Rozdział 11
Niedługo później byli już w drodze na tory, idąc ramię w ramię przez boczne uliczki. Otaczały ich stare budynki, cień i wszechobecny zapach wilgoci. Za towarzystwo mieli jedynie siebie nawzajem, bezdomne zwierzęta które pojawiały się na ich drodze od czasu do czasu, i daleki zgiełk ulicy.
— Czyj to właściwie był pomysł? — zapytała Knox.
— Co?
— Zamieszki.
Pomyślał o ogrodzeniu, McCarthym i chłopaku imieniem Dylan. O gniewie w oczach Benita i jego palącej żądzy odwetu. O tym, jak zaczepił go na stołówce.
"Nie obchodzi mnie, co będzie dalej. Chcę zemsty, rozumiesz?"
— To długa historia — westchnął Casper, nawet na nią nie patrząc.
Pragnął odwlec opowiadanie tej długiej historii jak najbardziej się da. Jeśli już Knox miała ją poznać - to nie nastąpi to szybko, tak sobie postanowił. Układ układem, ale przecież dziewczyna nie mogła dostać jej podanej na tacy.
Miał przecież swoją godność.
— Mamy czas — rzekła Knox, ze znaczącym uśmieszkiem na twarzy, który miał mu przypomnieć o warunkach zawartego przez nich układu. Układu, który plątał się w ich milczeniu, wisiał w powietrzu pomiędzy nimi, jak topór nad głową skazanego.
Ta. Mamy bardzo dużo czasu.
Naturalnie, że mieli bardzo dużo czasu, to nie podlegało wątpliwościom. A spróbowaliby nie mieć, a szczególnie Casper, to w najbliższym czasie policja stanowa byłaby zapracowana aż po uszy.
Chłopak postanowił skręcić w jedną z uliczek, choć nie była to ta, którą rzeczywiście mieli się udać. Chciał tylko uciąć temat.
— Tędy.
Byli już niedaleko. W oddali widział żółty most, pod którym jakiś czas temu całą czwórką ukrywali się w zaroślach. Miał nadzieję, że to właśnie tam zastaną Clarka i Stellę. Bądź co bądź, umawiali się na torach, ale nie padła informacja o dokładnym miejscu spotkania.
Milczenie kłębiło się między nimi i Casper czuł, że to tylko kwestia czasu, zanim Knox zada mu kolejne pytanie, nieważne jakie. Postanowił wykorzystać okazję i zapytać ją pierwszy.
— Powiedz mi... — zaczął. — Powiedz mi, skąd właściwie jesteś. Jaki jest powód twojej ucieczki? Skoro wiesz, kim jestem ja, to teraz pora na ciebie, nie sądzisz?
Nie wiedział, czy mu się zdawało, czy twarz Knox lekko stężała na te słowa, a dziewczyna cała się spięła. Zamrugał, zdziwiony tym widokiem, lecz po chwili wszystko wróciło do normy - Knox szła tak jak wcześniej, wpatrzona w dal, z tym swoim nieokiełznanym, tajemniczym wyrazem. Chociaż... brakowało tego fałszywego uśmiechu, którym obdarowywała wszystkich wokół. Tego uśmiechu, który był jej zasłoną dymną, "zapewniaczem".
"Nie, wcale nie napotykasz właśnie zbiega. Skąd ten pomysł?"
Chłopak odchrząknął.
— Czekam.
— Chicago — odpowiedziała zaraz dziewczyna. Nie patrzyła mu w oczy. — Problemy z rodzicami.
— Z rodzicami?
— Tak. Dlatego uciekłam.
— Aż z Chicago?
— Zgadza się.
Casper gwizdnął przeciągle. Wbrew wszystkiego, co o niej myślał, musiał przyznać, że zazdrości jej, że tak dobrze sobie radzi. Przybyła tu aż z Chicago, co nie mogło być łatwe.
Gdzieś tam w głębi niego pojawił się pewien rodzaj szacunku, nawet lekkiego podziwu, wobec tej dziewczyny.
— Długo już się ukrywasz? — spytał, niby od niechcenia.
— Trochę. — Knox wzruszyła ramionami, jakby ta odległość z Chicago do Kentucky niewiele znaczyła. Jakby to był spacerek na drugą stronę ulicy. — Mam swoje sposoby i tyle.
— Widzę — prychnął Casper, przyglądając jej się badawczo. — Doskonale widzę.
— Teraz twoja kolej — powiedziała dziewczyna twardo. — Kto wpadł na ten cały pomysł z zamieszkami, i czemu właściwie chcieliście się zbuntować?
— Benito — odparł Casper. — Zrobił to, bo...
Zawiesił głos, przypominając sobie wszystkie szczegóły tej sprawy. Zanurzył się w ten ponury ciąg wydarzeń, przypomniał pole bitwy na stołówce, rzucanie krzesłami i zniszczoną kamerę monitoringu, swój dziki wrzask. Benito siedzący przy stoliku, krzyczący najgłośniej ze wszystkich, raz za razem skandujący słowo "morderca". Przez chwilę znów poczuł się jak wtedy, uczucia i emocje temu towarzyszące owinęły go jak miękki jedwab.
— Bo? — dopytywała Knox.
Pomyślał o Dylanie. Przed oczami stanął mu obraz chudego chłopaka o rudych włosach, leżącego bez przytomności pod ścianą. Rozbity nos, rozcięta warga, krew na twarzy, pokiereszowane ciało. Może ślady na szyi... Przeszedł go zimny dreszcz strachu.
Przez moment zastanawiał się, czy nie skłamać. Bądź co bądź, sprawa Dylana była dosyć nieciekawa i nie miał pojęcia, czy Knox powinna o niej wiedzieć. Jednak wkrótce przyszło mu do głowy, że komu ma to niby zaszkodzić? Bo przecież na pewno nie jemu, zaś Knox nie była wrażliwą księżniczką. Po co to ukrywać? Wszystko pewnie i tak wyjdzie na jaw, prędzej czy później ludzie badający sprawę zamieszek w poprawczaku z pewnością do tego dotrą.
A potem napiszą o tym w gazetach.
— Bo jego kumpel został zamordowany — powiedział w końcu Casper, po chwili milczenia.
— Chrzanisz — prychnęła dziewczyna.
— Szczerze mówiąc: nie.
— Jakoś ci nie wierzę.
— To nie wierz, nie musisz — powiedział Casper lodowato. — Ale tak właśnie było.
Zapadła cisza, przetykana odgłosami kroków i bagażu uderzającego o plecy. Żółty most już nie majaczył w oddali - był coraz bliżej, i Casper wiedział, że to kwestia dosłownie chwili, kiedy znajdą się przy zaroślach, a następnie przy torach. Miał nadzieję spotkać tam resztę paczki. Zdał sobie sprawę, że już i tak minęło zbyt dużo czasu. Na chwilę dopadła go straszna myśl, że Clark i Stella czekali tak długo, aż w końcu stwierdzili, że pójdą ich poszukać.
