Rozdział 16

Stella nie lubiła nocy takich, jak te. W ogóle nie lubiła dni takich jak te. A ten dzień (oraz noc) definitywnie się do takich zaliczały.

Nie chodziło o gwałtownie pędzący pociąg, krajobrazy przemijające tak szybko, że człowiek nawet nie zdążył zawiesić na nich oka, czy też garnek z bulgotającą w środku potrawką przyrządzoną przez Clarka. Nie chodziło o to, bo żadna z tych rzeczy jej nie przeszkadzała, nawet zbyt duża ilość soli i gumowate, żeliste mięso. Chodziło o napięcie wiszące w powietrzu od momentu, gdy znaleźli się wszyscy we czwórkę, gdy Knox wyszła zza rogu z Casprem, który wyglądał jakby się miał zaraz przewrócić.

Coś gęstniało w powietrzu, czuła to wyraźnie. To uczucie było trochę zbliżone do tego, którego posmakowała w swoim rodzinnym domu, w Luizjanie, na krótko przed burzliwą kłótnią. Widząc napiętą twarz Knox, tylko utwierdzała się w tym przekonaniu.

— Co się stało? — zapytała, na co Knox rzuciła jej krótkie spojrzenie i wyminęła ją, wciąż trzymając kuśtykającego Caspra za rękę.

— Jest stuknięty. I tyle.

Wgramolili się wszyscy na pociąg, a tam Casper z wyraźną ulgą zsunął kaptur i usiadł na podłodze. Jego twarz wyglądała jak ochłap surowego mięsa, krew spływała mu po szyi szkarłatną strużką i zastygała na lśniącej od potu skórze.

— Rozdzieliliśmy się, żeby nie zwracać na siebie uwagi. Długo nie wracał, więc poszłam go szukać — tłumaczyła Knox. — Napadło go trzech fagasów, jeden miał nóż. Wywinął się, co prawda, ale wygląda teraz, jak wygląda.

— Pieprzony głupek — skomentowała Stella, z niedowierzaniem patrząc na tego żywego trupa.

— To prawda.

Jej brat, Walter, wrócił kiedyś ze szkoły z podbitym okiem, brakującym zębem trzonowym i dwudziestodolarówką, której nie zarobił. Dostał od niej wtedy solidny opieprz, chociaż na co dzień traktowali się jak powietrze, a czasem i jak wściekłe psy. Pomyślała, że gdyby Casper był jej bratem, już byłby martwy.

— Pieprzony idiota — mruknęła pod nosem, choć ciemnoskóry chłopak na dźwięk jej słów tylko zamrugał i popatrzył na nią tymi swoimi niczego nie pojmującymi oczami.

Musiała przyznać, Knox była nieźle zdeterminowana. Cierpliwie ocierała mu krew z twarzy, bandażowała rany od noża, podawała leki i nakazywała się zamknąć, kiedy zanadto jęczał z bólu. Stella przyglądała się temu wszystkiemu uważnie, ze zmarszczką czającą się na czole. Gdzieś w głębi samej siebie, może na samym dnie swojego jestestwa, była w niej podejrzliwość i dziwny głosik podpowiadający jej, że tu chodzi o coś innego. Nie wiedziała tylko co, ale im dłużej patrzyła na nich, tym większego nabierała przekonania, iż coś w tym wszystkim nie gra. Tylko co?

Ale trzymała gębę na kłódkę i tylko obserwowała, jak zawsze zresztą. Z obserwowania można wiele wyciągnąć, wiedziała o tym dobrze. Może nawet za dobrze. O pewnych rzeczach lepiej by było po prostu nie wiedzieć.

Kiedy ich obiad bulgotał już na ogniu, wyciągnęła z plecaka nieduże, blaszane pudełeczko, w którym trzymała wszystkie przybory - igły, nici, nożyczki, kawałki materiałów - i zabrała się do pracy, korzystając ze światła dziennego, jakie jeszcze jej pozostało. A nie miała przesadnie dużo czasu, widziała to po cieniach tańczących na wypłowiałych deskach podłogi.

Wyszywanie było jej mini pasją, hobby, które swego czasu podratowało jej budżet i dofinansowało ucieczkę. Kochała ten czas, kiedy mogła w spokoju pochylić się nad swoją robótką, w skupieniu śledzić igłę znaczącą kolorowe wzorki w płótnie i za którymś razem w końcu spojrzeć na swoje dzieło i powiedzieć, że jest z niego dumna. A jeśli nie, odpruć je i zacząć od nowa, chociaż przydawało to niemało frustracji. Ale na tym polegał cały urok tego zajęcia, a także na pokłutych igłą palcach, zaschniętych kropkach krwi na prawym rękawie bluzki i miękkich szwach. Jednak efekt był tego wart - kolejne kilka dolców w kieszeni, obrazek do powieszenia czy schowania w szufladzie jak małego trofeum, albo naszywki. Naszywki z zespołami rockowymi, metalowymi, punkowymi - co jej tylko przyszło do głowy. Jej mała (albo i duża) słabość, którą chowała w kieszeni, przyszywała do swojej kamizelki albo do plecaka, lub sprzedawała za niedużą cenę. Czasem też oddawała jedną Clarkowi, tak o, w ramach przyjacielskiej przysługi, na którą przecież zasługiwał.

W swoim rodzinnym domu szybko nauczyła się, że albo zacznie kombinować, albo będzie chodzić w ciuchach po starszej kuzynce do momentu aż nie zrobią się w nich koszmarne dziury. Tak więc Stella kombinowała - tworzyła obrazki, naszywki, łatała dziury, przyszywała urwane ramiona plecaków. Wkrótce znalazła sobie pracę jako kasjerka w sklepie i oszczędzała każdy zarobiony cent, chowała pieniądze w niewielkiej puszce skrytej dobrze pod łóżkiem. Wyszywania jednak nie porzuciła.

