Epilog/Rozdział 26
Tej nocy Clark obudził się zdyszany i zamotany w kołdrę, jakby gonili go wszyscy diabli. Potarł oczy, złapał kilka głębszych oddechów i uświadomił sobie, że jest w swoim własnym pokoju, za moment wybije druga w nocy, a on sam nie ma najmniejszych powodów, żeby się obawiać. Jest u siebie. A tamto, to był tylko zły sen.
Chyba zły sen.
Usiadł na łóżku i podciągnął kolana, po czym zaczął poprawiać zszarganą kołdrę. Zaraz będzie dobrze, powiedział sobie cicho, wygładzając rogi materiału. Tylko chwilę ochłonę. I będzie dobrze.
Powtarzał sobie to kłamstewko noc w noc, dzień w dzień - kiedy tylko stanął mu przed oczami widok krwi, upapranego nią drelichu i pokiereszowanej skóry. W gruncie rzeczy ciężko było o tym zapomnieć, zwłaszcza jeśli najmniejsza rzecz (kolor ubrania, zapach metalu, przykrywka śmietnika, spod której wyraźnie wystawał czarny worek) przywoływała tamte wizje. Tutaj szedł do piekarni po bułki dla babci Donny, okutany w kaptur i pochylony w ochronie przed deszczem, a za chwilę siedział już na kanapie w salonie pani Johnson, z kubkiem herbaty w ręce i słyszał "jakiś chłopak rozwalił mu głowę o ścianę".
"Tyle krwi, że można było zrobić tylko jedną rzecz."
Słowa, które wymawiał, nie działały. Nie mogło być dobrze. Jak miało być, skoro wciąż to pamiętał, a wspomnienia były tak świeże, jak te nieszczęsne bułki piekarniane? Krew na drelichu, twarz nie do poznania - ciężko było sobie wyobrazić Caspra w tym stanie, ale Clark pamiętał, jak wyglądał po zwykłej bójce, więc jego wyobraźnia miała pole do popisu.
Mogliśmy coś zrobić, mówili z przyjaciółmi po wyjściu z domu, ale co?
Nie powinniśmy byli nigdy pozwalać mu na to, żeby uciekł.
Wtedy złapaliby nas wszystkich.
I co z tego?
Poszlibyśmy siedzieć.
No i?
Ale powtarzanie sobie tego małego kłamstewka - "wszystko będzie dobrze, Clark, to tylko zły sen" - chociaż bezcelowe, weszło mu w nawyk. Gdzieś tam głęboko dobrze wiedział, że nic mu to nie daje, ale zachowywał wiarę, że może jednak chroni przed popadnięciem w totalne szaleństwo.
— Już dobrze, Clark — powiedział na głos do siebie, w mroku pokoju. — Kładź się spać.
Rzucił jeszcze okiem za okno: padało. Światła ulicy perliły się na szybie okna, Seattle spływało nocnymi kolorami. Ten widok Clark już dobrze znał, ale i tak lubił popatrzeć, jak miasto śpi. W końcu doszedł do wniosku, że i on powinien.
Śniła mu się ucieczka przez las i psy szczekające w oddali.
Obudziło go później stukanie, które początkowo wziął za ptaka uderzającego w szybę. Zdał sobie jednak sprawę, że to nie ptak, bo ptaki przecież nie stukają tak regularnie i z rytmem, a potem go olśniło.
Rozpoznał kod, który ustanowili dawno temu.
Podszedł do okna - zza zaparowanej szyby niewiele było widać - i je otworzył. Do środka weszła Knox, cała przemoczona i pozlepiana od deszczu, z ciężkim plecakiem na grzbiecie. Clark zadrżał od przenikliwego zimna, które wpadło do pokoju razem z nią, ale wkrótce już miał to gdzieś i tylko tulił Knox, jakby przez lata jej nie widział. Bo zdawało się, że to minęły lata, choć upłynęło zaledwie kilka miesięcy od tamtej wizyty w domu Johnson.