Albo, co gorsza, pojadą dalej sami...
— No dobra, przyjmijmy, że tak właśnie było. — Knox przerwała ciszę. — Kto to zrobił?
No proszę, a jednak mi wierzysz.
— Strażnik — odpowiedział Casper. — McCarthy. Parszywa suka.
— Czemu właściwie miałby to robić?
— Bo jest popierdolony. Temu.
— Ale coś musiało się stać, prawda? — naciskała Knox. — Nie mógł tak bez powodu go zabić, nie mógł tak po prostu sobie przyjść i postanowić, że zabije tego tutaj dzieciaka. Coś się musiało stać.
Casper westchnął, po czym postanowił mieć to wszystko gdzieś i po prostu ją wtajemniczyć.
— Dylan chciał uciec przez siatkę, w której była dziura, był jednym z dzieciaków, których wyznaczono do naprawy tego ogrodzenia. Ono jest wklęśnięte, Knox. — Chłopak wykonał ręką gest mający zobrazować to, co mówił. — I zakończone drutem kolczastym. U dołu postawiono fundamenty, tak że nie przeskoczysz, ani się nie przekopiesz. Jedyna droga prowadzi właśnie przez siatkę. Dylan postanowił wykorzystać to, że strażnicy byli chwilowo odwróceni i spróbował poszerzyć dziurę, żeby mógł się przedostać.
— I... udało mu się? — Knox spojrzała na niego, a w jej oczach, zdawało mu się, dostrzegł błysk nadziei.
Nagle przypomniał sobie, jak Felipe mu o tym opowiadał. I jak w miarę tej opowieści wyobrażał sobie tę sytuację: dzieciaka klęczącego przy ogrodzeniu, czekającego na okazję, która miała wkrótce nadejść.
Domyślał się, że podobne wizje musiały właśnie kiełkować w głowie Knox.
— Nie. Dopadł go McCarthy, choć podobno niewiele brakowało, żeby zwiał. Tak go pobił, że dzieciak nie miał szans... Kiedy się o tym dowiedziałem, był już w szpitalu. Potem na stołówce zaczepił mnie jego przyjaciel i powiedział mi, że nie żyje.
— Benito — powiedziała Knox cichym, jakby trochę nieobecnym głosem. Kiedy na nią spojrzał, dostrzegł na jej twarzy pewien szok.
— Tak, Benito... Powiedział też, że chce odwetu. Zamieszek. I że nie obchodzi go, co będzie dalej. — Po ostatnich słowach chłopak prychnął, a na jego twarzy zakwitł ponury cień. — Pewnie teraz sprząta kible, albo naprawia uszkodzone ogrodzenie. Albo czyści buty tym nadętym chujkom.
— Widzę, że za nimi nie przepadasz — zauważyła Knox.
— A dziwisz się?
Przez chwilę patrzył na nią, próbując złamać, ale nie dała się.
— Nie.
— Tak myślałem — powiedział, po czym skręcił w kolejną uliczkę. — Chodź. Już niedaleko.
Wkrótce obydwoje znaleźli się u granicy zarośli porastających zbocze.
Przyspieszyli kroku. Mrok nadchodzącego wieczoru spowijał drzewka i krzewy, przez pojedyncze szpary wpadały promienie słoneczne, czerwone jak soczysta pomarańcza.
Wreszcie wychynęli z kępy roślin. Przypominali trochę dwie sarny, które rozglądają się niepewnie na boki, nim dadzą susa prosto przez drogę.
— Tam — szepnęła Knox, wskazując na coś ręką. Jak się okazało, tym czymś był wysoki, patykowaty chłopak z plecakiem, który zawzięcie im machał. — To Clark.
Rozejrzeli się jeszcze raz, po czym obydwoje przemknęli szybko przez tory i chwilę później znaleźli obok swoich kompanów.
— Gdzieście byli, do jasnej cholery? — zapytał Clark, a Stella uciszyła go syknięciem i chwyciła za ramię. Pociągnęła przyjaciela w dół, zmuszając go do tego, by kucnął na ziemi. Knox i Casper też to uczynili.
— Mieliśmy małe problemy z dotarciem tutaj — odpowiedział szeptem Casper, wiedząc, że nie może spojrzeć na dziewczynę. Coś takiego mogłoby wzbudzić podejrzenia. Obydwoje wiedzieli, że ich rozmowa musi pozostać tajemnicą.
— Jakiś typek nas śledził. — Knox przytaknęła. — Musieliśmy go zgubić. Trochę czasu nam to zajęło.
— Jaki typek? — zapytała Stella, unosząc brwi. W jej szepcie pobrzmiewała nutka strachu. I podejrzliwości.
— O rany, czy to był ktoś z policji?! — uniósł się Clark, na co został uciszony dwoma syknięciami i jednym zimnym spojrzeniem. — A może to ten dziadek, który się na mnie tak gapił w sklepie...
— Tak, Clark — burknęła Stella, wyraźnie poirytowana. — Przyszli tu specjalnie po ciebie. Ani się obejrzysz, a przyjadą złotym rydwanem z diamentowymi kajdanami, jak czterej jeźdźcy pieprzonej apokalipsy.
Clark nadął się, obrażony.
— Co teraz robimy? — Knox rozejrzała się dokoła. — Musimy złapać jakiś pociąg, nie?
— Bingo. Trzeba się za jakimś rozejrzeć i spadać stąd w cholerę.
— Ja to zrobię — zaproponował Clark i już chciał wstawać z kolan, kiedy Stella gwałtownym pociągnięciem sprowadziła go z powrotem na ziemię.
— Ty nie. Dość już dzisiaj narozrabiałeś — syknęła punkówa, mając w poważaniu nadąsaną minę swojego przyjaciela. Dziewczyna zwróciła się do reszty paczki. — Knox, weź Caspra i idźcie poszukać jakiegoś pociągu. Ja go tutaj popilnuję, żeby czasem za wami nie poleciał i nas nie wsypał. Już raz niewiele dzisiaj brakowało.
Psiakrew, znowu?
— Może lepiej ja go popilnuję — zaproponował Casper. — Nigdy nie wiadomo, co mu strzeli do głowy.
— Ej, przestańcie, nie jestem jakimś niepoczytalnym debilem — oburzył się Clark.
— Nigdy nie wiadomo.
— Casper, zamknij się, i idź. Czasu nie mamy dużo. — Stella wywróciła oczami i machnęła ręką, jakby chciała odgonić natrętnego komara. — No już!
— Chodź, kowboju — westchnęła poirytowana Knox. — Miejmy to już z głowy.
W końcu zrozumiał, iż faktycznie nie ma wyboru - musiał robić to, czego tamci chcieli. I nie sprawiać im kłopotów, ponieważ to działało również na jego własną niekorzyść. Czas w istocie im uciekał, a ktoś w końcu mógł ich zauważyć. To, że szczęście dopisywało im przez cały ten czas (choć trochę połowicznie, zważywszy na armię gapiów w sklepie), nie znaczyło, że dobra passa miała trwać wiecznie.
