Założyciele #2
Przyjaciele! Widzimy się znowu! Przepraszam, że tak dawno nie spotkaliśmy się w tym wspaniałym przybytku! Ileż to już... rok? Niech mnie borsuk z Jagodówka schwyci w swoje łapska i zadusi jeśli się nie wstydzę!
***
Gwen czuła, że zaraz wybuchnie. Ten palant myślał, że pozwoli odebrać sobie wszystkich swoich dyplomatów. Pracowała nad tą jednostką od lat, nie da sobie zabrać zwierzchnictwa nad tą grupą!
Z drugiej strony Esyld również miał oddać na rzecz tego wymysłu Wynna wszystkich dowódców oddziałów. Pozostałych szesnaścioro ludzi miało pochodzić ze straży. Wciąż jednak właśnie ona miała stracić całą jednostkę.
- Gwen, nie patrz na mnie, jakbyś chciała mnie zabić. To jedyne wyjście. Twoi szpiedzy są oddani królowi i nieprzekupni.
- Może powinno mi to schlebiać Wynn, ale poświęciłam na to lata. Nie pozwolę, żebyście rozwiązali moją jednostkę. - warknęła jednoręka.
- Co jest nieodpowiednie w tym planie? Wciąż będziesz miała dostęp do informacji, a oni zdobędą nowe umiejętności i będzie ich więcej. - wyraz twarzy dowódcy wyrażał absolutny spokój. Gwen chciała zedrzeć mu z twarzy ten zalążek uśmiechu, który świadczył o tym, że znów rozwiązał problem wagi państwowej.
Oczywiście, Wynn miał rację, ale niech ją piorun trafi jeśli zrzeknie się swoich wszystkich dyplomatów na rzecz nowego pomysłu, który wcale nie musiał się udać.
Król wstał.
- Gwen, twoi ludzie zostaną przeniesieni do tej nowej jednostki. Mam wystarczająco dużo kłótni o "czyjąś własność" wśród baronów, wy macie być zgodni. - oznajmił tonem nieznoszącym sprzeciwu. Gwen powstrzymała odruchowe zaciśnięcie warg i spojrzała na władcę, a potem na Wynna.
- Tak jest. - odparła niechętnie. - Będę mieć dostęp do przekazywanych informacji. - zastrzegła po chwili.
- Jak każde z nas. - zgodził się dowódca straży. - Chyba, że król nie raczy się z nami nimi podzielić.
- Trzeba będzie ich wyszkolić. - przypomniał Esyld. Wynn zaproponował, by ludzie należący do tej nowej jednostki potrafili strzelać z łuków, walczyć wręcz, rysować mapy, jeździć konno i w miarę możliwości posługiwali się przynajmniej dwoma językami.
- To akurat prosta sprawa. - król usiadł z powrotem na krzesło. - Ty nauczysz ich strzelać, Wynn upewni się, że radzą sobie z walką wręcz, Gwen przekaże im umiejętności kartograficzne. Jeśli chodzi o jazdę konną też albo ty, albo Wynn.
- Nie ja. Będę musiał znaleźć nowych dowódców oddziałów, a to oznacza mnóstwo zmarnowanego czasu.
- W takim razie Wynn. - władca klasnął w dłonie. - Sprawa załatwiona. Zaczynacie jutro. – Patrzył na swoich przyjaciół wychodzących z komnaty i uśmiechnął się po raz pierwszy od dawna. Pokręcił głową z politowaniem. Darzył tą trójkę ambiwalentnymi uczuciami. Nie wyobrażał sobie nikogo lepszego do ich roli, ale ogrom przywiązania jakie czuli do wszystkiego co osiągnęli sprawiał, że wymuszenie na nich współpracy było niesamowicie trudne.
***
Rosemary spojrzała na Wynna smutno.
- Kochanie, wiesz, że to ważne. - mężczyzna objął żonę i pocałował w czubek głowy.
- Masz własne dzieci. - powiedziała wciskając się głębiej w ramiona męża. - Dwóch synów. To ich powinieneś uczyć walczyć, ich powinieneś uczyć jeździć konno.
- To ważne...