Przede wszystkim chciała się stamtąd wyrwać. Nie obchodziło ją, co na ten temat powiedzą rodzice, czy rodzeństwo, bo już dawno przestało ją obchodzić cokolwiek poza własnym interesem. W szkole trzymała się raczej na uboczu, była tą niechcianą, nielubianą, żyjącą we własnym świecie. Idąc korytarzem, nie odzywała się do nikogo, z nikim też nie łapała kontaktu wzrokowego, zawsze wpatrzona gdzieś w dal. Jej ciężkie glany stukały o podłogę, włosy wyróżniały się jaskrawymi kolorami w morzu jednakowych czupryn, kucyków, a czasem i warkoczy. Niektórzy szeptali za jej plecami, inni omijali ją szerokim łukiem mówiąc "dziwaczka", a jeszcze inni od czasu do czasu kupowali od niej obrazek, czy naszywkę. Ale to tyle - nie szukała przyjaciół, a i też nikt nie chciał przyjaźnić się z nią, dziwaczką z najciemniejszej dziury w Luizjanie.

— Co ty robisz? — Uniosła wzrok znad wykonywanej pracy, by zobaczyć, jak Knox odpina od plecaka czerwony rulon, swój koc, a następnie podchodzi do śpiwora, na którym spał Casper. Wyglądał jak mumia, a i zachowaniem ją przypominał, kiedy Knox zabrała mu bluzę.

Stella odłożyła swoje wyszywanki, wstała i podeszła, żeby popatrzeć. Dziwne, pomyślała, ale trzeba przyznać, że niezły teatrzyk.

— C-co robisz? — wybełkotał Casper, kiedy Knox poprawiała mu ułożenie ramienia, w które dostał nożem.

Stella jeszcze raz obrzuciła wzrokiem jego obrażenia, nie kontaktujące oczy i założyła ramiona na piersi.

Okej, przyjmijmy, że napadło go tych trzech fagasów. Wobec tego jest po prostu kretynem i dobrze mu tak.

— Pilnuje, żebyś nie zadławił się własną głupotą — powiedziała, a po chwili przyglądania się, odeszła. Było już za ciemno na robótki ręczne, więc odłożyła rzeczy do pudełka i schowała je w plecaku. Clark uniósł wzrok znad parującego garnka, z łyżką w ręku i rzucił jej pytające spojrzenie.

— Naszywki — wyjaśniła Stella, z lekkim uśmiechem. — Chcesz jedną?

Clark pokiwał głową. Ogień rzucał pomarańczowy poblask na jego brudną twarz i jej niemalże dziecinny wyraz. Smutno było wiedzieć, co się za tym kryło.

— The Stooges? — zapytała Stella, grzebiąc w kieszeni.

— No a jak?

— Masz chujowy gust — powiedziała dziewczyna, prychając ze śmiechem i podając mu naszywkę.

— Uważaj, bo przywalę ci chochlą.

— Wypchaj się.

Nadeszła Knox, bez słowa opadła na siedzenie obok Stelli i przyjęła miskę, którą podał jej Clark.

— Ciężki dzień, co? — prychnęła pod nosem Stella, zabierając się za posiłek i rzucając Knox spojrzenie z boku.

— Nie da się ukryć. Mów ciszej. Nie chcę, żeby się obudził.

— Dlaczego?

— Bo jest głupim sukinkotem. Dlatego.

— Racja. Więc czemu dajesz mu swój koc? Głupie sukinkoty nie dostają kocyków.

— Bo potem przemarznie i znowu będę musiała słuchać tego jęczydupy — powiedziała Knox ze wzrokiem wbitym gdzieś ponad własnym talerzem. — Jedz, bo ci wystygnie.

Zjedli, posprzątali i zaczęli grać w karty, na co bardzo nalegał Clark. Dziecko w ciele nastolatka, myślała Stella chociaż wiedziała, że inaczej być nie może. A przynajmniej nie na ten moment. Może kiedyś, jak już dotrą do Seattle i odnajdą jego babcię, coś się poprawi. Trzymała za to kciuki.

I za to, żeby i ona osiągnęła swój cel, chociaż nie wiedziała, jakie ma szanse. Zresztą, któż by jej kibicował? Kogo obchodzi los Stelli, jakiejś grubaski z biednego domu, która jedyne co potrafi, to wyszywać i kasować produkty? Chyba tylko ją samą, w jakimś stopniu.

Grało im się świetnie, chociaż po cichu. Clark z uśmiechem chytrusa zgarniał coraz to nowe fanty uprzednio należące do Knox i czasem również Stelli. Knox dawała się ogrywać, jakby bez szczególnego zainteresowania monetami i słodyczami, które przepadają w kieszeniach punka. Stella znów odniosła wrażenie, że coś tu nie gra, ale zignorowała je. Do czasu, aż Casper wymamrotał coś przez sen i poruszył się niespokojnie, na co Knox uniosła głowę i spojrzała w tamtym kierunku. I nagle Stella już wiedziała, doznała wrażenia, jakby czyjaś niewidzialna dłoń capnęła ją za kołnierz i wrzuciła prosto w studnię przeszłości.

Zobaczyła jej szeroki uśmiech i piękne, długie włosy o barwie ciemnego drewna. Potem figlarne spojrzenie piwnych oczu rzucane z ławki obok, pod wpływem którego zawsze na jej twarzy pojawiał się uśmieszek. Usłyszała głos nauczyciela mówiącego "Stello Henderson, czy wyraziłem się nie dość jasno?" i cichy chichot - jej i swój własny.