Teraz obydwoje czmychali z plamy cienia w plamę cienia, pochyleni, czujni i ostrożni. Słońce wkrótce miało zajść, zalewało niebo pomarańczową łuną. Rozglądali się po rozległym torowisku, wypatrując pociągów towarowych, które mogłyby jechać na zachód, ponieważ tam właśnie zmierzali. Na zachód. Potrzebowali tylko wsiąść w jakiś pusty wagon, zaszyć się tam i liczyć, że pracownicy kolejowi nie będą niczego sprawdzać przed wyjazdem.
A potem oczywiście cierpliwie czekać, aż pociąg szarpnie, zgrzytnie i ruszy.
— Widzisz coś? — spytała Knox.
Casper rozglądał się wokół, choć pojęcie na temat pociągów wciąż miał niewielkie. Wiedział tylko, że to musi być zwrócony na zachód i taki z otwartym wagonem, by można było do niego wsiąść. Na większą wiedzę nie pozwalał mu jego brak doświadczenia.
— Niezbyt. — Pokręcił przecząco głową, usilnie wypatrując, jednak jak na złość jego słowa były w tamtej chwili do bólu szczere.
Na torowisku nie było zbytnio w czym wybierać, a jeśli już, to albo były to pociągi zwrócone w kierunku wschodnim, albo samotne wagony, stojące na torach i czekające, aż powoli pożre je rdza. Ewentualnie odprowadzi jakiś niebywale silny złomiarz.
— Cholera... — syknął zdenerwowany chłopak, patrząc i patrząc i niczego ciekawego nie znajdując. Wyglądało na to, iż spędzą noc pod mostem, zaszyci w kępie zarośli, czekając aż odkryją ich kolejowi.
— Psst, kowboju — syknęła Knox, z zuchwałym uśmieszkiem na twarzy. — Chyba coś znalazłam. Tam, widzisz?
I nie czekając na jego reakcję, puściła się biegiem przez tory, pędząc w kierunku pociągu, który wypatrzyła. Jej zakurzone kamasze szurały jednostajnie po żwirze, a sylwetka malała z każdą chwilą. Knox biegła szybko, jak łania. Łania uciekająca przed wilkiem.
W porównaniu do niej Casper był jak wielki, zwalisty słoń w składzie porcelany. Ewentualnie żyrafa próbująca dostać się do budynku o niskim stropie.
— Zaczekaj! — wydusił, potykając się i na moment zapominając o tym, że miał zachowywać się cicho. — Psiakrew! Czekaj, Knox!
Knox nie odwróciła się. Dobiegła do sznura wagonów i błyskawicznie wczołgała się pod jeden z nich, zaś jemu serce podeszło do gardła. Stanął jak wryty.
Miał zrobić to samo, co ona? Wejść pod to wielkie, metalowe coś? Pod to monstrum?
Przez krótką chwilę ogarnęła go pokusa, aby się wrócić, ewentualnie poszukać czegoś innego i tam spróbować swoich sił. Wszystko, byle nie musieć wczołgiwać się pod ten wagon. Ale czas mijał, sekunda za sekundą, zaś on pojmował coraz boleśniej, że jedyna droga prowadzi przez tory. Z nosem przy ziemi, kolanami na żwirze i ogromnym wagonem nad głową.
Do cholery, zwiałeś z poprawczaka i boisz się takiego czegoś?
Pieprzyć to.
Puścił się biegiem przed siebie, jego kroki zadudniły na nasypie i wzbijały kurz. Nie oglądał się za siebie, ani na boki, bo dręczył go strach, że jeśli to zrobi, zauważy jakiegoś strażnika, a strażnik zauważy jego. Po prostu biegł, biegł, aż w końcu dotarł do wagonu. Stare, zardzewiałe, obryzgane ze wszystkich stron graffiti, towarowe monstrum.
Casper padł na kolana i zaczął się wczołgiwać, modląc się, by maszyna nie ruszyła akurat teraz.
Było tam ciemno, wilgotno i cuchnęło mokrym żwirem. Było też z lekka klaustrofobicznie, o czym starał się zapomnieć, zepchnąć to uczucie na sam skraj swojego umysłu.
— Knox? — spytał. — Knox!
— Ciszej, durniu! — Usłyszał obok znajome syknięcie, a raczej znajomy głos i czyjaś dłoń złapała go mocno za ramię. Po swojej prawej zastał Knox, która, tak jak i on, leżała na brzuchu i patrzyła przez szparę pomiędzy szynami, a pociągiem. Dziewczyna puściła jego ramię, a potem przyłożyła palec do ust.
— Ani słowa — szepnęła ostrzegawczo, tak cicho, że niemal niesłyszalnie. Wskazała ręką to, o co jej chodziło.
Po drugiej stronie, tam gdzie najprawdopodobniej znajdował się ich pociąg, krążyli pracownicy kolejowi. Casper widział jedynie ich zakurzone buty i nogawki spodni, a także słyszał jakieś urywki rozmów, rzucane od czasu do czasu polecenia. Obecność tych wszystkich ludzi nie zwiastowała niczego dobrego.
— Widzisz? — szepnęła Knox. — Robią przegląd. Tak jest zawsze przed odjazdem.
— Ile to może potrwać? — spytał Casper, starając się brzmieć najciszej jak tylko umiał.
— Nie wiem. Ale wydaje mi się, że niedługo. To ostatnie podrygi.
— Który pociąg jest nasz?
— Ten czerwony. Z wielkim, zielonym graffiti.
Kiwnął głową i zbliżył się nieco do wyjścia, ale Knox mu na to nie pozwoliła.
— Ty zostajesz tutaj. — Chwyciła go mocno za rękaw kurtki i pociągnęła w tył. — Idź po resztę, a ja skołuję nam pociąg.
Poczuł się tak, jakby ktoś właśnie pchnął go na ścianę pełną ostrych, sterczących kolców, i oświadczył, że to przedni pomysł.
— Oszalałaś? — syknął Casper, wyrywając rękę. — Chyba cię pogięło, nie ma mowy! Chcesz, żeby cię schwytali?
— Och, a więc chcesz mnie chronić, białorycerzu?
Chłopak prychnął z jadowitą pogardą.
— Chciałabyś. — Zgromił ją wzrokiem, choć w ciemności dziewczyna niewiele mogła dostrzec. — Przez ciebie wszyscy możemy wpaść, idiotko. A ja nie zamierzam wracać do Woodland Hills, rozumiesz?
— Więc idź i nie dyskutuj.
— Nie ma takiej opcji. Złapią cię, a ja nie będę potem za to ręczył. To głupota. Czysta głupota.
