Założyciele #1
Czy zastanawiało was kiedyś jak właściwie powstał korpus zwiadowców? Czy nie wydaje się ignorancją, że wszyscy spłycają ową historię do słów "był sobie król Herbert. Zjednoczył Araluen. Założył korpus"? Wszakże czy była to praca jednej tylko osoby? Historia naszego królestwa jest dla nas ważna i dlatego spełnię swoją powinność jako gawędziarz i opowiem wam tę historię.
Pozwólcie, że zacznę ją od słów: Dawno dawno temu, w roku 494 wspólnej ery...
***
...Król Herbert opadł ciężko na krzesło w swojej komnacie i wbił wzrok w wiszącą na przeciwległej ścianie mapę. To dzieło kartografii zostało wykonane przez od niedawna jednoręką kobietę, na specjalną prośbę władcy. Miało przedstawiać Araluen, Celtię i Pictę.
Araluen. Teraz ta nazwa zdawała się wybrzmiewać bardziej dumnie niż jeszcze rok temu, gdy podzielone baronie w niczym nie przypominały jednego państwa. Król nie mógł pozwolić, by teraz, po wynegocjowaniu rozejmu ze Scottami baronowie znów rozpoczęli swoje nieprzerwane przepychanki i spory, siegające nieraz kilku pokoleń wstecz.
Choć, czy właściwie mial na to jakiś wpływ? Zjednoczenie Araluenu było jego celem odkąd pamiętał. Już jako chłopiec marzył o tym by stanąć na czele wspólnoty baronów. Dążył do tego od momentu, gdy osiągnął dorosłość i walczył o to, gdy jego ojciec oddał mu tron. Mimo to, baronowie zjednoczyli się dopiero w obliczu wojny z Pictą.
Król Herbert był już tym wszystkim bardzo zmęczony i wiedział, że dobrze to po nim widać. Sam już dawno zauważył wory pod swoimi spuchniętymi przez bezsenność niebieskimi oczami, które nie chciały skupić wzroku na żadnej konkretnej rzeczy i zapadnięte policzki. Po za tym w ciągu ostatnich kilku miesięcy drastycznie schudł.
Raptem rozległo się pukanie do drzwi i usłyszawszy zaproszenie do komnaty weszła kobieta w prostej lnianej sukience, z plikiem listów w jedynej ręce. W ciemne włosy poprzetykane już siwizną wsadziła gęsie pióro. Gdy zaczęła mówić typowym dla siebie rzeczowym tonem, Herbert czuł na sobie spojrzenie bystrych brązowych oczu.
– Jacob pisał z Greenfield. – oznajmiła – Baronowie John i Diego znów przerzucają swoje wojska przez granicę baronii. – Herbert odszukał na mapie wspomniane lenno. O ile dobrze pamiętał, tych dwoje zaciekle kłóciło się o spłachetek ziemi. Powinien był załatwić tą sprawę już dawno temu, ale był zbyt pochłonięty negocjacjami ze Scottami. Zresztą i tak nie szło dociec kto w tym sporze baronów mial rację. Była to jedna z tych kłótni, w których chodziło o dziada, czy nawet pradziada.
– Nie mam do nich siły – westchnął król. – niech Esydl wyśle tam swoich ludzi i pomoże temu, który bardziej skłania się ku mojej władzy... Nie, czekaj – poprawił się – niech jego ludzie z pomocą tego twojego szpiega zaprowadzą tam porządek drogą dyplomacji. Siły użyją, jeśli to nic nie da. – zakończył i poczuł, że kobieta przygląda mu się jeszcze natarczywiej. – Co, Gwen? Co chcesz powiedzieć? – spytał.
– Wasza wysokość, z całym szacunkiem, ale wyglądacie jak kalkara. – wyznała kobieta. – Może odpocznijcie trochę i nie każcie przychodzić do siebie z tak absurdalnymi sprawami jak ta? Esyld, Wynn i ja z pewnością damy sobie radę z tego typu sprzeczkami.
– Nie, Gwenhwyfar. Doceniam, że dbacie o moje zdrowie, ale jesten królem. I jako król muszę się zając tą bandą baranów.
***
Gwen ruszyła w stronę stajni, po drodze chowając listy do kieszeni w bocznym szwie sukienki. Powinna znaleźć Esylda, ale mistrz łucznictwa w Araluen wybrał się z samego rana na patrol po lasach wokół stolicy i nie zostawił w zamku żadnego człowieka na tyle kompetentnego, by mógł bez zgody dowódcy wysłać oddział do innego lenna.