- Twoje dzieci też są ważne. A ty nie masz dla nich czasu. Już nie mówię o tym, że nie masz czasu dla mnie. – Rosemary odsunęła się od niego i ujęła jego twarz w swoje miękkie dłonie, żeby spojrzał jej w końcu w oczy. Skoro miał odwagę prosto w twarz przekazać jej, że król powierzył mu nowe zadania, a on nie próbował nawet porozmawiać z wieloletnim przyjacielem (którą to funkcję przecież kiedyś wielokrotnie podkreślał w ich wspólnych rozmowach), to teraz powinien mieć odwagę stawić czoła konsekwencjom tego patrząc jej prosto w oczy. – Wynn, ja wiem, że to jest ważne. Nie musisz powtarzać tego jak mantry. Ale nasze życie nie miało tak wyglądać. Nie może tak wyglądać. Wiem, że masz odpowiedzialne stanowisko, dlatego nie chcę żebyś każdego dnia miał chwilę dla Stana, dla Leona i dla mnie, ale od początku woj- nawet nie. Od roku przed wojną w Piccie nie było dnia, żebyśmy spędzili go jak dawniej. Albo nawet paru godzin, żebyś był sobą, żebyś nie wyznaczał kolejnych kresek i nie przesuwał figurek po tej mapie, którą masz w głowie. Stanley dzień w dzień obserwuje cię gdy rano ustalasz z żołnierzami zmiany w wartach, bo potem jego tata gdzieś znika i wraca dopiero, gdy już śpi. Leon nas teraz podsłuchuje, a ja nie mam serca powiedzieć mu, że to źle, bo on chce tylko dowiedzieć się czy jego tata dalej jest tą samą osobą, co mężczyzna, który mówił mu, że gdy skończy siedem lat, nauczy go władać mieczem również dobrze co sam król. – Wynn chciał spuścić wzrok, ale Rosemary trzymała mocno jego policzku. Wiedział, że powinien mieć więcej czasu dla rodziny, ale nie mógł stawiać ich dobra nad dobro całego państwa!
– Kochanie... znajdę czas, ale musicie... Proszę, zrozum, dla mnie to też jest trudne.
– Rozumiem. Od lat tylko to powstrzymuje mnie przed uderzeniem cię w twarz, gdy tylko cię widzę – puściła go i założyła ręce na piersi. W jej oczach lśniły pojedyncze łzy, złote w blasku latarni. Wyszła. Zostawiła męża samego z jego poczuciem winy. Niesamowite, że mężczyzna, który nigdy nie ugiął się w obliczu wroga i zawsze niepodzielnie władał polem bitwy, tracił panowanie nad sytuacją, gdy szło o jego własną rodzinę.
***
Gwen była tak zła, że nie mogła spać. Chodziła tylko w tę i z powrotem po swojej komnacie, w koszuli nocnej, przy pojedynczej świecy, którą zapaliła dopiero wówczas, gdy małym palcem uderzyła o własne biurko. Atrament tylko cudem nie zalał nieprzeczytanego dotąd raportu pod wpływem wstrząsu.
Poświęciła wyszkoleniu swoich dyplomatów długie lata. Po tym jak straciła rękę wszyscy myśleli, że rozwiąże jednostkę. Chyba po jej bladym, zimnym, zakopanym trzy metry pod ziemią trupie. Teraz musi ją rozwiązać, bo Wynn ma jeden z tych swoich ryzykownych pomysłów.
Dobra, to był dobry pomysł, ale niech ją szlag, jeśli można tak po prostu pozbawić ją dowództwa! Trzasnęła pięścią o ścianę i natychmiast tego pożałowała, gdy jej kostki przeszedł bolesny dreszcz. Zaczęła liczyć z oddechem tak spokojnym jakby przed chwilą wcale nie była gotowa wydrzeć się na samego króla. Osiem tysięcy czterysta dziewięćdziesiąt dwa odjąć trzynaście. Odjąć kolejne trzynaście. I kolejne. Zdążyła dojść do trzech tysięcy dziewięciuset dwudziestu dziewięciu nim usłyszała ostrożne pukanie do drzwi. Zaklęła pod nosem i zarzucając na siebie przypadkowy szlafrok, żeby nie przyjmować żadnego gościa nago, rzuciła "proszę" w stronę drzwi.
