Prolog

Nigdy nie przypuszczał, że trafi do poprawczaka. W jego szesnastoletnim życiu zdążyło wydarzyć się całkiem sporo rzeczy, zwłaszcza w przeciągu trzech ostatnich lat i zwłaszcza takich, na które nie miał wpływu. Nie sądził jednak, że ów ciąg wydarzeń zaprowadzi go w to miejsce - oddalony o ponad trzy tysiące kilometrów od jego rodzinnego domu zakład poprawczy w Woodland Hills. Był teraz tuż przed nim, skuty na tylnej kanapie radiowozu i zupełnie nie potrafił stwierdzić, co o tym myśli, a raczej, czy się boi. Boi się?

— Już jesteśmy, synu — rzekł barczysty policjant siedzący za kierownicą. Przygładził siwego wąsa i popatrzył w lusterko wsteczne, aby tam napotkać spojrzenie chłopaka. — Cel twojej podróży.

Casper nie zamierzał odpowiadać - patrzył tylko zawzięcie w oczy policjanta, dopóki ten nie odwrócił wzroku.

— Chryste, ile to jeszcze potrwa? — mruknęła policjantka, wyciągając z kieszeni czarnego munduru paczkę gum. — Jak muchy w smole.

— Brama musiała im się popsuć.

— Pewnie tak. Mogliby naprawić, jasna cholera.

Wąsaty przetarł zaparowaną szybę (niewiele mu to dało) i wyjrzał, próbując dostrzec jakieś postępy. Casper też mógłby wyjrzeć, gdyby nie wbudowane w jego okno czarne kraty z mocnej stali, których nie dałby rady wyrwać, nieważne jak bardzo by się postarał. Musiał więc polegać wyłącznie na przedniej szybie, a przez tą dało się dostrzec niewiele ponad siatkowaną bramę i wieńczący ją drut kolczasty.

Siedział spokojnie, na tyle, na ile mógł być spokojny człowiek skazany na prawie dwa lata w zakładzie poprawczym. Oparł się plecami o swój fotel, ignorując ból, który sprawiały wrzynające mu się w skórę kajdanki, i czekał. Czekał cierpliwie.

— Wygląda na to, że już niedługo — mruknął policjant, znów pocierając wąsa. — Za moment odstawimy cię twoim nowym opiekunom.

Casper wzruszył ramionami.

— Świetnie.

— Świetnie?

— Pewnie się cieszy, że trafi na takich jak on. — Kobieta posłała mu spojrzenie w lusterku wstecznym. — Doborowe towarzystwo.

Casper po raz kolejny wzruszył ramionami.

— Zobaczymy.

Wtedy do rozmowy na nowo wtrącił się wąsacz.

— Słuchaj no, młody, na twoim miejscu nie zgrywałbym chojraka. Twoje pobicie kolegi statuetką, to nie jest żaden wyczyn. W ogóle, statuetką. Skąd ci to przyszło do głowy?

— Była pod ręką. — Chłopak posłał mu zimne spojrzenie. — I łatwo ją ukryć.

— Pod ręką? Eh, nieważne. W każdym razie sam się przekonasz, jak niewiele to znaczy w porównaniu z wyczynami twoich kolegów. Pokażą ci, że z takim pobiciem, to możesz im buty co najwyżej lizać.

— Czy ty go próbujesz namówić do zrobienia czegoś znacznie gorszego? — mruknęła policjantka, podpierając się łokciem. — Już i tak mało brakowało, żeby tego dzieciaka zamordował.

— Nie. Ale to jeszcze nic. Nie znaczysz wiele w ich łańcuchu pokarmowym, chłopcze. — Wąsaty znowu na niego spojrzał. — Dlatego wycofaj się, póki możesz. Odsiedź swoje i zabierz się za coś pożytecznego, bo i tak zginiesz w tym świecie.

— Nie, dzięki. Mam swoje plany — odpowiedział mu chłopak i niemal w tym samym momencie brama została otwarta.

Radiowóz policyjny powoli wtoczył się do środka, a wtedy Casper mógł ujrzeć rząd wysokich lamp oświetlających porządnie cały kompleks. Dostrzegł też kawałek ogrodzenia z siatki - wklęśniętego, zwieńczonego drutem kolczastym. Mimo woli serce zabiło mu trochę mocniej. Ani się obejrzał, a silnik był już zgaszony, zaś policjanci przy drzwiach radiowozu.