Oczywiście, takie postępowanie miało swoje powody. Główny był taki, że Esyld zawsze i w każdej sytuacji stosował się do zasady ograniczonego zaufania. Żadna decyzja nie mogła zapaść bez jego osobistego udziału.
Byłby to nawet niezły pomysł, gdyby łucznik nie miał tendencji do przepadania na cały dzień w lesie, po to tylko, by przeprowadzić rekonesans. Gwen podejrzewała, że owe zwiady to tylko wymówka, by wyjechać po za mury miasta i spędzić czas w lesie. Nic zresztą dziwnego, że Esyld tęsknił do lasów, wychowywał go w końcu leśnik.
– Cioteczka! – zawołał znajomy głos i nim kobieta zdążyła obrócić głowę w stronę z której dobiegał okrzyk, stał już tuż obok niej młody blondyn pachnący końmi.
– Cluny! – kobieta trzepnęła młodzieńca w ramię. – Nie strasz mnie tak. Ilekroć cię słyszę jestem pewna, że zaraz staranuje mnie jakaś szkapa. – zestrofowała siostrzeńca, choć w głębi duszy uwielbiała go właśnie za tą pogodę ducha i ekscentryczność. Wdał się w matkę. Był tak samo radosny i ciekawy świata, choć nie pragnął podróży po kontynencie jak ona. Wolał poświęcić życie koniom, toteż sprawiał wrażenie osoby, która całe życie spędza w stajni.
– Przestań, cioteczko! – machnął ręką chłopak. – To było dawno, wyrosłem już z tego.
– Rzeczywiście, odkąd ojciec cię sprał, za próbę stratowania mnie te kilka lat temu, przestałeś harcować. – napomknęła Gwen. – Dobrze, ale ja nie o tym. Esyld zabierał dziś rano konia?
– Tak, z samego rana. Mówił, że wróci... O, zobacz, już wraca! – Gwen obróciła się i ujrzała znajomego łucznika na gniadym wałachu.
Mężczyzna podjechał do przyjaciółki i jej siostrzeńca, po czym zeskoczył z konia.
– Musisz przepadać na całe dnie? – spytała kobieta.
– Rekonesans. – odparł krótko podając wodze Cluny'emu, który natychmiast zabrał konia do rozsiodłania. Chyba wszyscy w zamku zachowywali się już wobec niego identycznie co wobec stajennego.
– Jasne, a potem nie mam jak powiedzieć ci, że masz wysłać ludzi do Greenfield, żeby zapanowali nad tamtejszymi baronami. Pod dowództwem Jacoba.
– Tego twojego szpiega? – upewnił się mężczyzna. Gwen prychnęła.
– Tak, tego mojego szpiega. A właściwie dyplomaty, po prostu to też wymaga nieco sprytu.
– Oczywiście. – Esyld był prostym człowiekiem. Nie lubił, gdy wszystko się komplikowało, a w jego oczach tym właśnie zajmowali się "dyplomaci" pod dowództwem Gwen. Mimo swojej niechęci nie mógł jednak odmówić im skuteczności. Zawsze rzetelnie donosili o tym co dzieje się w konkretnych baroniach. Jedynym problemem była ich ilość. Podczas walk ze Scottami do Picty wysłano pięcioro, z czego wróciło dwoje, trzej inni nagle zapadli się pod ziemię po dotarciu do zamków baronów. Już uprzednio nie stacjonowali nawet w co drugiej baronii.
Esyld ściągnął z łuku cięciwę i udał się w stronę zamku, żeby wydać rozkazy swoim łucznikom. Gwen szła za nim przeglądając ponownie plik listów.
Kobieta zatrzymała się parę kroków przed torem łuczniczym na którym trenował tuzin mężczyzn z długimi łukami. Raz po raz dwanaście strzał unosiło się w powietrze i trafiało w oddalone o sto metrów tarcze. Esyld klepnął palcami ramię jednego z łuczników, gdy ten zakładał kolejna strzałę. Ten natychmiast zdjął pocisk z cięciwy i wsunął do kołczanu zawieszonego przy pasie. Widząc to, identyczny ruch wykonał każdy z dwunastu mężczyzn. Esyld z satysfakcją patrzył jak wszyscy równo robią zwrot w tył.
To byli jego ludzie. Zdyscyplinowani, lojalni i cisi. Niemal zupełnie nie używali słownych komend. Każdy z tych ludzi miał za sobą wielodniowe ćwiczenia musztry, którą wpajali też podległym sobie oddziałom.