— Głupotą jest pakowanie się tam teraz we dwójkę, kiedy jest ich tyle. Chcesz, żeby nas zauważyli? — odparowała Knox. — Idź po resztę, ja zajmę nam wagon, a potem do mnie dołączycie. Pamiętaj: czerwony pociąg, kowboju.
— To szaleństwo... — Casper pokręcił głową. — Gdzie byłaś, jak rozdawali mózgi?
— Tam, gdzie rozdawali spryt — syknęła w odpowiedzi Knox. — Poradzę sobie lepiej, niż ty. A teraz zjeżdżaj stąd, zanim przestawię ci buźkę. Działasz mi na nerwy.
Poczuł, że narasta w nim złość i frustracja, ponieważ nie mógł przekonać Knox do swojego zdania, ponieważ istniało ryzyko, że zostanie schwytana i ponieważ... dziewczyna mimo wszystko miała trochę racji. Jeśli pójdą tam większą grupą, zostaną zauważeni, a przynajmniej były na to o wiele większe szanse. Samotnie powinno udać się przemknąć. Zwłaszcza, że Knox, choć dosyć wysoka, była drobna, poza tym, biegała dobrze i umiała poruszać się naprawdę cicho.
Miała to cholerne doświadczenie, którego jemu brakowało.
— Wiesz co, Knox? Obyś się nie myliła — powiedział, zanim opuścił to chłodne miejsce pod wagonem.
A potem puścił się biegiem w stronę mostu. Wpadł w zarośla z szybkością błyskawicy. Clark aż podskoczył ze strachu i prawie krzyknął, jednak w porę zamknął usta.
— Zbierać się, teraz! — rzucił Casper, machając nagląco ręką. — Nie mamy dużo czasu.
— Co się dzieje? — spytała Stella, podnosząc się z ziemi i zakładając plecak.
— Chyba znaleźliśmy pociąg. A raczej Knox znalazła.
— Znalazła pociąg? A gdzie ona teraz jest? — spytał Clark.
Oczy Caspra pociemniały gniewnie.
— Stwierdziła, że przekradnie się sama. Jest na torowisku i właśnie pilnuje, żeby strażnicy jej nie złapali.
— Ty chyba sobie żartujesz.
— Niespecjalnie.
— Przecież... — Stella potarła dłonią twarz, jak ktoś bardzo zmęczony. I bardzo zdenerwowany. — Przecież, do cholery, złapią ją! Tak po prostu zgodziłeś się na to?
— Jak mogłeś ją tam zostawić? — spytał Clark, na co Casper prychnął, nie tłumiąc gniewu.
— Powiedziała, że sama to załatwi, a potem kazała mi zjeżdżać po resztę. Podobno jestem niekompetentny — powiedział oschle. — Więc jak? Idziecie? Czas ucieka, a ta kretynka tam siedzi całkiem sama. Założę się, że właśnie próbuje się wyrwać jakiemuś strażnikowi, który ją capnął.
Prawdę mówiąc, wcale tak nie zakładał, ale i tak był wściekły.
— Chodźmy — warknęła Stella. — Zatłukę ją. A ty, Casper, jesteś durniem, że pozwoliłeś jej tam zostać. Durniem, wiesz?
— Ta dziewczyna jest odporna na wszelkie racjonalne argumenty, a ja nie jestem jej cholernym ochroniarzem — odparował chłopak. — Chciała, to niech teraz walczy. Umie o siebie zadbać, nie?
— No właśnie nie do końca. Potem ci opowiem. A teraz chodźmy.
Ruszyli całą trójką. Szybko przemierzyli torowisko, mając tylko nadzieję, że nikt ich nie zauważył. Wkrótce cała trójka koczowała już pod wagonem, gdzie oczywiście nie było ani śladu po Knox.
— No i jak? — szepnęła Stella, zdyszana. — Widzisz coś?
— Na razie nic — odpowiedział Casper, bacznie wypatrując.
— Czysto — dodał Clark. — Ani śladu smoczycy. I strażników w sumie też.
— No dobra. Więc idziemy — postanowiła Stella, po czym zaczęła gramolić się w stronę wyjścia. — Tylko pamiętajcie, ostrożnie i cicho.
— Jak ninja. — Uśmiechnął się Clark, a następnie również skierował się do wyjścia.
Opuścili tamto miejsce powoli i ostrożnie, licząc każdy oddech, każde bicie serca, mając wrażenie, że strach za moment zgniecie ich od środka. Pod wagonem to wcale nie wydawało się takie złe i przerażające - skrywał ich bezpieczny cień. Ale teraz, kiedy niemal pełzali po ziemi, rozglądając się wokół, byli skłonni cofnąć wszelkie złe słowa na temat siedzenia pod gigantycznym, stalowym monstrum. Wypatrywali strażników, przekonani, że ci w każdej chwili mogą się zjawić, jednak jak dotąd teren pozostawał zupełnie czysty. Wokół panowała względna cisza.
Było tak spokojnie, że aż dziwnie i podejrzanie.
— Dobra, wszystko spoko. — Clark podał rękę Stelli i pomógł jej wstać. — Niczego tu nie widzę.
— Chodźmy — powiedział cicho Casper. — Czas ucieka.
— Ej, który to był pociąg?
— Czerwony. — Casper zaczął się rozglądać w poszukiwaniu rzeczonego pociągu. — Czerwony, z wielkim, zielonym graffiti.
— Widzicie tu coś? — spytała Stella. — Bo ja nie.
Casper też niczego takiego nie widział. Rozglądał się bez przerwy, przypatrywał uważnie, ale nigdzie nie było śladu czerwonego pociągu.
Psiakrew, psiakrew, psiakrew. Gdzie to, do cholery, jest?
Gdzie jest Knox?
— Po prostu chodźmy naprzód — powiedział w końcu chłopak. — Znajdźmy to i spadajmy stąd. Tu nie jest bezpiecznie.
I wtedy, jakby na potwierdzenie jego słów, usłyszeli jakiś młody, męski głos oraz ciężkie szuranie butów.
— Widziałeś coś?
Zamarli. Stanęli jak wryci w pół kroku i nagle po prostu nie mogli się ruszyć, jakby ktoś zalał im żył płynnym betonem. Twarze mieli zwrócone w kierunku, z którego dobiegał tamten głos, a oczy rozszerzone w nagłym przerażeniu. Zdawać by się mogło, że ich serca na moment przestały bić.
— Cholera — szepnął Casper, patrząc po członkach swojej załogi. To jedno spojrzenie wystarczyło, by wszyscy pojęli: musieli uciekać. I to zaraz.
Clark jako pierwszy ruszył się z miejsca i pomknął, zaskakująco cicho, w kierunku najbliższego pociągu. Wdrapał się na tę niewielką platformę, która łączyła ze sobą dwa wagony, oparł o zardzewiałą ścianę i machnął nagląco ręką. Casper i Stella podążyli jego śladem, mając wstrętne wrażenie, że już i tak zostali zauważeni. Że to na nic. Wgramolili się na platformę, tuż obok Clarka, ściśnięci jak sardynki w puszce i czekali. Niemal wstrzymywali oddechy.