— Wysiadaj — zarządziła kobieta. — I nie próbuj żadnych sztuczek. I tak jesteś już uziemiony.

W odpowiedzi chłopak po prostu prychnął, jednak policjantka niczego nie usłyszała ze względu na szumiący deszcz, a nawet jeśli, to i tak nie zareagowała. Mężczyzna pociągnął mocno za ramię skazańca, aby wyciągnąć go z samochodu, prosto w objęcia ulewy i przenikliwego zimna. Casper zadrżał, kiedy październikowe powietrze wdarło mu się pod ubranie. Szorstki, więzienny drelich szybko nasiąknął deszczem, podobnie jak czarne mundury policjantów.

Poprowadzili go przez deszcz prosto do budynku administracji. Casper miał chwilę, by przyjrzeć mu się trochę - masywny, ceglasty, niezwykle rozległy. Dalej majaczyły inne budynki, ale zdecydowanie mniejsze, zaś ten zdawał się zajmować znaczną powierzchnię Woodland Hills. Okna zakratowane i niewielkie, paliło się w nich światło. Przez sekundę chłopak mógł dostrzec ślęczącą nad biurkiem sekretarkę.

Wkrótce zobaczył też drzwi. Drzwi z grubą szybą, przypominające trochę te szkolne, takie, przez które się wchodzi i wychodzi, od poniedziałku do piątku, spędza tam zaledwie parę godzin dziennie, czasem pół dnia, jednak nigdy nie dwadzieścia cztery godziny na dobę, nie siedem dni w tygodniu i nie przez okrągłe dwa lata. Wchodzi się tylko i po jakimś czasie wychodzi. I to tyle. A on miał tu spędzić dwa lata... przynajmniej planowo.

Nie zamierzał zostawać tu na długo.

Nigdy nie zapomniał momentu, gdy pierwszy raz przekroczył próg tamtych drzwi. Nie wszedł od razu, ale też się nie zawahał. Wkroczył do środka, czując na sobie atmosferę tego miejsca, spojrzenia czekających na korytarzu strażników oraz fakt, że oprócz drzwi, otwierał się również nowy rozdział jego życia. Szczęk kajdanek dobrze dało się słyszeć w oświetlonym korytarzu, a spojrzenia strażników i pracowników Woodland Hills przepełnione były obojętnością z nutką strachu. Kolejny dzieciak, który władował się w niezłe gówno i trzeba na niego uważać, ponieważ nie wiadomo, co jeszcze odwali.

Z podobną obojętnością i nutką strachu Casper spoglądał przez szybę drzwi wejściowych, kiedy jeden ze strażników poprawczaka pociągnął go za ramię i kazał mu iść naprzód.

Procedura rejestracyjna swoje potrwać musiała. Zadawane pytania, stukanie na klawiaturze, szelest papieru i szczęk kluczy. Silny zapach środków czyszczących i czegoś jeszcze, czegoś, czego nie potrafił zdefiniować, a co również składało się na zapach Woodland Hills. Niebieskawe korytarze ciągnęły się i ciągnęły, pojedyncze okna, w które wbudowano kraty, jeszcze dobitniej uświadamiały, w jakim miejscu się znalazł. Jednak on nie potrafił określić, czy się tego boi, czy raczej jest mu to wszystko obojętne. Czuł się, jak człowiek dryfujący bez celu po bezkresnym morzu niepewności.

Przeprowadzono dokładną rewizję, podczas której musiał oddać wszystkie swoje rzeczy, za wyjątkiem tenisówek (ale bez sznurówek). Strażnik zgarnął jego ubranie do kartonowego pudła, a niebieską bransoletę, którą trzymał w kieszeni, do foliowego woreczka. Później wręczono mu nową bieliznę, pomarańczowe drelichy, ręcznik, środki czystości i kazano iść pod prysznic. Po wszystkim dostał resztę rzeczy, takich jak koc, dodatkowe ubrania oraz szczoteczka i pasta do zębów. Powiedziano mu, jaki jest harmonogram dnia, do jakich zasad ma się stosować i jakie ma prawa. Usłyszał, że zobaczyć się z rodziną może raz na tydzień, w sobotę, a telefon wykonać w piątek. Rozmowy są monitorowane, korespondencja sprawdzana, podobnie jak paczki, więc niech nawet nie myśli o przemycaniu czegokolwiek. Akcje podobne do tej, za którą trafił do Woodland Hills, nie są mile widziane i będą karane pobytem w karcerze. I tak dalej.