Gina była z pochodzenia Włoszką, a jej sposób bycia jak ten akcent - śpiewny, barwny, przeciągający się. Tak bardzo różniła się od tej amerykańskości, którą emanowała ona sama... Właściwie, to różniły się na każdy możliwy sposób, bo Gina preferowała kolorowe sukienki, a Stella dobrze się czuła w czarnych spodniach. Gina kochała jazz, a Stella dałaby sobie rękę odciąć za możliwość spotkania z którymś ze swoich ulubionych punkowych wokalistów. Już nie wspominając o włosach, kolorze skóry i całej tej reszcie. Ale mimo to lubiły się. Stella do tej pory chowała w sobie to coś, co sprawiało, że mogłaby o każdej porze dnia i nocy przybiec na jej zawołanie, wysłuchać smutków, posłuchać z nią jazzu, czy zrobić taralli o trzeciej nad ranem.

Dlatego kiedy spojrzała na Knox, miała ochotę powiedzieć: chyba sobie żartujesz. Jesteś na to za mądra.

Ale co ona mogła wiedzieć? Co mogła wiedzieć o niej?

Że była włóczęgą. Ciągle w ruchu, ciągle w trasie. Nie zostawiać za sobą mostów. Nie dać się złapać.

I być może, pomyślała Stella, nie przywiązywać się do nikogo.

Zauważała, wyczuwała, jak Knox buduje niewidzialną granicę pomiędzy nimi wszystkimi - mówi o sobie nie dużo, przybiera hardą minę, rzuca sukinkotami na prawo i lewo. Nie chce drążyć tematu swojej przeszłości. Kiedy dochodzi do takich rozmów, Knox włazi w skórę odważnej wagabondy, ale na krótko przed tym ściąga lekko brwi, jakby zastanawiała się, którą stroną uciec. Jednak później jest już w normie, a Knox zaszywa się w książce, albo podejmuje jakiegoś ryzykownego zadania, jak na przykład wejście na sam czubek drzewa, by sprawdzić czy nie ma tam ptasiego gniazda. I ma gdzieś wołania, by zeszła na dół, zanim spadnie i skręci sobie kark.

Gina spojrzałaby na nią z przekrzywioną głową, uśmieszkiem i powiedziałaby "daj spokój, po co ci to całe spettacolo? chodź się z nami napić."

Ale Giny już tu nie było. Była daleko i nie pomoże jej. Nie pomoże jej rozwiązać problemów.

Ale miło było czasem odnaleźć ją myślami.

— Kładę się spać — oznajmił Clark, ziewając przeciągle, niczym głodny krokodyl. — Dobranoc, dzieci śmieci.

— Słodkich snów, chuderlaku. Może uduszę cię poduszką.

— Więc będę cię nawiedzał jako duch aż do końca twoich dni i wyżerał wszystko z lodówki. Zrób duży zapas puddingu, dobra?

— Fuj, pudding. Kto cię tak skrzywdził, biedaku?

— Twoja stara.

Stella pokazała mu język. Clark wskoczył w śpiwór, odwrócił się do nich plecami i po chwili już chrapał. Stella popatrzyła na Caspra, który wydawał z siebie jedynie cichy szmer, ginący gdzieś pośród równomiernego terkotania pociągu.

— Chociaż tyle dobrego, że przynajmniej nie chrapie, ten głupi sukinkot — powiedziała Stella, specjalnie cytując Knox, by ją trochę rozruszać.

Czasem, w takich właśnie momentach, próbowała być jak Gina. Uśmiech Giny, jej sposób bycia, figlarne spojrzenie, zawsze dodawały jej otuchy w trudnych chwilach, rozwiewały zmartwienia, łagodziły problemy. Stella chciała tak umieć. Nie tylko dla innych, ale i również dla siebie. Brakowało jej ciepła, które rozprowadzała ta cudowna dziewczyna.

Ale sama nie potrafiła nim zarażać i przekonywała się o tym za każdym razem, kiedy podejmowała próbę - choćby teraz. Knox tylko wyjęła książkę, latarkę i pogrążyła się w lekturze. Stella westchnęła cicho i wbiła wzrok gdzieś dalej. Ogarnął ją smutek. Poczuła, że i ona powinna się położyć... Może wtedy po prostu mu ucieknie. Tak jak to robił Clark, być może i Casper, albo Knox, chociaż co do niej prawie niczego nie była już pewna. Kiedy myślała o niej, widziała zamglony las, błękitne niebo nad prerią, zwierzę buszujące pośród traw, chodzące własnymi ścieżkami. Jak kotka, lis lub wilczyca. Coś dzikiego i nieokiełznanego, coś co woli zachować swoje tajemnice dla siebie. Tylko i wyłącznie dla siebie, a potem zniknąć gdzieś i kontynuować swoją wędrówkę. Gdziekolwiek by ona nie prowadziła.

Tak więc Stella ułożyła się na śpiworze i odwróciła plecami do Knox, by nie przeszkadzało jej światło z latarki, a potem opatuliła się kocem.

— Dobranoc — powiedziała pod nosem.

— Dobranoc — odparła Knox, przewracając stronę.

Miała nadzieję poczuć miłe ciepło koca i mgiełkę nadchodzącego snu, lecz zamiast tego poczuła, jak oplatają ją ramiona wspomnień. W normalnych okolicznościach być może wstałaby i poszła na mały spacer - samotność i cisza nocy dobrze by jej zrobiły. Ale tutaj rzecz jasna nie mogła sobie na to pozwolić. Mogła tylko zacisnąć powieki, opatulić się ciaśniej kocem i liczyć, że te małe natrętne obrazki w końcu dadzą sobie spokój.