— Przysięgam, że gdzieś tu była. — Ponownie odezwał się tamten głos. — Masz latarkę? Poświecimy, może ją znajdziemy.
Spojrzeli po sobie, strwożeni.
Knox.
— Nie, nie mam, nigdy jej nie noszę. Dzienna zmiana nie potrzebuje, nie słyszałeś o tym, dzieciaku? — Odpowiedział mu drugi głos, zdecydowanie starszy i mocno zachrypnięty, a także mocno nieprzyjemny.
— Dobra. Pomóż mi szukać.
— Pomóc mogę, ale nie odwalę za ciebie brudnej roboty, dobrze wiesz.
— Dobra, zamknij się i pomóż mi. Miejmy to już za sobą. Im szybciej złapiemy tę gówniarę, tym szybciej wrócimy do domu.
Stella przełknęła ślinę, a Casprowi zdało się to tak głośne, że niemal wyskoczył z siebie. Clark popatrzył na nich w taki sposób, iż słowa stały się niepotrzebne.
Knox ma przerąbane.
Casper pomyślał o tym, jak próbował ją przekonać i jak dziewczyna uparcie odmawiała.
A potem pomyślał o tym, że teraz stoją niemal na skraju tej cholernej platformy.
My wszyscy mamy przerąbane.
Usłyszeli kroki. Najpierw jeden, dwa, z lekka nieśmiałe, a potem trzy, cztery, pięć, osiem. Coraz głośniej, coraz bliżej. Stawiane były powoli, co świadczyło o tym, że mężczyźni najpewniej się rozglądali, być może zaglądali też w różne zakamarki, ale zbliżały się. Zbliżały coraz bardziej. Casper popatrzył po swojej lewej i pomyślał, że mogliby tamtędy się przemknąć. W tej gorączkowej próbie szukania drogi ucieczki pomyślał, że to nawet niegłupi pomysł. Tyle, że na przeszkodzie stał Clark, a ten nie chciał się za nic ruszyć, podobnie jak i Stella. Nieważne, ile naglących spojrzeń, czy ruchów ręką posłał im Casper.
Co wy do cholery robicie?, chciał syknąć.
Stella przyłożyła palec do ust. Spojrzała w prawo, skąd przyszli, zaś Casper podążył za jej wzrokiem.
I wtedy poczuł, że jest skończony.
— Jasna cholera! — zawołał jeden z mężczyzn i rzucił się w ich kierunku. — Łap ich!
— Psiakrew — zaklął Casper. — Uciekaj, Clark, uciekaj!
Popychać go nie musiał, ponieważ punk sam doskonale wiedział, gdzie iść. Zeskoczyli z platformy, zatrzeszczał żwir i dopadła ich gorączkowa myśl.
Którędy?
— Tam — powiedziała Stella i zaczęła biec w prawą stronę, pędząc niemal tak szybko, jak przedtem Knox. Oni wszyscy biegli szybko, o wiele szybciej, niż normalnie. Strach dodawał im skrzydeł.
— Jasny gwint, jasny gwint, jasny gwint! — Clark sadził duże susy swoimi długimi, patykowatymi nogami. Oczy miał rozszerzone z przerażenia, a włosy w dzikim nieładzie. — Wiedziałem, że tak będzie! Wiedziałem, wiedziałem!
— Stul dziób i przebieraj nogami! — warknął Casper, choć sam miał wrażenie, że serce mu zaraz wyskoczy z piersi.
— Tam są! — Głos starego mężczyzny rozległ się niedaleko za nimi.
— Psiakrew, przyspieszaj! — ryknął Casper.
Jeśli mnie teraz złapią, to po mnie. Cały plan na...
— Casper, Clark, tutaj! — Dobiegł go krzyk Stelli gdzieś z lewej i chłopak momentalnie się obrócił, by spostrzec, że dziewczyna wdrapywała się właśnie na platformę. Platformę pomiędzy dwoma wagonami.
Pobiegli z Clarkiem w tamtym kierunku.
— Stać! Słyszycie?! Natychmiast się zatrzymajcie, zostaniecie aresztowani!
Wchodząc na platformę, zdołali jeszcze zobaczyć dwie sylwetki strażników. W ostatnich promieniach zachodzącego słońca przybliżały się do nich nieubłaganie.
Clark i Stella pomogli mu wejść na platformę, a potem szybko przemknęli po niej, by zaraz znaleźć się po drugiej stronie.
Dosłownie chwilę po tym, jak z niej zeskoczyli, pociąg paskudnie zgrzytnął, szarpnął, a następnie powoli ruszył.
— I co teraz? — zapytała Stella, rozglądając się wokół. — Nie mamy dużo czasu!
— Chwila moment... — Casper przyjrzał się uważnie sunącym do przodu wagonom i nagle go olśniło.
Czerwony pociąg. Czerwony, z wielkim, wyblakłym zielonym graffiti, namalowanym po obu stronach. To był ten, o którym mówiła Knox. Nie zdążył się jednak podzielić tym odkryciem z resztą paczki, ponieważ wtedy zza rogu wychynęli dwaj strażnicy. Jeden z nich, młodszy, dopadł Stellę, i chwycił ją za ramiona.
— Puszczaj mnie, ty jebany zboku! — wrzasnęła dziewczyna, próbując się wyrwać. — Puszczaj, kurwa, słyszysz?!
Clark momentalnie rzucił się, by jej pomóc, lecz drogę zastąpił mu starszy z mężczyzn. Rozłożył ręce, jak zawodnik karate.
— Co jest, dzieciaczku? — zapytał, z szerokim uśmiechem na twarzy. — Będziesz ze mną walczył?
— Casper! — Rozległo się czyjeś wołanie, które chłopak momentalnie rozpoznał.
Knox.
Była w jednym z wagonów jadącego pociągu. Zobaczył jej twarz, jej rozwiane włosy... I zobaczył też, jak wyciąga rękę i wykonuje naglący gest. Pociąg sunął coraz szybciej.
Nawet się nie zastanawiał. Pchnięty impulsem, podbiegł do strażnika, który trzymał Stellę, i sprzedał mu mocny cios prosto w twarz. Mężczyzna wypuścił dziewczynę i chwycił się za obolały nos, a wtedy Casper ponownie go uderzył. I potem jeszcze raz, żeby strażnik zaznajomił się z podłożem. Spojrzał na drugiego z mężczyzn, tego, który zaczepił Clarka, i wiedział, że nie ma czasu, by się z nim rozprawić. Stella też to wiedziała. Oboje chwycili punka za ramię i pociągnęli za sobą, a następnie ruszyli biegiem za wagonem. Wagonem, który im uciekał.
— Szybciej, ruchy, ruchy! — krzyczała Knox, zaś oni starali się pędzić tak szybko, jak tylko pozwalały im na to siły. A nawet jeszcze szybciej.