– Król potrzebuje nas w Greenfield. Któremu z was najbardziej się nudzi? – kilkoro z mężczyzn uśmiechnęło się słysząc to pytanie. Rozejrzeli się dokoła siebie i ostatecznie jeden z nich, Conor, wystąpił.
– Doskonale. – rzucił Esyld. – Zbierz ludzi, jutro w południe ma was już tu być. Reszta niech wraca do treningu. – Conor odszedł, a jedenastu pozostałych łuczników jak jeden mąż odwróciło się przez lewe ramię i na powrót zaczęło strzelać.
– Jakim cudem wciąż masz dwanaście oddziałów, skoro wysyłasz ludzi na podstawie zwykłych strzępów informacji? – spytała Gwen odprowadzając wzrokiem Conora. Esyld wzruszył ramionami.
– Dostaję wystarczająco informacji. Teraz musisz tylko powiedzieć mi gdzie moi łucznicy mają znaleźć tego twojego dyplomatę, a ja im to przekażę. – słowo "dyplomata" wypowiedział z naciskiem i pewną dozą drwiny.
***
Wynn spacerował po ogrodach wokół zamku obejmując ramieniem ukochaną żonę. Potężny mężczyzna miał na razie spokój od pilnowania swoich żołnierzy. Jego chłopaki czasem zachowywały się jak dzieci. Szczególnie upodobali sobie absurdalne kłótnie o to komu danej nocy należy się nocna warta przy bramie. Oczywiście, owa wachta była szczególnie nieciekawa biorąc pod uwagę że nikt normalny nie zbliżał się do bramy po zmroku. Może poza posłami, ale oni nie byli normalni. W końcu kto o zdrowych zmysłach zarabiał zjeżdżając wzdłuż i wszerz całe królestwo po to tylko, by wręczyć list do czyiś rąk za miskę kaszy i nocleg? Zazwyczaj nie znali nawet jego treści. Nawet zwykły strażnik, szeregowiec, jest w stanie ocenić, czy jego rozkazy są słuszne. Posłaniec mógł nieść swój wyrok śmierci.
Żona przycisnęła się do jego ramienia, zauważywszy, że znów odpłynął ku własnym myślom.
– Wybacz, mówiłaś coś? – uśmiechnęła się lekko i potwierdziła mruknięciem. Powinien bardziej się starać. Nie widział Rosemary przez blisko dwa lata, ciągany po kraju najpierw przez próby podporządkowania baronów królowi, potem przez wojnę ze Scottami. Cały ten czas Rosemary spędziła na zamku wychowując ich dzieci. Nawet teraz, gdy nic im nie zagrażało, Wynn nie potrafił bardziej postarać się dla żony. Automatycznie planował już następne posunięcie. W końcu baronowie wkrótce podzielą się na frakcje i część z nich postanowi znów zmniejszyć władzę króla niemal do zera.
Problemem był brak optymalnego rozwiązania. Nie mieli wystarczająco informacji z żadnej baronii, ani wystarczająco żołnierzy by pilnowali baronów. Potrzebowaliby ludzi, którzy byliby lojalni, potrafili trzymać...
– Wynn, kochanie, nie słuchasz mnie. – oznajmiła Rosemary zatrzymując się i obracając w stronę męża.
– Wybacz, co mówiłaś? – kobieta westchnęła i uniosła oczy do nieba. Przycisnęła łokcie do ciała i Wynn już wiedział, że rzeczywiście powinien był słuchać.
– Widzę ten wzrok. – oznajmiła. – Na jaki pomysł wpadłeś? – powinien powiedzieć jej, żeby powtórzyła to, co mówiła wcześniej. Ale nikt nie znał go tak jak Rosemary. Kobieta doskonale wiedziała, że nie wysłucha jej, póki w jego głowie kiełkuje nowa strategia. Taki już był.
– Potrzebujemy ludzi absolutnie lojalnych koronie w każdym lennie. Wyselekcjonować ich pięćdziesięciu będzie już wystarczająco ciężko, więc trzeba sprawić, by byli w stanie poradzić sobie z kiełkującym buntem baronów, ale i z takim, któremu uda się wybuchnąć. Musieliby być niezależni od baronów, podlegać tylko koronie. Do tego być doskonale zorganizowani. Trochę jakby... Połączyć dobrego żołnierza, łucznika i szpiega.
***
Wybaczcie słuchacze, ale robi się już późno! Dalszą część tej historii opowiem wam innego dnia!
***
Najpierw ze względu na końcówkę pozdrawiam wszystkich, którzy czytają to rano XD
Następnie... Następnie nie ma
Adios!
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top