Gina pachniała słodkim ciastem i perfumami, których nazwy Stella nigdy nie poznała. Miała zwyczaj nawijać sobie na palec kosmyk swoich długich, gęstych włosów, które lekko zakręcały się na końcach, i jednocześnie zatapiać się we własnych myślach. Miała wtedy taki delikatny, rozmarzony wyraz twarzy i Stella wiedziała, że mogłaby go podziwiać godzinami. Tak jak i całą Ginę zresztą. Czasem zastanawiała się, jak to jest możliwe, że dane jej było poznać takiego anioła. Jej - pulchnej, niskiej, z czupryną kolorowych włosów, o lekkich rysach Azjatki, które dziwnie się komponowały z całą resztą. Pochodzącej z rodziny, gdzie dzieciaki uczą się nawzajem na siebie szczuć, kraść pieniądze, wyzywać, wyszydzać i bić się. Noszącej ubrania, których data przydatności skończyła się już dobrą dekadę temu, jak nie wcześniej.

"Jesteś gruba. Weźże coś ze sobą zrób!" - mówił tata, z palcem wskazującym wycelowanym prosto w nią. - "Kto cię niby zechce? Jak ty sobie znajdziesz męża, ty kaszalocie?"

Jej mama, wychudła kobieta o zniszczonej twarzy, zakładała ramiona na piersi i potakiwała z aprobatą.

"On ma rację. Weź się w garść!"

Z całego rodzeństwa tylko ona nie mogła zobaczyć wyraźnie zarysowanych obojczyków, przerwy między udami, czy pięknej linii szczęki. Widziała za to obwisły brzuch, okrągłą twarz i grube ramiona. I nienawidziła siebie za to. Stojąc przed lustrem, miała ochotę rozwalić je na drobne kawałeczki, a sama schować się gdzieś głęboko pod ziemią, w bezpiecznej kryjówce, w której już nikt jej nie znajdzie i nie nazwie kaszalotem. Po jej twarzy spływały łzy, lecz Stella nie zamierzała ich ocierać, bo wtedy musiałaby poczuć miękkość swojej twarzy. Jej pulchność. A tego nie chciała jeszcze bardziej.
Dlatego łzy kapały na podłogę, do momentu aż nie postanowiła się zakutać w najbardziej zakrywające ubrania, jakie tylko posiadała - dżinsy, obszerna czarna koszulka z jakimś zespołem, bluza dresowa. I do tego glany. Uwielbiała glany, bo dodawały jej tego czegoś, czego zawsze jej brakowało.

Nigdy nie udało jej się dociec, co takiego jest w niej, że wygląda tak, a nie inaczej. Jak wieloryb. Kaszalot. Wielka beczka, jak to mówił ojciec, beczka smalcu.

— To nieprawda — powiedziała któregoś razu Gina. — Nie słuchaj ich. Beczkę smalcu to oni mają zamiast mózgu. Frajerzy. Nie możesz ich słuchać, ragazza. Nie po to zostałaś stworzona.

Siedziały nad stawem, na pomoście i moczyły stopy w chłodnej wodzie. Otaczał je tatarak i ciepło słonecznego dnia, mocne, ale nie nachalne jak w najgorętszych porach lata. Można było dostrzec nartniki śmigające po wodzie.

Stella pierwszy raz od bardzo dawna odważyła się wyjść z domu w krótkich, dżinsowych spodenkach, które odsłaniały jej nogi do kolana. Czuła się dziwnie, wciąż patrzyła z pewnym niepokojem na swoje łydki, zastanawiając się, czy wyglądają tak źle jak myśli. Ale to właśnie Gina ją na to namówiła, i prawdę mówiąc, Stella czuła się lepiej, wiedząc, że siedzi tu obok. Siedzi tu obok, rozmawia z nią i sprawia, że problemy łagodnieją, wręcz odpływają, a czas mija jakoś lepiej.

— Miło, że mnie pocieszasz, ale mają rację — powiedziała Stella. — Jestem gruba i to jest fakt. Powinnam coś z tym zrobić. Może przestać tyle jeść.

— Przecież nie jesz dużo. Z nas dwóch to ja wsuwam więcej taralli od ciebie, popijam litrem coli i jeszcze mam ochotę na ciasto czekoladowe. Nonna mówi, że wcinam jak smok. Jak wielki wieprz, który pewnego dnia ją pożre i tylko wypluje same kości.

Stella nie mogła nie parsknąć śmiechem. Nagle coś jej przyszło do głowy.

— Mówiłaś, że nie zostałam stworzona po to, by słuchać moich rodziców... To... do czego twoim zdaniem zostałam stworzona?

Policzki Giny spłonęły rumieńcem, dziewczyna spuściła wzrok.

— Wiesz... — zaczęła. — Masz dłonie artystki. Potrafisz stworzyć takie cudne rzeczy, których ja bym w życiu nie zrobiła. Twoje obrazy są piękne, Stella. Masz talent. Naprawdę powinnaś coś z tym zrobić i nie pozwól, żeby twoi rodzice wmówili ci inaczej. Wiesz?

Gina spojrzała na nią z nieśmiałym uśmiechem, na co Stella poczuła, że cholernie oblewa się rumieńcem. Poczuła też coś jeszcze, ale na tamten moment nie umiała tego zdefiniować i nie myślała o tym. Po prostu to czuła.

Pocałowała Ginę, a Gina pocałowała ją.

To trwało krótko, ale nie na tyle, by Stella nie zdążyła zapamiętać dotyku jej miękkich ust, ani tego, jak wspaniale się wtedy czuła i jednocześnie jak zawstydzona była. Kiedy się od siebie odsunęły, miała wrażenie, że mogłaby wykrzyczeć całemu światu, jaka jest szczęśliwa. Gina wpatrywała się w nią z rumianymi policzkami. Stella uśmiechała się promiennie, szeroko, tak szeroko, jak jeszcze nigdy.

