Rozdział 26

Wielka Sala wyglądała dziś ślicznie i przesycona była magią. Kilka choinek ozdobionych lampkami i świece, które lewitują nad głowami uczniów jeszcze bardziej utwierdzały Noah w tym przekonaniu. Zbliżały się święta. Już niedługo. Wróci do domu. Do rodziców, za którymi tak bardzo tęskniła.

Siedziała przy stole Ravenclawu, mieszając widelcem w jajecznicy. Nie miała apetytu. Coś innego zaprzątało jej głowę.

Wpatrywała się w to jedno miejsce, wciąż pozostające puste. Malfoy od tygodni nie pojawiał się wśród uczniów Hogwartu. Znikał z lekcji, z korytarzy, nie widziała go też na posiłkach. Nie mógł zupełnie rozpłynąć się w powietrzu. Wcześniej również bywał nieobecny, ale nie aż tak długo. Coś musiało się stać.

- Zdajesz sobie sprawę, że gapisz się w ten punkt za każdym razem, gdy tu jesteśmy od kilku tygodni, prawda? Wiesz też, że z każdym dniem coraz intensywniej? - szepnęła Beth tuż obok jej ucha. Tak, aby nikt inny nie mógł tego usłyszeć.
Noah mruknęła coś niezrozumiałego, nie zwracając na nią większej uwagi.

- Ale ogólnie masz świadomość tego, że on się tam nagle nie zmaterializuje? Niezależnie od tego, jak długo nie mrugasz, wiesz?

Nagle poczuła jej łokieć między swoimi żebrami. Wygięła się w łuk, parskając śmiechem. Dawno nie wydała podobnego dźwięku. Jej przyjaciółka uśmiechnęła się zwycięsko, prostując się dumnie.

- Nikt nie da mi medalu? Nikt? Oh, proszę was, ludzie! To nadludzki wyczyn!

Dziewczyna uniosła ręce w geście triumfu, mówiąc te słowa może zbyt głośno. Smith wywróciła oczami, kierując wzrok w stronę stołu nauczycieli. Szukała tylko jednego profesora. Osoby, która mogła coś wiedzieć. Oczywiście Snape'a. I naturalnie jego też nie było.

Patrzyła kolejno na Krukonki i Krukonów, z którymi wspólnie jadły teraz kolację. Większości z nich nawet nie znała, a stanowili rodzinę. Może nie do końca, ale jednak. Czuła się z nimi dobrze, jak między swoimi. Jedna wielka krukońska rodzina. 

Z rozmyślania wyrwało ją przeszywające spojrzenie Ethana Harris'a. Speszyła się, widząc jak śledzi wzrokiem każdy skrawek jej ciała. Nie chciała, aby patrzył. Obserwował każdy jej ruch. Udała, że nie widzi. Że nie czuje. Tak było prościej. Potrafiła udawać.

Wolała być samotna. Chociaż przecież nie była. Miała Beth i inne współlokatorki. No dobra, tych ostatnich prawie nie znała. Często ich nie było. Ale nawet jeśli. Zwykłe "cześć" na powitanie potrafi zdziałać cuda.

- Idziemy? Czy zamierzasz wypić kolejny litr tego porzeczkowego soku?

Sarknęła Noah, spoglądając z politowaniem na przyjaciółkę. Ta tylko pokiwała głową, przechylając puchar wypełniony tym napojem. Wlała w siebie jeszcze jedną taką porcję, po czym wstały i ruszyły przed siebie.

Bez problemu doszły do dormitorium, przepychając się przez niemałe tłumy w Pokoju Wspólnym. Niektórzy już postanowili znieść swoje kufry, na myśl o zbliżającym się powrocie do domu. Przez to zrobił się ścisk.

Weszły po schodach, zamykając za sobą drzwi do pokoju.

- Ale cicho - wysapała Noah, którą porządnie bolała teraz głowa. Ostatnio często miewała migreny. Nie wiedziała, dlaczego. Dopadały ją zupełnie niespodziewanie.

- Może się położysz? Powinno ci przejść. Jak się wyśpisz, to zregenerujesz ciało. Uwierz mi, wiem co mówię - odparła Beth, pakując swój olbrzymi kuferek.

Może miała rację? To dobry pomysł. Zrzuciła z siebie buty, rzucając się na łóżko.

*  *  *

Usiadła, ziewając przeciągle. Za oknem było już ciemno. Musiała spać kilka godzin. Zauważyła też, że była sama. Postanowiła to wykorzystać, pakując się na wyjazd.

Przez te kilka lat w szkole jeszcze nie zdążyła się nauczyć pakowania za pomocą magii. Nigdy nie przywiązywała do tego większej wagi. Nie przeszkadzało jej robienie tego w tradycyjny sposób. Przynajmniej wiedziała, gdzie co jest.
Chwilę później zamknęła wieko z okropnym trzaskiem. Skrzywiła się na ten dźwięk.

O jej nogi otarł się Louis. Ten czarny kocurek wreszcie wrócił po swoim kilkudniowym polowaniu. Podrapała go za uszami, słysząc cichy pomruk.

Wiedziała, że już późno i to pewnie nie ma sensu, skoro jutro już będzie w domu. Miała jednak zwyczaj pisania do swojej mugolskiej sąsiadki co jakiś czas. Gotowa do wysłania korespondencja leżała na nocnym stoliku. Chwyciła więc ją oraz różdżkę, kierując się w stronę Sowiarni.

Uwielbiała ciemność. Całun gwiazd otulał ją podczas nocnych wędrówek. W nocy czuła się sobą. Nie musiała udawać kogoś, kim nigdy nie była.
Szła krętą ścieżką, wpatrując się w gwiazdy rozpostarte nad lasem. Zimowe powietrze koiło jej niepokój związany z samotną wędrówką. Przyspieszyła nieco, słysząc łamane gałązki gdzieś w oddali.

Brnęła jednak dalej przez fałdy śniegu. Widziała już zarys budynku. Jeszcze tylko męcząca wspinaczka po schodach. Już łapała się poręczy, kiedy poczuła mocne szarpnięcie. Została pchnięta na zimną ścianę. Jęknęła cicho z bólu, próbując się wyrwać. Nic to jednak nie dało.

Uniosła wzrok, napotykając znajome tęczówki. Te same, które obserwowały ją dzisiaj ze stołu Gryffindoru. Silne dłonie zacisnęły się na jej biodrach.

- Tym razem tak szybko mi nie uciekniesz.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top