Godzinę później był już w swojej celi, a raczej "pokoju", jak nazywano tam te małe pomieszczenia, w których znajdowało się niewiele rzeczy. Leżał na twardej pryczy, przykryty drapiącą kołdrą oraz kocem, i rozmyślał. Przerabiał w głowie szereg zasad, które wygłosili mu strażnicy oraz harmonogram dnia, którego w połowie nie zapamiętał. Myślał nad tym, co będzie następnego dnia, choć ranek miał nadejść dopiero za wiele godzin.

W takich chwilach jego umysł lubił powracać do przeszłości. Wspomnienia lubiły ciszę i ciemność zalegającą w pokoju, a także zegar bijący północ, pierwszą w nocy, trzecią nad ranem... Każdą porę świadczącą o tym, że już dawno powinno się spać, a jeszcze się tego nie zrobiło.

Cofnął się w czasie o ładnych parę godzin wstecz, do miejsca, w którym uderzeniem młotka zadecydowano o jego przyszłości na najbliższe dwa lata. Potem zobaczył te drewniane schody, po których sprowadzono go na dół i poczuł na barkach ciężar cieni dwóch policjantów eskortujących go z tyłu. Wyszedł na zewnątrz. Wiatr szarpał ubraniami zgromadzonych przed budynkiem ludzi, a deszcz zacinał tak mocno, że nawet parasole nie pomagały. Myślał o tym, jak wytrwale tam stali, jak czekali, żeby zobaczyć "tego chłopaka, który dopuścił się tak paskudnej i okrutnej rzeczy". Mimochodem wyławiał spośród tych wszystkich twarzy czarne bryły aparatów fotograficznych oraz błysk fleszy, kiedy jakiś dziennikarz zrobił mu zdjęcie, mające później trafić na okładkę lokalnej gazety. Będąc u szczytu schodów, zawahał się na moment, widząc tyle ludzi i słysząc tyle głosów, wśród których dało się wychwycić wyzwiska. Po chwili jednak ruszył i szedł tak, z rękami skutymi na plecach, wyprostowany, prowadzony przez dwóch policjantów prosto w paszczę radiowozu. Okrucieństwo tego, co zrobił dotarło do niego już wcześniej, w sali sądowej, lecz teraz i tak się nad tym zastanawiał, próbując zrozumieć, kiedy właściwie stał się człowiekiem, którym był teraz. Kiedy stał się Casprem, który pobił swojego kolegę ze szkoły prawie na śmierć? Wyglądał, jakby zmierzał na poobiedni spacerek, a tymczasem najbliższe dwa lata jego życia były już zaplanowane. I ta część, która była odpowiedzialna za krzyk w jego głowie, mający skłonić go do wyrzutów sumienia... milczała. Po prostu milczała, jakby i ją uciszył za pomocą tego ciężkiego kawałka metalu. Jakby zdjął z półki swojego ojczyma ten durny przedmiot i oprócz kolegi, rąbnął nim z całej siły swoje sumienie.

Milczało ono także i teraz, kiedy leżał na tej twardej, wąskiej pryczy, przykryty kołdrą, otoczony ciszą, nie potrafiący zasnąć. Jednakże, gdy sumienie milczało, odezwał się inny głos i wtedy Casper zrozumiał coś.

Zrozumiał, że nie boi się ani trochę, nie ważne, na jak długo zamknęliby go w tym cholernym poprawczaku, nieważne, jak wielu dziennikarzy zebrałoby się pod budynkiem sądu i jak wielu z tych szarych, zwyczajnych mieszkańców postanowiło cisnąć mu obelgą prosto w twarz. Nie boi się. Nie odnalazł w swym sercu nic, prócz żywej, palącej determinacji, by pewnego dnia zwiać stąd, odejść daleko i rozprawić się z przeszłością raz na zawsze. Jak wtedy ze statuetką.
Tylko, że tym razem nie będzie już odwrotu.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top