Zdawało mu się, że chyba nigdy nie biegł tak szybko. Byli już prawie u celu, lecz pociąg cały czas przyspieszał i zdawali sobie sprawę, wszyscy, że za moment rozpędzi się na dobre i złapanie go będzie niemożliwe. Tak samo jak zeskoczenie z niego.
— Pomóż mi, Knox! — wrzasnęła Stella, ledwo łapiąca oddech. Widać było po niej, że kończą jej się siły.
Knox jedną ręką chwyciła się ściany wagonu, zaś drugą wyciągnęła w kierunku Stelli. Uklękła na podłodze, by ciężar dziewczyny nie pociągnął jej w dół.
— Szybciej!
Biegnąc, Casper patrzył, jak Stella odbija się od ziemi, opiera nogi na lichej, zardzewiałej drabince i z całych sił chwyta Knox za rękę.
— Mam cię! — Knox powoli, wytężając wszystkie mięśnie, wciągnęła Stellę do środka. Punkówa zniknęła w czerni wagonu, a po chwili wynurzyła się z niej i teraz obydwie dziewczyny koczowały przy wyjściu z wyciągniętymi rękami.
— Dawaj, Clark! Zasuwaj! Jeszcze trochę! Dasz radę!
— Już nie mogę! — dyszał patykowaty chłopak. — Nie mogę...
— Do cholery jasnej, rusz się! Biegnij! — ryknął Casper, w przypływie emocji przyspieszając ponad wszelkie swoje siły, łapiąc Clarka za ramię i ciągnąc za sobą. Clark nagle zebrał się w sobie, odbił od ziemi i wskoczył na drabinkę. Mniej zgrabnie, niż Stella, ale udało mu się. Chwilę potem został wciągnięty na pokład.
— Dalej, Casper, teraz ty!
Wylądował na brudnej, drewnianej podłodze, zdyszany i spocony, jak chyba jeszcze nigdy w swoim krótkim życiu. W tym całym zamieszaniu całkowicie zapomniał o zdjęciu swojego plecaka i położył się na plecach, z trudem łapiąc oddech. Czuł, jakby ktoś wrzucił mu do płuc garść rozgrzanych węgli, które wypalały mu tam dziurę.
— O rany — sapnął Clark, cały czerwony, z włosami przylepionymi do czoła. — Ale pojebana akcja. Czegoś takiego w życiu jeszcze nie przeżyłem! Masakra!
— Gdzie byłaś, Knox? — spytała Stella, opierając się o ścianę i zamykając oczy. — Szukaliśmy cię...
— Byłam w wagonie. Cały czas tu na was czekałam — odparła Knox. Spojrzała znacząco na Caspra. — Casper dostał wytyczne, gdzie mnie znajdziecie. Mówiłam, że znajdę nam pociąg, nie? I znalazłam. Miał was do niego zaprowadzić. I jak widać, nawet jednej rzeczy nie umie zrobić dobrze.
— Och, zamknij się — warknął Casper, mrużąc oczy z wyczerpania. — Po prostu się zamknij.
— Powinnam była cię tam zostawić.
— Knox, wrzuć na luz, dobra? — wtrąciła się Stella. — Żyjemy? Żyjemy. Nie złapali nas. To jest najważniejsze.
— Właśnie, jedziemy w kierunku zachodzącego słońca! — zawołał wciąż zdyszany Clark. Zdyszany, ale uśmiechnięty. Uniósł triumfalnie pięści, leżąc na ziemi jak pół żywy pies. — O boże, padam z nóg...
Knox spojrzała na Clarka, na Stellę, a potem na Caspra. Jej spojrzenie było twarde i nie chciało złagodnieć, ale dziewczyna w końcu odpuściła. Usiadła pod ścianą i zaczęła wypakowywać swoje rzeczy.
Tymczasem Clark wziął głęboki oddech i otworzył plecak.
— Dobra! — Klasnął w ręce. — Kto ma ochotę na grilla? Kupiłem całkiem spory zapas mięsa mielonego. Zrobię wam specjał mojego wujka, chcecie?
************
Zimny, październikowy wiatr owiewa go ze wszystkich stron, szarpiąc szarą bluzą i czarnymi lokami wystającymi spod kaptura. Naciąga go mocniej, jakby to miało sprawić, że stanie się niewidzialny dla tych wszystkich par oczu osaczających go ze wszystkich stron szkolnego dziedzińca. Niektóre twarze w przelocie poznaje, inne pozostają mu obce, jak wielka, ciemna plama na jego pamięci. Nad nimi szare, jesienne niebo przygląda się temu z bierną obojętnością, która zwiastować może co najwyżej deszcz. Litry deszczu. Może nawet hektolitry. Ale kogo to obchodzi?
Idzie pewnym krokiem, doskonale wiedząc, dokąd się udaje i po co. Prawą dłonią ściska mocno rękaw swojej bluzy, w którym ukrył broń. Statuetka Jonaha ciąży mu na przedramieniu, zdaje się, że wszyscy widzą ją przez materiał ubrania i Casper trochę się denerwuje. Ale wszelkie wątpliwości i niepokoje dusi gniew. Palący gniew, który powarkuje groźnie gdzieś we wnętrzu chłopaka, i tylko czeka na odpowiedni moment, by znaleźć ujście.
Ten moment nadejdzie już niedługo, on to wie.
— Och, zobacz Nancy, to znowu ten dziwoląg. — Jakiś blondyn szturcha swoją koleżankę i niezbyt subtelnie wskazuje jej go palcem. Obydwoje parskają śmiechem.
Jeszcze kilka dni temu Casper poczułby się dotknięty tymi słowami, jak mały śmieć trącony czubkiem buta. Chociaż jest wysokim chłopakiem, przewyższającym tego tutaj, poczułby się jak mały chłopiec. Chłopiec z głębokim upośledzeniem umysłowym, nie potrafiący sam zawiązać sobie butów i nie kojarzący, że łyżką je się zupę, a widelcem drugie, nigdy na odwrót.
Mały dziwoląg Casper. Głupek, debil i przybłęda, który nie umie zacząć normalnego życia. Który nie umiał ocalić swojego własnego brata.
Zjeb.
Kilka dni temu owszem, tak właśnie by się poczuł. Ale dziś ma to gdzieś. Teraz idzie do przodu, patrząc zawzięcie przed siebie i nie oglądając się. Wystarczy mu tylko gniew i przekonanie nabyte kilka dni temu, kiedy to leżał na ziemi, patrzył w bezchmurne niebo i krztusząc się próbował zrozumieć, gdzie popełnił błąd.
Tłumek rozstępuje się, dzieciaki nie chcą mieć do czynienia z takim dziwakiem, jak on. Niektórzy patrzą na niego z niepokojem, inni wybierają minę w stylu "ech, posrany gość". Wkrótce znajdują sobie lepsze zajęcie, zaś Casper jest już w połowie schodów prowadzących na tyły szkoły. Tam, gdzie Adam Hawkins wraz ze swoją bandą popala papierosy, a potem ładuje do ust potrójną porcję miętowej gumy do żucia. Żeby nikt nie wyczuł, oczywiście. Jego rodzice już raz byli wzywani do szkoły.
