzenia i gniewu. A był to ten szczególny rodzaj gniewu, który swego czasu popchnął go do czynu, za który był teraz tutaj, w tym poprawczaku i odsiadywał karę. Oddychał ciężko, ręce z emocji mu drżały, a kiedy się podnosił, na podłogę kapnęła krew. Otarł twarz rękawem, na przepisowej pomarańczowej koszuli został czerwony ślad. Chłopak spojrzał na swój zeszyt, leżący na podłodze, i podarty rysunek. Zacisnął dłonie w pięści tak mocno, jakby chciał powbijać sobie paznokcie w ich wewnętrzną stronę.
- Ty skurwysynu - szepnął, wkładając w swe słowa całą możliwą złość i jad. - Ty pierdolony skurwysynu. Zapłacisz mi za to.
I ignorując ból oraz rozciętą na twarzy skórę, podniósł zeszyt i ruszył tam, skąd przybył. Szedł szybkim krokiem, a w jego oczach widniał pewien mrok. Zapłaci za to, pomyślał Casper. Ten skurwiel jeszcze za wszystko zapłaci i dopilnuję tego.
Skończy gorzej niż Dylan.
Otworzył drzwi bawialni i wszedł do środka, zatrzaskując je za sobą. Kilkanaście twarzy zwróciło się jego stronę, kilkanaście par oczu śledziło wzrokiem zdrapania. Nikt nic jednak nie powiedział. Większość po prostu się domyśliła. Casper minę miał zaciętą, z rany wciąż ciekła mu krew i kiedy Benjamin zapytał go co się stało, powiedział tylko...
- Rozpierdolę tego człowieka.
*******
Oczywiście, tradycyjnie - dzielcie się swoimi spostrzeżeniami i informujcie o błędach :)
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top