Do komnaty weszła Rosemary z tym zmartwionym uśmiechem, który coraz częściej widywało się na jej twarzy.
– Tak myślałam, że nie śpisz, Wynn wspominał, że nie byłaś zadowolona z jego pomysłu. – Gwen zapaliła parę innych świec, żeby rozproszyć półmrok w komnacie.
– Król kazał mi się podporządkować, ale to jeszcze nie znaczy, że musi mnie to cieszyć. Co cię do mnie sprowadza o tej, najmniej dziwacznej porze? – Rosemary speszyła się lekko na wzmiankę o godzinie, ale tylko przez moment.
– Pewnie będziecie teraz mieli jeszcze więcej pracy niż zwykle. Rozmowa z kimś z waszej trójki o normalnej godzinie będzie mogła spokojnie zasługiwać na miano cudu. I to jest problem. – Gwen spojrzała na przyjaciółkę uważniej. – Nie mogę dłużej patrzeć na to, jak Wynn cały czas pracuje. I nie mów mi teraz, że taka uroda jego pracy, wiedziałam przecież komu oddaję rękę. Z tym, że to już przechodzi jakąś granicę. Przecież niejedna osoba na dworze potrafi walczyć mieczem i jeździć konno! To nie musi od razu być on.
– To znaczy, przy jednym oczywiście musi – mówiła dalej – bo to jego pomysł i nie da sobie tego odebrać, ale to takie trudne, żeby ktoś inny nauczył tych waszych ludzi dobrze jeździć konno? – Gwen słuchała uważnie i zastanawiała się nad rozwiązaniem. Po tych słowach wpadło już od ręki.
– Dziękuję, że przyszłaś z tym do mnie – odezwała się, kładąc dłoń na ramieniu kobiety. – Masz rację, oczywiście, zresztą jak zwykle. Upewnię się, że Wynn nie będzie musiał uczyć tych ludzi jazdy.
***
Następnego dnia Gwen z samego rana wpadła do króla, a potem poszła do stajni, by tym razem na własne życzenie prawie zostać stratowaną przez konia swojego siostrzeńca. Cluny wyszczerzył się rozbrajająco spod blond czupryny.
– Złaź, mam do ciebie sprawę. – chłopak zeskoczył z siodła i przytulił ciocię. Mały, beczułkowaty konik, przypominający stworzonka biegające całymi tabunami po stepach parsknął i wytarł się o ramię jeźdźca. Cluny westchnął ciężko patrząc na zieloną smugę na koszuli i udał, że chce znowu objąć ciocię. Zaśmiał się, gdy ta odsunęła się o krok. – Nie pozwalaj sobie. Nie chciałbyś się przysłużyć państwu?
– Eeeeeeee... – chłopak spojrzał na ciotkę, jakby bał się, że zaraz zostanie wciągnięty w ogromną sieć intryg i zagadek. Naprawdę sądził, że naraziłaby tą jego nieskalaną nigdy żadną złą myślą główkę na takie cierpienia? Kochała go, ale doskonale wiedziała, że nie poradziłby się w tym wymiarze tego świata.
– Chciałbyś. – zadecydowała – weźmiesz tego swojego przyjaciela, Roba i nauczycie pięćdziesięciu ludzi jeździć tak dobrze jak jesteście w stanie. Tak szybko, jak jesteście w stanie.
– Boba. – poprawił ją Cluny. Gwen zamrugała.
– Cluny, to to samo imię.
– No właśnie nie, nie w tym wypadku.
– Dobrze, a więc Boba. To nie było najważniejsze.
– Wiem. – Cluny uśmiechnął się szeroko. – Ogarniemy to ciociu, nie martw się. Po prostu ich do nas poślij. – Gwen odsunęła się i kazała Cluny'emu wsiadać na konia, zanim ten zdążył ją przytulić. Nie żeby miała coś przeciwko odrobinie końskiej śliny... Właściwie to miała. Musiałaby się przebrać, żeby jakkolwiek się prezentować, a to zajmowało jej wciąż zbyt dużo czasu.