Zniszczę cię, suko.
Dlaczego Adam Hawkins? Nie jest to miły koleś, który poda ci książki, jeśli te jakimś cudem wypadły ci z rąk na korytarzu, ale też nie jest to naczelny bully tej szkoły, który wepchnąłby cię do śmietnika. Za to lubi sobie zapalić i porozpuszczać trochę plotek na twój temat, na które pomysły zaczerpnie z twojej przeszłości, o której jakimś cudem się dowiedział. Adam wie dużo rzeczy. I wie też, jak je wykorzystać.
Hej, Casper, czy to prawda, że twój brat miał imperium narkotykowe, jak Walter White? Och, stuknięty. Naprawdę stuknięty. Nic dziwnego, że go kropnęli.
Tak, dobrze wie, dlaczego Adam Hawkins. Choć wielu jest takich, którzy na manto zasługują, Adam Hawkins wśród nich przoduje. Właściwie, to jest na pierwszym miejscu na liście.
Casper znów poprawia kaptur. Znowu waży statuetkę w dłoni, przygotowując się do ataku. Już niedaleko, jeszcze moment. Już widzi Adama w towarzystwie paru kolegów, widzi też dym papierosowy wydostający się z jego ust i przez myśl przechodzi mu, że nie rozumie, jak można tyle palić. Jak można palić w ogóle. To przecież ohydne.
Tej odległości dzielącej go od Adama już jakby potem nie ma, a przynajmniej nie w świecie rzeczy przeszłych. W wspomnieniach i snach nigdy nie pamięta, jak do niego podchodził, ani jak Adam rzucił jakimś tekstem w stylu "jest i mój ulubiony dziwoląg!". Casper nagle jest tuż przy nim, widzi zaskoczenie na twarzach tych wszystkich chłopaków, a następnie wysuwa z rękawa swoją broń i zaczyna okładać nią Hawkinsa.
Najpierw dostaje w twarz, a głowa mu odskakuje. Zanim Adam zbiera myśli i wyciąga rękę, by móc się bronić, dostaje kolejny cios. I kolejny, i kolejny, a Casper nie może przestać, bije go z całych sił, tłucze tym kawałkiem żelaziwa, za który zapłacono mniej niż dziesięć dolców. Buzuje w nim gniew. Jest jak lawa, która wreszcie wydostała się na powierzchnię i rozlewa po skorupie. Chłopak czuje go każdym zakamarkiem swojego ciała, każdą myślą, która krąży w jego mózgu. Nie umie nad sobą zapanować i wcale tego nie chce. Chce zemsty. Tylko i wyłącznie.
— Zostaw go, natychmiast, słyszysz?! Zostaw go! — wrzeszczy jakaś nauczycielka zbiegająca ze schodów.
Nie słucha. Jego twarz wykrzywia paskudny, zacięty wyraz, a kaptur w końcu zsuwa się z głowy, ukazując ślady na szyi - pozostałość po jego spalonym planie. Ale Casper o tym zapomina. Zapomina o wszystkim. Jest tylko on, Hawkins i ciosy do zadania.
— Ty pieprzony dupku! — Bije go, czym tylko się da. Statuetką, pięściami. Wymierza mu kopniaki. Zaciska zęby. — Zasrany skurwysyn! Zniszczę cię, rozumiesz? Już nie żyjesz! Zniszczę cię, śmieciu!
Twarz Hawkinsa zamienia się w krwawy ochłap surowego mięsa, a reszta ciała jest solidnie obita i już wkrótce przyozdobią ją liczne siniaki. Chłopak traci przytomność i osuwa się bezwładnie na ziemię. Koszulka Caspra nie jest już śnieżnobiała, tylko upstrzona krwawymi plamami. Ciemnoskóry chłopak zrzuca z siebie bluzę, gdyż ta tylko mu przeszkadza. Wymierza jeszcze dwa solidne kopniaki.
— Idź do diabła, kurwo — dyszy, zmachany. Patrząc na swoje dzieło, ociera spoconą twarz, zostawiając na niej smugę krwi Adama. Nie jest świadom tego, że całe jego knykcie są nią pokryte.
Bierze głęboki oddech. Odrzuca zakrwawioną statuetkę na bok, a ta z brzękiem ląduje na betonie. I właśnie wtedy podbiegają do niego od tyłu i chwytają go, nauczyciele i co silniejsi uczniowie. Wrzask wyrywa mu się z gardła, niczym spuszczony ze smyczy rozwścieczony pies. Dwie pary rąk krzyżują mu ramiona na plecach i chwytają za nie, ściskają mocno, tak żeby nie mógł uderzyć. Ktoś inny łapie go za koszulkę, ktoś próbuje unieruchomić nogi, którymi Casper wierzga w powietrzu w desperackiej próbie obrony. Jego starania są jednak niczym w porównaniu do tej grupy osób, która rzuciła się, by go unieszkodliwić. Mają gdzieś wyzwiska, którymi ich obdarza. Patrzy gdzieś ponad tych wszystkich ludzi, chcąc sprawdzić, czy Adam wstanie o własnych siłach i wtedy ją zauważa.
Nagle przestaje się szamotać, a serce na chwilę staje mu w piersi.
Nie wie, jakim cudem się tam znalazła - to przecież niemożliwe. Przecisnęła się przez tłum dzieciaków i teraz stoi na ich czele, a wiatr szarpie jej ciemnymi, nierówno ściętymi włosami i próbuje zabrać ze sobą futrzaną czapkę, ale ta twardo siedzi na miejscu. Jest i niebieska kraciasta koszula, ubłocone kamasze, znoszone dżinsy. Zielone oczy taksują go w ciszy, ale na twarzy zdaje się widnieć pewien szok.
Casper nie może oderwać od niej wzroku. Odciągają go do tyłu, jak najdalej od tych wszystkich dzieciaków i jak najdalej od Adama, ale on wciąż na nią patrzy. W tym morzu ludzkich twarzy tylko ta jedna się liczy. A potem zostaje całkowicie obezwładniony i leży na chłodnej ziemi. W tle słyszy głosy uczniów, czyjś płacz, słyszy nauczycielkę wzywającą pogotowie oraz policję. Wkrótce słyszy także syrenę, ale w tej całej kakofonii jest jeden głos, który przebija się przez wszystkie.
— Casper?
******
— Casper. — Ktoś szturchnął go w ramię. — Casper!
Obudził się gwałtownie, wciągając powietrze niczym niedoszły topielec i siadając na swoim posłaniu. Zamrugał, potarł oczy i rozejrzał się wokół, niczego nie rozumiejąc.
— Co? — wybełkotał. — Co jest?
