Rozdział 11

Nie biegła. Czuła, że to ponad jej siły, zresztą Malfoy na pewno jej nie gonił. Nie jest na tyle głupi, żeby podążać za nią i bawić się w berka. Chyba że...

Właśnie skręcała za następny róg, kiedy od czegoś się odbiła. Złapała się za głowę i spojrzała w górę.

- I co teraz, Smith? Wychodzi na to, że nie umiesz się mnie pozbyć, prawda?

Jej ciałem wstrząsnęły dreszcze na widok jego wyrazu twarzy. Wesołe i intrygujące ogniki skakały w jego oczach. Bawił się z nią. W jakąś chorą grę. Tylko i wyłącznie na jego zasadach.

Mimo to, reszta twarzy pozostała nieodgadniona. Stali tak przez chwilę, w milczeniu patrząc sobie w oczy. Każde z osobna myślało właśnie nad dalszym planem. Oba były zupełnie różne.

Noah zrobiła krok do tyłu, odwracając od niego wzrok. Czuła, że w każdej chwili może coś jej zrobić. Mimo tego, że nie ma różdżki.

Trzymała ją w dłoniach. Tak jak on niedawno bawił się jej, tak teraz role się odwróciły. Drewienko było lekkie. Zaskakująco dobrze leżało w jej dłoni. Jakby należało do niej. Od zawsze.

Uniosła wzrok. Malfoy zbliżył się do niej, obserwując swoją własność. Już miał wyciągać rękę, aby ją chwycić. Ona jednak odsunęła się ponownie, chowając ręce za plecami.

- Oddaj moją, Malfoy. O 20, pod Zakazanym Lasem. Wtedy pogadamy.

A chwilę później widział już tylko jej kruczoczarne włosy znikające za zakrętem.

* * *

Dzień dłużył się w nieskończoność. Tłumaczenie profesorowi Filtwickowi, że nie może dzisiaj czarować, bo zgubiła różdżkę było dość niezręczne.

Wyczekiwała wieczoru, gdy wszystko będzie choć trochę prostsze. Odrobinkę. Przynajmniej odzyska swoją własność.

Zastanawiała się, czy Malfoy używa jej różdżki. Czy ta już mu się poddała. Noah nie chciała używać jego. Byłoby to naruszenie pewnej granicy prywatności. Ona sama strzegła tej swojej. Dlaczego ma więc naruszać jego?

Słońce powoli chyliło się ku zachodowi, gdy szła w wyznaczone miejsce. Gwar zza jej pleców powoli cichł. Otuliła ją uspokajająca cisza. Westchnęła głośno, siadając na piasku.

Oparta o powalone drzewo.
To samo, przy którym złożyli przysięgę. To samo, przy którym wylała tyle łez. To drzewo przysuwało jej na myśl wiele sprzecznych emocji. A jednak dalej tu przychodziła. Z wyboru. Chociaż jednego.

Nigdy nie pomyślałaby, że będzie tutaj czekać na niego. Że w ogóle będzie czekać. Że umówi się z nim na spotkanie. Z własnej woli. Uśmiechnęła się pod nosem, na taką niedorzeczność. Własna wola to za dużo powiedziane.

- Co się tak szczerzysz, Smith?

Zadrwił nadchodzący Ślizgon. Nie zauważyła, kiedy się zbliżał. Teraz uniosła wzrok, przyglądając się jego wolnym i spokojnym ruchom. Usiadł obok.

Gdyby wyciągnęła rękę, dosięgnęłaby go. Dotknęła jego ramienia. Ale nie chciała. Zbyt wiele smutku i żalu witało w jej głowie, gdy o nim myślała. Więc nie myślała.

Wyciągnął jej różdżkę. Przez chwilę trzymał, aby potem wyciągnąć w jej stronę swoją bladą rękę. Ona zrobiła to samo. Wymienili się bez słowa. W milczeniu. Siedzieli tak chwilę, wpatrzeni w jakiś odległy punkt. Tylko dla nich widoczny.

Ogarnięci myślami, które od środka coraz bardziej rozrywały. Niczym zwierzęta, chcące uciec. Ku wolności. Czemuś nieznanemu. Ku czemuś innemu.

Ślizgon włożył swoją własność do kieszeni spodni, po czym ostatni raz spojrzał na dziewczynę. Nieodgadnione spojrzenie śledziło każdy jej ruch.

Widział, jak zakłada pasmo włosów za ucho.
Jak drapie się po nosie, upszczonym piegami.
Patrzył jak przymyka oczy, zmęczona po ciężkim dniu.
Jak zwraca się ku niemu. Uśmiechając się delikatnie. Zawstydzona jego przenikliwym wzrokiem.

Nie odwzajemnił go. Pozostał obojętny. Jak zawsze. Wstał, otrzepał się z piasku i spojrzał na nią z góry. Już miał wracać do zamku, gdy usłyszał jej cichy szept.

- Dlaczego wcześniej nie oddałeś mi różdżki?

Nie patrzył na nią. Nie potrafił. Chciał odejść. Nie odpowiadać. Ale coś kazało mu zostać. Zwrócony do niej plecami, spojrzał na gwiazdy.

- Sam nie wiem. Zastanawiałem się, jak długo będziesz błądzić.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top