A później rozpętało się piekło.

Stella próbowała o tym zapomnieć, wyprzeć te obrazy, dźwięki, wymazać je, jak niechcianą literówkę w zeszycie. Ale nie dało się. Nawet teraz terkotanie pociągu zagłuszały wrzaski rodziny Giny, wyzwiska, niemalże lamenty. Do tej pory słyszała, jak kazano jej się wynosić, jak Gina usiłowała zaprotestować, pod wpływem emocji całkowicie przerzucając się na język włoski i jak krzyknęła, kiedy jej ojciec złapał ją za nadgarstki i powstrzymał od pobiegnięcia w stronę Stelli.

Nigdy nie czuła się gorzej, niż wtedy. Nigdy łzy nie płynęły jej po twarzy z taką intensywnością, nigdy nie miała tak silnego wrażenia, że wewnątrz niej tkwi jakaś czarna dziura, która wszystko wchłania i nigdy tak bardzo nie pragnęła po prostu zniknąć. Zniknąć, przepaść, raz na zawsze i na dobre i nigdy więcej już się nie obudzić.

W domu zaszyła się pod kołdrą, czerwona, zdyszana, z mokrą twarzą i zaszklonymi oczami. Zwinięta w kłębek, przeleżała tam całe popołudnie, a także i wieczór i dopiero w nocy odważyła się wyjść na nieduży balkon. Trzymała się chłodnej balustrady i patrzyła pustym wzrokiem w nocne niebo, wciąż jeszcze drżąc. Wiatr owiewał ją delikatnie. Żałowała, że nie może jej unieść, jak śmiecia, i zabrać gdzieś daleko.

Obwiniała się o tę całą sytuację. Nie mogła przestać myśleć o tym, jak bardzo schrzaniła i że to nie powinno się wydarzyć. Jej życie stało się ciągiem niemal całkowitego milczenia, milczenia i obwiniania się o wszystko,  co miało miejsce.

Wkrótce wspólne przesiadywanie na korytarzu, dzielenie się lunchem, rozmowy bez końca i chichot na lekcjach stały się przeszłością. Stella zmuszała się do tego, by nie patrzeć na nią, kiedy przechodziła z jednej sali do drugiej. Zmuszała się, żeby nie myśleć o miękkości jej ust i o tym, jak pięknie wyglądała wtedy w tej czerwonej sukience w białe, drobne kwiatki.

Po szkole rozniosła się plotka i wiele osób wytykało ją palcami. Ją i Ginę.

Hej, wy dwie, może przeliżecie się, żebym mógł popatrzeć?

Co taka gruba lesba jak ty, robiła z kimś takim jak ona?

Obleśne. Jak ci nie wstyd?

Było jej wstyd i to bardzo. Przez cały ten czas wstyd łaził za nią, jak łysy pies bez oczu i zębów, który kładzie się na stopach, czy kolanach bez względu na to, czy się tego chce, czy nie. Leży tam bez końca i nie sposób go zrzucić, rozprowadza paskudne ciepło swojego ciała.

Ten łysy pies przyszedł do niej właśnie teraz - pojawił się jakby znikąd, wychynął z ciemności bezszelestnie niczym duch. Położył się obok niej i zwinął w kłębek, kształtem swojego ciała dopasowując się do kształtu ciała Stelli. Jakby stanowili jedność. Jakby już nigdy miała się od niego nie uwolnić.

Ani drgnę, obiecała sobie w myślach Stella, zaraz zasnę i będzie po wszystkim. Zapomnę.

Ale była na to za słaba i wkrótce już siedziała na posłaniu, wbijając palce w poły śpiwora. Jej oczy szkliły się w świetle ogniska.

— Co się stało? — spytała Knox, przyglądając jej się badawczo.

— Nie mogę spać — odparła Stella, wpatrując się w czerwień ognia. Płomienie dogasały, toteż sięgnęła po najbliżej leżącą gałąź i wrzuciła ją zamaszyście do środka.

Knox zmarszczyła brwi i spojrzała na snop iskier, który powędrował w górę.

— Weź uważaj, bo jeszcze przysmażysz mu dupę. — Wskazała na śpiącego Clarka. — I będzie lament.

— I co z tego? Odrobina ciepła dobrze mu zrobi.

— Jasne.

Milczały przez chwilę, a w Stelli kotłowały się emocje. Patrzyła w ogień zaciętym wzrokiem, jaki zwykle przybierał Casper. Czuła, że dłużej nie wytrzyma.

— Miałaś kiedyś taki dzień, że myślałaś o czymś za dużo i wszystko się w tobie gotowało? Że chciałabyś tylko zapomnieć, cokolwiek, ale nie możesz i to ciągle do ciebie wraca?

— Czemu pytasz? — Knox popatrzyła na nią, a Stella odniosła wrażenie, że robi to z pewnego rodzaju ostrożnością. Jak zwierzę, które powoli zakrada się, badając sytuację.

Mimo tego postanowiła to powiedzieć. Nagle miała gdzieś, czy Knox obejdą jej słowa, czy też pójdą w czerń.

— Bo dziś mam właśnie taki dzień. — Oplotła rękami zgięte w kolanach nogi i pochyliła się nieco do przodu. — I nie wiem, co mam z tym zrobić. Nie umiem tego opanować. To jest... jak taki natrętny, brzydki, ohydny pies, który kładzie ci się na kolanach. Nie mogę się go pozbyć. Przychodzi, kiedy chce.

— Kiedy chce, powiadasz... — powiedziała Knox, przewracając stronę.

— Tak. I nie mogę spać. Tak jak teraz. Próbuję zasnąć, ale nie mogę.