***
Elsyd zaczął szkolić kandydatów na zwiadowców już od rana. Musiał się wprawdzie upomnieć o ludzi Wynna, ale szybko zostali do niego przysłani. Uważał za dziwne to, że pozostała dwójka dowódców jeszcze nie zaczęła. Bo w końcu należało zacząć czym prędzej, prawda? Stanął przed równym szeregiem i spojrzał na szesnastu mężczyzn. Jeden z jego dowódców rozdał im łuki i strzały. Na szczęście tego akurat im nie brakowało. Esyld pokazał mężczyznom co i jak, a potem korygował każdego po kolei. Oczywiście, większość z nich znała podstawy. Byli w końcu Aralueńczykami, łuk był ważną częścią ich kultury, ale to nie oznaczało, że Esyld nie mógł każdemu z nich dać wielu ważnych rad.
Praca z tymi ludźmi nie była tak satysfakcjonująca jak z jego oddziałami, z którymi znał się już jak łyse konie, ale zawsze była to jakaś przyjemność. Lubił uczyć, a ci ludzie w większości byli posłuszni. I mieli szansę szybko zacząć łapać. Chyba, że okaże się, że ludzie Gwen, gdy już dojadą, masowo nie będą używać lewej ręki.
Zaśmiał się sam do siebie. Lubił tą kobietę. Dogryzał jej, a i owszem, bo stworzyła sobie grupę szpiegów i uparcie twierdziła, że to dyplomaci. Ładni mu dyplomaci. Znali doskonale techniki manipulacji, niektóre sposoby skrytobójstwa, sztukę podsłuchu, aktorstwa... Najzwyczajniej w świecie sztukę szpiegostwa. Z drugiej strony, niech Gwen mówi sobie co chce. Przynajmniej byli skuteczni.
Elsyd pokazał nowym kadetom też parę znaków, żeby nie musieć co chwila krzyczeć, by przekazać im polecenia. Potem przećwiczył w miarę praktyczną musztrę. Choć tak to nazywał, było to coś zupełnie innego, niż ćwiczenia, do których Wynn i ludzie jego pokroju zmuszali ludzi. Właściwie musztra w oczach Elsyda była zaprzeczeniem praktyczności. Z tego całego "baczność, spocznij, pierdnij, odpocznij" przydawało się tylko parę szyków. Do tego w określonych sytuacjach. Żaden na przykład nie przewidywał oddziału szybkostrzelnych łuczników w armii wroga. Kiedyś nawet zapytał o to Wynna. Ten stwierdził, że w takiej sytuacji zastosowałby po prostu szyk rozproszony. Czyli brak szyku. No proszę. Oczywiście, że to było bardziej skomplikowane, ale właściwie… po co Elsyd miał się w to zagłębiać, skoro mógł po prostu twierdzić, że Wynn to idiota, a musztra to zaprzeczenie praktyczności, mimo, że widział skutki pracy przyjaciela.
***
Karczmarzu! Dajże kawy, a nie tak stoisz przy tym szynkwasie jak słup soli! Mam opowiadać dalej, szanowna publiczności? Wy też to wiecie najlepiej, czy powinienem opisywać wam wszystkie tajniki pierwotnego zwiadowczego szkolenia. Oczywiście bez tego, co i przede mną zostało ukryte, to jest tych czarodziejskich umiejętności, które się w tych ludzi wkradły bez niczyjego, lub też z diablim, co najwyżej, zaproszeniem. Gdzie ta kawa, karczmarzu, w gardle mi już schnie, a i nadgarstek boli od przygrywania wam na tej gitarze!
***
Trochę nie wierzę, że to powstało (?) i to tak po roku od pierwszego rozdziału... Mea culpa, mea culpa, mea maxima culpa
Mam nadzieję, że Domi może na podstawie obecnego tu opisu simpić do Cluny'ego jak do Grzywy i Skrzetuskiego (taaaa, będę udawać, że to ty simpisz do żonatego)
Ja serio nie wiem czy pisać to dalej czy walnąć ładne zakończenie XD potrzeba mi rady koniecznie (ta, nie było jej pół roku na wattpadzie, pierwsze co robi, to prosi o radę, mhm)
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top