Wokół była ciemność, cisza i trzy ludzkie kształty stojące nad nim. Clark, Stella i Knox. Ta ostatnia szturchała go w ramię kijem.
— O proszę, a kto tu się obudził — powiedział Clark, uśmiechając się żartobliwie. — Nasza śpiąca królewna!
— Przymknij się. — Knox szturchnęła go w bok. — Nie mamy dużo czasu, kowboju. Wstawaj i zbieraj rzeczy.
Patrząc na nią, przypomniał sobie swój dziwny sen... Zamrugał kilka razy, by go od siebie odpędzić. Nie było teraz czasu, żeby o tym myśleć. Spostrzegł, że tamci są w pełni spakowani, z plecakami na grzbietach i właściwie gotowi do drogi.
— Co się dzieje?
Przez wejście do wagonu wpadało światło księżycowe. Blady poblask rzucił mu trochę perspektywy na twarz Knox i malujący się na niej niepokój.
— Myślę, że mamy kłopoty — oświadczyła dziewczyna. — Zbieraj się!
Chciał zadać kilka pytań i już otwierał do tego usta, ale Stella go powstrzymała.
— Ona nie żartuje, stary — powiedziała. Nie podobał mu się ton jej głosu, dziwnie poważny. — Zbieraj manatki, bo może być za późno zaraz.
Więc tak zrobił, nadal zdziwiony i coraz bardziej zaniepokojony. Zwinął swoje posłanie i wcisnął je do plecaka, podobnie jak kilka innych rzeczy. Potem zaś odszukał latarkę i już chciał ją zapalić, kiedy Knox go powstrzymała.
— Ani mi się waż — syknęła. — Zobaczą nas przez ciebie.
— Kto? — Zmarszczył brwi, czując że cała ta sytuacja zaczyna go martwić i działać mu na nerwy.
— Pracownicy kolejowi. — Twarz Knox spoważniała jeszcze bardziej. — Są tutaj.
— I chyba nas szukają — dodał Clark.
Casper rozejrzał się i dopiero wtedy dotarło do niego, że nie słychać tego charakterystycznego stukotu, nie czuć powiewu wiatru, nie zmienia się krajobraz. Pociąg stał w miejscu.
— Co tu się dzieje, do diabła? — spytał cicho, lecz nikt mu nie odpowiedział.
Usłyszeli szelest trawy i ludzkie głosy.. Strach ścisnął go za gardło, chłopak wstrzymał oddech, podobnie jak pozostali. Przysunęli się ostrożnie do ściany, próbując być cicho jak myszy, wiedząc, że jeden zbyt głośny krok może ich zdradzić. Znów mieli to paskudne wrażenie, że bicia ich serc słychać z promienia trzech kilometrów, a strażnicy za moment wyjdą zza rogu i radośnie oświadczą, że oto zostali aresztowani.
Psiakrew, psiakrew, psiakrew! Dlaczego to się znowu musiało stać? Dlaczego my?
Dlaczego ja?
Stali pod ścianą, z duszą na ramieniu wsłuchując się w odgłosy. W trawach coś szeleściło i przez krótką chwilę Casper pragnął mieć złudną nadzieję, że to tylko jeleń, albo lis, albo chociaż nieszczęsny szop pracz. Jednak dało się słyszeć też strzępki rozmów, a to rozwiewało wszystkie nadzieje, jakie kiedykolwiek wykiełkować zdołały. Jakieś męskie głosy dyskutowały o włóczęgach, którzy mogli poukrywać się w wagonach.
To utwierdzało ich tylko w przekonaniu, że czeka ich powtórka z rozrywki.
— Musimy stąd wiać — szepnął Casper.
— Co ty nie powiesz, geniuszu — syknęła Knox, stojąca obok niego przy ścianie.
— Tylko dokąd chcecie wiać? — wtrąciła Stella. — Tutaj nie ma dosłownie niczego, jest tylko kępka jakichś drzew. Zginiemy tu.
— Jesteśmy pośrodku niczego w środku nocy — odezwał się Clark. — Coś wam to przypomina?
— Tak — mruknęła Knox, a na jej czole pojawiła się zmarszczka. — Casper chyba jednak przynosi pecha.
— Podobnie jak ty — odparował chłopak, choć wiedział, że to słaby pocisk. — Ty i te twoje durne pomysły.
— To co robimy? — spytała Stella.
— Czekamy — rzekła Knox.
— Na co?
— Na światło latarki. Wtedy będziemy wiedzieć, z której strony nadchodzą.
Długo czekać nie musieli, a strażnicy ich nie zawiedli. Wkrótce ujrzeli światło pełzające po ścianach wagonu i w jednej chwili padli na kolana.
— Cholera — szepnęła Knox. — A nie mówiłam? Musimy stąd spadać. Za mną.
I zaczęła powoli przesuwać się w stronę przeciwną do tej, po której zobaczyli światło. Reszta ruszyła za nią ostrożnie.
Byli już blisko wyjścia, kiedy i tam pojawiło się światło, a Knox zastygła w miejscu.
— Cholera, padnij! — Stella chwyciła ją za ramię i pociągnęła w swoją stronę.
To sprawiło, że cała czwórka zwaliła się na ziemię, jak domino, robiąc przy tym spory hałas.
— Słyszałeś? — Dobiegł ich jeden z głosów. Na ich nieszczęście, całkiem blisko. — Sprawdźmy to.
Światło latarki zaczęło się przybliżać.
— Cholera, cholera, cholera! — Cała czwórka w pośpiechu wygramoliła się z powrotem na nogi. Kiedy zobaczyli, że światło, jak i również szelest traw, zaczynają się jeszcze bardziej przybliżać, po prostu puścili się biegiem w przeciwną stronę.
— Słyszałeś? Mówiłem ci, że ktoś tam jest!
Zignorowali to i nie oglądali się za siebie, nie było na to czasu. Ich kroki zadudniły na podłodze, a potem na żwirowym nasypie. Puścili się biegiem naprzód, ścigani przez oskarżycielskie światła latarek, głosy strażników i własny strach. Pędzili, jakby ich wszyscy diabli gonili. Wkrótce zdali sobie sprawę, że jeśli zaraz nie znajdą kryjówki i nie zgubią strażników, może być z nimi nieciekawie. Knox zauważyła kępę drzew rosnącą nieopodal torów i pociągnęła ich w tamtym kierunku.
Wpadli do niedużego lasu, przebijając się przez drzewa jak stado dzików pędzących na żer. Głosy strażników ucichły, podobnie jak ucichły ich kroki. Ale uciekinierzy nie zważali na to. Biegli dalej, w pośpiechu prawie nie patrząc pod nogi.
To sprawiło, że w pewnym momencie potknęli się o wystające korzenie i polecieli w dół, jeden za drugim, po stromym zboczu prosto do rzeki.
***********
okej, oficjalnie udało mi się pobić rekord w pisaniu rozdziałów :P ten ma 6908 słów, to jak dotąd najdłuższy ze wszystkich
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top