— Chyba znam tego psa.

Stella była zaskoczona i jednocześnie zaciekawiona. Zbudził się w niej promyczek nadziei.

— Naprawdę? I co wtedy robisz?

— Przeczekuję. Zazwyczaj sam odchodzi — odparła Knox beznamiętnym tonem, nie patrząc jej w oczy.

— To takie proste?

— Prostsze, niż się wydaje.

— Ty coś ściemniasz.

Knox zamilkła, a Stella popatrzyła na nią ze zmarszczonymi brwiami. Pomyślała o dzikiej, bezkresnej prerii, o zamglonym lesie i o zwierzęciu, może wilczycy, która zakrada się pośród drzew.

Postanowiła powiedzieć to na głos. Wszystko.

— Skoro to takie proste, to czemu nie śpisz? Masz cienie pod oczami, jesteś zmęczona, widać to. Ale i tak siedzisz i tylko czytasz, jakbyś chciała się ukryć w tej książce przed wszystkimi — wyrzuciła z siebie. — Zawsze podejmujesz się najtrudniejszych zadań: wejdziesz na drzewo, na dach pędzącego pociągu, albo na zardzewiały słup. Wszystko. A potem tylko czytasz. Budujesz między nami granicę, prawie nic o tobie nie wiemy. Po co ci to? Po co udajesz taką twardzielkę?

Knox patrzyła na nią twardo, ale w jej oczach błysnął gniew, jakby dziewczyna została wytrącona z równowagi. Stella nie spuściła wzroku, choć przez chwilę bardzo ją korciło. Postanowiła jednak, że doprowadzi to do końca. Co będzie, to będzie, ale musiała się wreszcie dowiedzieć.

— Skąd myśl, że udaję? — odparowała Knox. — Myślisz, że nie umiem być twarda? Że to wszystko na pokaz?

— Uważam, że uciekasz przed swoimi problemami — powiedziała Stella. — I nie mówisz nam wszystkiego.

— A co mam mówić? — Knox zamknęła książkę. — Zwierzać się przy cholernej herbatce? Wylewać wszystko, co siedzi mi w głowie? To nie ma sensu, Stella.

— Dlaczego? — spytała Stella, czując, że traci kontrolę nad sytuacją. Że wymyka jej się, jak włóczka z rąk.

Miała wrażenie, że w świetle ognia oczy Knox nabrały jakiegoś dziwnego blasku.

— Bo nie jesteśmy przyjaciółmi.

Zaskoczyło ją zdumienie, z jakim przyjęła te słowa. Zdumienie oraz ból - poczuła się, jakby ktoś ją właśnie spoliczkował.

— Dlaczego? — zapytała, nie potrafiąc ukryć niedowierzania w swym głosie. — Dlaczego tak myślisz?

— Bo kiedyś się rozstaniemy. — Knox wzruszyła ramionami. — Ty, ja, wszyscy. Wy wrócicie do swoich domów w Luizjanie, Casper trafi do poprawczaka, a ja... gdzieś. Będę uciekać dalej.

Będę uciekać dalej.
Ciągle w ruchu, ciągle w trasie. Te słowa nagle dotarły do Stelli z pełną mocą.

— To dlatego nie potrzebujesz przyjaciół... — powiedziała. — Bo ciągle uciekasz. A przywiązywanie boli.

Knox się zjeżyła.

— Tego nie powiedziałam — warknęła.

— Nie musiałaś.

Nagle Knox zerwała się na równe nogi, jakby chciała uciec.

— Nic o mnie nie wiesz!

— Uspokój się! — Stella podążyła jej śladem, unosząc ręce w pojednawczym geście. — Knox, spokojnie...

Sama nie wiedziała do końca, czemu to robiła - czemu próbowała nawiązać z nią więź, uspokoić ją, dojść do jakiegoś porozumienia. Serce waliło jej jak młotem, ale mimo to pozostała opanowana, jakby ktoś, lub coś, wlało w nią magiczną siłę.

Knox nigdy nie była nawet podobna do Giny - te dwie dziewczyny różniły się pod każdym względem. Ale to, jak wyglądało jej spojrzenie w tamtym momencie, w jakiś sposób przywodziło na myśl znajome obrazy. W oczach Knox dało się dostrzec złość podszytą strachem i kiedy Stella to zobaczyła, nagle zrozumiała, że od początku nie tylko o samą Knox chodziło, a bardziej o to, co prześladowało ją samą od miesięcy. O Ginę.

Skoro nie mogła naprawić tamtej sprawy, musiała chociaż spróbować tutaj.

— Uspokój się! — szepnęła, impulsywnie chwytając Knox za dłonie. — Obudzisz wszystkich.

— Odwal się ode mnie.

— Ciii... — szepnęła Stella, siląc się na kojący ton głosu.

— Mam cię zepchnąć z tego wagonu, czy sama skoczysz?

— Chciałabyś.

— Sama powiedziałaś, że lubię podejmować się trudnych zadań, nie? — Knox gorączkowo szarpnęła rękami, na co Stella tylko zacieśniła chwyt. — Więc pokażę ci, na co mnie stać!

— Uspokój się, bo nafaszeruję cię lekami — syknęła Stella. — I zaśniesz, jak Casper.

Knox przestała się szarpać, ale obrzuciła ją długim, agresywnym spojrzeniem.

— Jeśli myślisz, że mnie przestraszysz, to się mylisz — powiedziała Stella stanowczo. — Siadaj, do diaska.

Zmusiła Knox do powrotu na swoje miejsce, ignorując jej wściekłą minę. Sama zajęła się dokładaniem drewna do ogniska i gotowaniem wody.

— Chcesz mnie zmusić do opowiedzenia ci swojej historii? — spytała szorstko Knox.

