Rozdział 20
Ręce Ethana błądziły po plecach Krukonki. A ona stała. Niezdolna do żadnego ruchu.
Chociaż, czy gdyby zrobiła cokolwiek dałby jej spokój?
Marne nadzieje.
Znała go zbyt dobrze. Jednocześnie nie znając go całego. Nie w pełni. Skrywał to, co uważał za istotne. Na światło dzienne wystawiał zaś fakty nieważne, aby zaspokoić ludzką ciekawość.
Bo prawda była taka, że czarodzieje są jeszcze bardziej nieufni. Zwyczajnie w świecie się bali, że może należeć do "tych złych". Do popleczników Czarnego Pana. Więc wolał milczeć. Albowiem prawda mogła być dużo gorsza, niż się wydawało.
* * *
- Wiesz, że to nie ma sensu?
Mruknął Blaise, nie patrząc na przyjaciela. Zajmowali właśnie miejsca przy długim stole w Dworze Malfoy'ów. Siedzieli pośród Śmierciożerców będąc jednymi z nich.
W głębi duszy nie czuli się nimi. Przecież stało się to przez ich rodziny. Nie mieli wyboru, a mimo to czuli się winni. W jakiś sposób przyczyniali się do cierpienia niewinnych osób. Mugoli i czarodziejów. Pochodzenie nie miało znaczenia. Teraz wszyscy cierpieli.
- No co ty nie powiesz?
Malfoy warknął nieprzyjemnie, przewracając oczami. Nie chciał tu być. Chyba nikt nie chciał. Wszyscy kręcili się, nieufnie rozglądając po pomieszczeniu. Czekali na Niego. Na czarodzieja, który jednym ruchem palca mógł unicestwić każdego.
Tylko przeklęty Potter mu ucieka.
Tak wszystkich straszy, a Bliznowatego złapać nie potrafi. Zabawne. Głupi ma zawsze szczęście.
Zabini parsknął pod nosem, wyłamując palce. Nie potrafił ukryć zdenerwowania. Nikt nie potrafił. Jedynie młody Malfoy siedział niewzruszony. To, co mogło zdradzić jego emocje dostrzegłby tylko wytrawny obserwator. A takowych na sali nie było. Martwili się o własne życie. A naprawdę powinni się martwić.
- Dobrze się czujesz? Zbladłeś.
Malfoy uśmiechnął się delikatnie w stronę przyjaciela. Ten posłał mu mordercze spojrzenie, po czym szepnął groźnie:
- Jak miałbym zblednąć? Jestem czarny, do cholery!
To wystarczyło, aby oboje męczyli się z ukryciem śmiechu, który chciał opuścić ich gardła.
Tą chwilę zapomnienia przerwał cichy dźwięk aportacji. Mimo to wszyscy usłyszeli. Rozmowy natychmiast ucichły, a przestraszone spojrzenia zwróciły się w Jego stronę.
Podszedł do swojego krzesła i usiadł z gracją. Zaraz obok pojawiła się Nagini, pełznąc po drewnianym stole. Łypała groźnie na zebranych, sycząc cichutko. Dracon wzdrygnął się, gdy napotkał spojrzenie gada i zwiesił głowę na swoje zaciśnięte ręce.
- Mamy nowego członka...
Zaczął Czarny Pan swoim monotonnym głosem. Głowa Dracona pozostała zwieszona, a jedyne co był w stanie wtedy zrobić to zacisnąć mocniej powieki. Chciał zniknąć, nie pierwszy i nie ostatni raz. Tak bardzo chciał uciec, wyjechać stąd i nie wrócić. Już nigdy.
- Podejdź no tutaj. Czekaliśmy na ciebie już dość długo, nie uważasz? Twoi rodzice powinni być dumni.
Ciche kroki zabrzmiały, gdy nowa osoba podeszła do stołu. Zrobiła to niepewnie, jakby się bała. Co było zupełnie normalne. Wszyscy się bali.
- Myślę, że są.
Jej głos rozniósł się po sali. Głos, którego Dracon nie chciał tam usłyszeć jeszcze przez bardzo długi czas. Zbyt wiele Ślizgonów w tym siedziało. Nie chciał, by ona również. A jednak była tu. Nie zdołała dłużej uciekać.
Pansy Parkinson dołączyła do Śmierciożerców.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top