— Coś ty zrobiła? — pytał pełen niedowierzania Clark. — Knox?
— Przyszłam cię odwiedzić — odrzekła Knox stłamszonym przez uścisk głosem. — Puścisz mnie wreszcie?
Więc puścił. Ale to nie znaczyło, że wciąż nie miał mnóstwa pytań.
— Jak się tu znalazłaś?
— Pociągiem przecież.
— I nie bałaś się?
— Czego niby?
— Nie wiem, po prostu... jest zimno, deszczowo i mokro. Ponuro.
— I co z tego?
Knoz ułożyła koło łóżka plecak, na nim kurtkę, a potem zabrała się za rozsznurowywanie butów - starych, zmoczonych kamaszy. Tych samych, które towarzyszyły jej w trakcie ucieczki przez kraj.
Clark rzucił się, by jej pomóc.
— Dajże spokój.
— To może je chociaż przepiorę?
— Przecież i tak zaraz się rozlecą.
— Okej. No dobra. A nie jest ci zimno?
— Nie — burknęła Knox. — Wyluzuj, nie jestem z cukru.
Zapadła cisza. Knox siedziała na łóżku i rozglądała się po pokoju Clarka, a Clark patrzył na Knox, wciąż nie dowierzając, że ją tutaj widzi. Naprawdę miał wrażenie, że to było tak dawno temu - mieszkanie pod jednym dachem, babcia Donna smażąca hot dogi na kolację, codzienne włóczenie się po mieście, granie w karty talią wujka Jeremy'ego. Im dłużej patrzył na Knox, zaczynał rozumieć, że się nie myli - to było dawno temu i nie został po tym nawet ślad.
Knox była chuda. Od zawsze była, przez życie w ciągłym ruchu i stresie, ale teraz zdawała się być jeszcze chudsza. W szarawym świetle nadchodzącego poranka widać było cienie pod jej oczami, a także wystające kości policzkowe - Clark nie przypominał sobe, by wcześniej tak wystawały. Nawet w okresie podróży, gdy mało jedli, a dużo chodzili.
Co się z nią stało, do diaska?
Nagle zdał sobie sprawę, że dziewczyna coś do niego mówi, a on, zamyślony, w ogóle nie słyszy.
— Co? — zapytał.
— Zerwałeś wszystkie plakaty. Nawet The Stooges. Co cię tak wzięło?
— A, tak jakoś.
— Nie słuchasz już punka?
— No. Tak jakby.
Tu i ówdzie widać było jeszcze ślady po stosie plakatów (i plakacików), które kiedyś gęsto ścieliły ściany. Farba była oderwana w niektórych miejscach, a w innych zwisały resztki taśmy klejącej. Półka, duża i drewniana, niegdyś przeznaczona w całości na płyty, ziała pustką i gromadzącym się na niej kurzem.
To nie tak, że przestał lubić punka. Po prostu za każdym razem, gdy spoglądał na te plakaty, albo swoje odbicie w lustrze (postawiony na żelu mohawk), widział echa tamtego nastolatka, który wyruszył w podróż z dwójką nieznajomych i przyjaciółką. Widział chwile spędzone z człowiekiem, którego śmierć nawiedzała go teraz w koszmarach. Dlatego pewnego dnia pozrywał wszystkie plakaty, pozgarniał płyty i wkrótce był już w drodze na śmietnik, trzymając w ręku pękaty czarny worek.
— To nie dla mnie — powiedział teraz do Knox. — Po prostu z tego wyrosłem.
— Głowę też musiałeś zgolić?
— Tamta fryzura mi przeszkadzała.
Clark miał wrażenie, że coś wisi w powietrzu, ale nie był pewien.
— Wiesz, myślałam o tym popołudniu, kiedy twoja babcia zabrała nas na gokarty — zaczęła po chwili Knox. — Pamiętasz to?