— Właśnie tak.

— Nie ma co opowiadać.

— Jasne.

— Po co właściwie to robisz? Żebym czuła się tak samo chujowo, jak ty?

Stella na moment przestała majstrować przy blaszanym garnku.

— Właśnie tak — odpowiedziała po chwili.

Ogień przybrał na sile, rozprowadzając wokół miłe ciepło. Stella zdjęła ostrożnie garnek z parującą zawartością i zalała wodą dwa blaszane kubki.

— Daj sobie spokój — prychnęła Knox, patrząc z powątpiewaniem na czekoladę w proszku.

— Zamknij się i pij. Cukier dobrze ci zrobi — odparowała Stella, nieświadomie cytując przy tym Knox i podsuwając jej kubek.

Sączyły gorącą czekoladę w milczeniu. Ogień rzucał światło na Knox, na to, jaka chuda i szorstka była od życia włóczęgi, a przy tym jeszcze brudna. Jakiś zacięty wyraz tkwił na jej twarzy, jak gdyby ktoś wziął dłuto i wyciosał go w kamieniu.
Faktycznie przyda jej się trochę cukru, pomyślała Stella.

— Masz złe sny, że poczułaś się zainspirowana do wypytania mnie? — mruknęła Knox. — Czy po prostu ci się nudzi?

— Ani jedno, ani drugie. — Między cienkimi brwiami Stelli pojawiła się drobna zmarszczka.

— W takim razie co? Słucham.

— Najpierw moja kolej. Dlaczego nie chcesz przyjaciół? Po co ci ta granica, którą budujesz między nami?

Spodziewała się nie usłyszeć żadnej odpowiedzi, albo otrzymać wrogie warknięcie, jednak Knox najwyraźniej postanowiła ją zaskoczyć.

— Bo tak jest bezpieczniej. I łatwiej.

— Bezpieczniej? — Stella wbiła wzrok w osmalone brzegi swojego kubka. — Niby z jakiej racji?

— Nikt cię nie wsypie.

Twarz Knox niczego jej nie zdradziła, ale miała wrażenie, że widzi jakiś ponury cień w jej oczach.

— Nie rozumiem, kto z nas miałby cię wsypać.

— I nie musisz. Lepiej nie dawać nikomu okazji.

— Dlaczego? — spytała Stella, chociaż wiedziała, jak głupio to brzmi.

— Bo wrócisz tam, skąd przybyłaś, a ja wracać nie chcę.

Knox chyba nagle musiała zdać sobie sprawę, że powiedziała za dużo i że jej ton głos był zbyt żarliwy, bo wbiła wzrok gdzieś w bok. Stella nagle odkryła, że chyba natrafiła na przyczynę. Cienka igiełka niepokoju zraniła ją gdzieś pod sercem.

— Czemu nie chcesz? — zapytała łagodnie, wbrew sobie, wbrew wszystkiemu, co do tej pory myślała o tej dziewczynie. — Co takiego się wydarzyło?

Knox uparcie milczała, lecz Stella po raz kolejny dostrzegła jakiś ponury błysk. I tym razem zdawało jej się, że Knox, ta dzielna, wojownicza dziewczyna, pierwszy raz się łamie. Pierwszy raz, odkąd w ogóle ją poznała.

— Bo nie mogę — powiedziała Knox z niespotykanym dotąd żarem wylewającym się z jej głosu. — To złe miejsce. Jeśli tam wrócę, już nigdy się nie wydostanę. Nie wypuszczą mnie, a drugiej szansy na ucieczkę nie dostanę... Wtedy po prostu dopisywało mi szczęście. Teraz już tak nie będzie.

Parę łez spłynęło po zaczerwienionych policzkach Knox, na co dziewczyna natychmiast je starła, jakby się ich wstydziła. Stella otrząsnęła się z szoku i przybliżyła do niej, a potem impulsywnie chwyciła ją za ręce.

— Hej, spokojnie, nikt tu cię nie wsypie — powiedziała. — Nie wrócisz tam, gdziekolwiek to jest, rozumiesz?

— Dlaczego tak sądzisz?

Stella nagle przypomniała sobie ten dzień, kiedy na korytarzu zagadał ją Clark.

Giny już w szkole nie było. W ogóle nie było jej w Luizjanie, wyprowadziła się - podobno wróciła do Włoch z całą rodziną. Stella nie mogła być tej wersji pewna, ale nie miała jak jej potwierdzić, toteż po prostu szukała sobie odosobnionego miejsca w szkole i siadała pod ścianą ze słuchawkami na uszach oraz blaszanym pudełkiem na kolanach. Od czasu do czasu ktoś rzucał jakimś złośliwym komentarzem pod jej adresem.

Hej lesbo, gdzie twoja słodziaszna koleżanka?

A potem nagle pojawiła się nad nią pewna wysoka postać. Wysoka i chuda jak patyk, ale przy tym szeroko uśmiechnięta, jakby chciała w ten sposób utrzeć nosa całemu światu.

— Cześć — powiedział ów człowiek. — Jestem Clark, a ty?

Miał blond mohawka postawionego na żelu i dżinsową kamizelkę z kilkoma naszywkami oraz ćwiekami. Stella nie wiedziała, co o tym ewenemencie myśleć, chciała tylko, żeby ją zostawił w spokoju. Dlatego nie odpowiedziała.

— Fajna kurtka — mówił Clark, wciąż z tym swoim uśmiechem na twarzy. — Słuchasz The Stooges?

Odezwała się w niej ta stara punkówa, która uwielbiała gadać o zespołach i obstawać przy swojej opinii. Stanęła ramię w ramię z tą przygaszoną, markotną dziewczyną, która chciała tylko, żeby wszyscy zostawili ją w spokoju.

— The Stooges? — Zmierzyła Clarka spojrzeniem. — A w życiu. Pogięło cię?

— Co, nie lubisz ich?

— Nienawidzę, ty dziwaczny człowieku.

— Masz przechujowy gust w takim razie, dziwaczna istoto.

— Sam masz przechujowy gust. Troglodyto.

— Chodzący bezguściu. Twoi przodkowie muszą przewracać się w grobach, wiedząc, że słuchasz tak okropnej muzyki.

— A twoi już pewnie dawno z nich wyszli, jak zobaczyli ten koguci fryz.

I jakoś to poszło, choć gdyby ktoś zechciał ich wtedy poobserwować na korytarzu, zapewne stwierdziłby, że z tej krótkiej wymiany zdań nic nie będzie. Że nie wyniknie z tego żadna dłuższa rozmowa, wspólne wyjście na koncert do jakiejś punkowej dziury, założenie prowizorycznego zespołu muzycznego. Chociaż Stella w życiu nie miała styczności z basem, a do tworzenia muzyki jakoś niewiele ją ciągnęło, robiła to bo czuła, że wreszcie gdzieś przynależy. Że kogoś ma. 

Clark stał się jej najlepszym przyjacielem, niepisanym bratem. Opiekowali się sobą nawzajem i tak już pozostało. Dlatego kiedy któregoś wieczoru przy kartach wyznał, iż myśli o ucieczce na drugi koniec kraju, do Seattle, Stella na to przystała. Cóż jej pozostało po tej zatęchłej dziurze w Luizjanie? Dla większości była tylko tą dziwną, grubą lesbą, która słucha prostackiej muzyki i ubiera się jak lumpeciara. Nawet dla własnej rodziny.

Ucieczka stanowiła dla niej szansę, ale Stella wiedziała, że gdyby nie Clark, prawdopodobnie nie wyszłaby z tego. Zostałaby w tej zatęchłej dziurze, zakopana w stosach obelg, plotek i własnych ponurych rozmyślań, aż wreszcie zgniłaby tam do cna.

Któregoś wieczoru po powrocie do domu, jak zawsze zamknęła drzwi swojego małego pokoiku na klucz i włączyła muzykę. Rzuciła plecak na łóżko, a potem się pod nie wczołgała, dłonią macając w pobliżu kotów z kurzu i przeróżnych rupieci, które miały ukrywać jej mały sekret. Sekret ten był obity w prosty, blaszany kwadrat i zamykany na kluczyk, który Stella zawsze nosiła przy sobie.

Były w nim wszystkie pieniądze, jakie kiedykolwiek zarobiła na pracy w sklepie oraz wyszywaniu. Nie było tego zbyt dużo, ale wiedziała, że na jakiś czas wystarczy, a potem będzie musiała wymyślić inne sposoby. Może nauczyć się kieszonkostwa, kto wie.

Zdawała sobie sprawę, że to, co robi jest cholernie ryzykowne. Mogło się przecież nie udać, mogli zostać złapani przez policję, okradzeni przez jakichś opryszków, rozjechani przez pociąg. Było tak wiele rzeczy, które mogły się potoczyć nie tak, jak trzeba.

Ale cóż jej pozostało? Gina, jej promyczek nadziei, powiew słońca, zapach wiatru i wolności, zniknęła. Zniknęła też jako taka strefa komfortu, którą mogła się cieszyć w tej szkole, zanim zaczęto ją wyzywać od lesb, grubasów i opasłych świń. Na rodzinę nie miała co liczyć.
Cóż więc jej pozostało?

Dodatkowo Clark potrzebował towarzystwa w tym wszystkim. Nie lubił mówić o swoich problemach za wiele, ale rozumiała to i nie naciskała, kiedy zasznurowywał usta i przestawał drążyć na temat ojca. Sam mógł nie dać sobie rady, ona zresztą być może też, tak jak nie dawali rady w szkolnych murach bez siebie nawzajem. Razem potrafili stawić czoła rzeczywistości, przegonić smutki chociaż na chwilę i pokazać wszystkim, że to jeszcze nie koniec. Kiedy ktoś szydził sobie ze Stelli, Clark uśmiechał się w ten swój szeroki, promienny sposób i ciskał głupimi żarcikami, dopóki nie doprowadził delikwenta do szewskiej pasji. Kiedy ktoś natomiast przyczepiał się do Clarka, Stella stawała obok niczym jego wielka obstawa, zakładała ramiona na piersi i groziła, że go pożre, jeśli się nie odczepi.

Uciekli nad ranem. Oboje wymknęli się wcześniej z domu, a potem spotkali nad starym mostem nad rzeką. Stamtąd już czekała ich przygoda. Wsiedli w pierwszy pociąg towarowy, jaki im się nawinął, przestraszeni i niepewni tego, co będzie, ale tak cholernie podekscytowani, jak jeszcze nigdy w życiu.

W najgorszych momentach swojego życia zjawiał się przy niej ktoś, kto chwytał ją za dłoń i wyciągał z najgłębszej emocjonalnej dziury. Najpierw Gina, a później Clark. Stella nie wierzyła w żadnego boga, ale czuła, że jest coś winna światu za tych ludzi.
Patrząc na Knox, wiedziała, że oto przyszła pora.

— Jesteśmy przyjaciółmi, nawet jeśli tak nie uważasz. I nie wsypiemy cię, bo trzymamy się razem. Jesteśmy paczką. Ty, ja, Clark, nawet ten jęczydupa Casper. Rozumiesz? Trzymamy się razem. Jak wataha. Bo nią jesteśmy.

Mówiąc to, Stella próbowała się uśmiechnąć, łagodnie i krzepiąco, jak niegdyś Gina.

I tym razem jej się udało.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top