— Ta. — Clark uśmiechnął się półgębkiem. — Prawie rozwaliłem sobie łeb.
— Ale cię skrzyczała. Byłaby cię zdzieliła ścierą przez łeb, gdyby mogła.
— Wystarczy butem.
Zaśmiali się.
— Słuchaj, Knox. Jak się trzymasz?
Clark pamiętał tę noc w motelu, kiedy siedzieli wszyscy razem - on, Knox i Stella - pod jednym łóżkiem i trzymali za ręce. Pamiętał łzy ściekające po twarzy Knox. Cisza, która zalegała w pokoju była nie do zniesienia, zdawała się miażdżyć ze wszystkich stron, ale nikt nie ważył się odezwać. A płacz był bezgłośny.
Teraz Clark widział echa tamtej nocy, kiedy patrzył jak Knox spuszcza wzrok i miętosi własne dłonie.
— Jakoś się trzymam, Clark.
— Na pewno?
— Przecież mówię.
— Dobra.
— Jak tam Stella?
— Nie odzywa się do mnie od... od dawna.
— Do mnie też. Myślisz, że to przez...?
— Nie wiem, Knox.
— Ja bym chciała wiedzieć.
— Po co? I tak nas olała.
— Chciałam jej coś dać.
— Co takiego?
Knox machnęła ręką, zapatrzona gdzieś w dal.
— Naszywkę starą. Zresztą nieważne. Słuchaj, babcia śpi?
— Tak — odpowiedział Clark, momentalnie coś sobie przypominając. — Trzeba być cicho...
— Jak myszy pod miotłą. — Knox uśmiechnęła się lekko.
Przypomniał sobie ostrożne stąpanie po skrzypiących schodkach, ciche zaparzanie kawy zbożowej i rozmawianie przy stole szeptem. Wiele nocy tak spędzili, nie mogąc zasnąć i mając za dużo myśli w głowie, które tylko czekały na wypowiedzenie na głos. Fajne to było.
Zaraz jednak odpłynął ze świata marzeń (i wspomnień) i pomyślał, że Knox siedzi tutaj cała przemoczona i zziębnięta, a on tylko stoi jak słup.
— Poczekaj tutaj, zrobię ci herbaty. W dolnej szufladzie są suche skarpety, nie krępuj się i bierz — rzucił i zniknął w drzwiach.
Spieszył się bardzo z robieniem herbaty, prawie zapominając o tym, że przecież babcia jeszcze śpi i nie będzie zadowolona, jeśli się ją obudzi. Wrzucił do kubka kostkę cukru i zrobił jeszcze na szybko grzanki, myśląc sobie, że Knox powinna coś zjeść. Jak się wyśpi, da jej coś bardziej treściwego.
— Nie było masła orzechowego, ale dałem dżem, może być?
Przywitała go cisza.
— Knox?
Cisza i chłód z niedomkniętego okna.
— Knox! — zawołał, podbiegając do okna. — Knox!
Nic nie zobaczył, nawet jej cienia. Nie było po niej śladu. Zniknęły plecak, buty i zmoczona kurtka. Zdawało się, że nawet wgniecenia w łóżku nie ma, jak gdyby Knox nigdy nie zawitała do tego pokoju.
Co z nią, do licha?!
— Jezu — szepnął, rozglądając się na boki. — Knox!
Wtedy zauważył, że na biurku coś leży.
Podszedł z wolna, z łupiącym sercem i palcami zaciśniętymi kurczowo na starej, plastikowej tacce. Wszystko, co leżało wcześniej na biurku - podręczniki, długopisy, jakieś papiery - zostało odsunięte, tak by znalazło się dość miejsca dla białej, zaklejonej koperty.
Clark chwycił ją i otworzył. Zdawało mu się, że wszystko sprzysięgło się przeciwko niemu, że nawet głupiego papieru nie może rozerwać.
A potem czytał.
I zanim doczytał do końca, było już za późno.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top