rozdział 4

Kiedy Naomi, Milo i Erick dotarli w końcu do San Diego, byli wyczerpani fizycznie i psychicznie. Ledwo trzymali się na nogach, oczy mieli podkrążone, byli brudni... Wyglądali, jak siedem nieszczęść, ale zdawali się tym nie przejmować. Przemierzali przez zatłoczone ulice miasta, tak naprawdę nie wiedząc, gdzie iść.

- Wiecie, gdzie to jest? Chyba nie będziemy tu tak błądzić, co? - odezwała się Naomi, patrząc na swoich towarzyszy. Była już zmęczona, ale za wszelką cenę nie chciała po sobie poznać, że tak właśnie było.

- Pytać kogoś też ryzykownie. - stwierdził Milo, wzruszając ramionami. Zdawał sobie sprawę, że pytanie przypadkowych ludzi o adres było coś ryzykowne, bo ktoś mógłby ich rozpoznać bądź stwierdzić, że byli obłąkani przez swój aktualny wygląd.

- To co robimy? - spytał Erick, gdy nagle dostał olśnienia. Spojrzał na nich obu, ciesząc się, że wpadł na pewien pomysł. - Mogę w sumie zadzwonić do ciotki Luizy.

- Nie mamy telefonów, zapomniałeś? Musieliśmy je wyrzucić. - przypomniała Naomi, studząc nieco jego zapał. Erick się jednak nie poddawał, bo jego plan wydawał się najbardziej odpowiedni w tamtej sytuacji, nawet jeśli nie mieli tych telefonów.

- Ale na pewno są jakieś budki. O ile dobrze pamiętam numer, to powinno nam się udać. Mam pamięć do takich rzeczy.

Naomi i Milo spojrzeli po sobie, komunikując się w ten sposób. Erick w tamtym momencie był ich jedyną deską ratunku i jedyną osobą, która wiedziała, co robić, a bardziej, do kogo dzwonić. Tylko on mógł im wtedy pomóc.

- Przepraszam bardzo. Wiecie, która godzina? - spytała jakaś dziewczyna, zaczepiając Milo poprzez położenie ręki na jego ramieniu.

Cała trójka spojrzała na siebie nawzajem, nie wiedząc, jak wybrnąć z tamtej sytuacji. Nie wiedzieli, jaka była godzina, jedynie świadomość, że słońce była na samej górze, mówiło im, że musiało być południe.

- Niestety, ale nie wiemy.

- To może spytam inaczej. Widzicie tamtego chłopaka na dachu? - spytała z delikatnym uśmiechem, wskazując w jakimś kierunku dłonią, ale nie patrząc tam.

Odwrócili się w odpowiednią stronę, a bynajmniej Erick i Milo. Naomi patrzyła na dziewczynę przed sobą, rozumiejąc już wtedy wszystko. Ta też spoglądała w jej stronę, z pewnego rodzaju obojętnością, a jednak z uśmiechem. Dopiero wtedy Naomi przyjrzała się jej bliżej - jasne włosy i ciemne oczy, ubrana była zwyczajnie, miała na sobie białą bluzkę i krótkie spodenki, a na nogach trampki. Nie przypominała zabójczyni, ale czy ona sama tak bardzo rzucała się w oczy? Zazwyczaj nie, ale wtedy, w brudnych ubraniach i potarganych włosach, zwracała na siebie uwagę przechodniów.

- Na pewno możemy ci ufać? On nie strzeli, prawda? - odezwała się Naomi, sama nie wiedząc, dlaczego się tego obawiała. Nie ufała już ludziom, nie po tym zamachu na ich dom. Na każdym kroku mogła czaić się wróg i sama nie wiedziała, czy w tamtej dziewczynie mieli sojusznika, czy też nie.

- Dopóki nic nie zrobicie, to nie. Ale wystarczy jeden mały ruch, a pociągnie za spust. - wyjaśniła dziewczyna, nie zdradzając nawet mimiką twarzy, że była to pewnego rodzaju groźba. Naomi zerknęła na swoich przyjaciół, po czym odwróciła się do niej z powrotem z delikatnym uśmiechem.

- Gadasz, jak ja.

- Jak widać, mamy wiele wspólnego. - zaśmiała się jej towarzyszka. Zaraz wyciągnęła przed siebie dłoń, którą Naomi natychmiast ścisnęła. - Althea. - przedstawiła się, po czym od razu wskazała na chłopaka na dachu, który wciąż ich obserwował. - A ten na górze to Cameron.

- Naomi. - oznajmiła młoda Beckett, po czym wskazała głową na swoich przyjaciół, odpowiednio ich jej przedstawiając. - To Milo, a to Erick.

- Zabierzecie nas do naszych, prawda?

Nagle tuż za całą czwórką pojawił się ciemny samochód, który widzieli po raz pierwszy. Odwrócili się w odpowiednią stronę, po czym wrócili wzrokiem do Althei, która patrzyła na nich z uśmiechem. Zrozumieli, co mieli zrobić i do czego to wszystko zmierzało. To było planowane, a oni prawdopodobnie wiedzieli, że mieli ich zgarnąć.

- Wsiadajcie. - oznajmiła blondynka, pokazując na samochód przed sobą. Uśmiech nie znikał z jej twarzy, co było dość przerażające, wiedząc, czym się zajmowała.

- Cwani jesteście.

Naomi nie zwlekała ani chwili, tylko otworzyła drzwi do samochodu i wsiadła do pojazdu, siadając na przednim siedzeniu. Na miejscu kierowcy siedział już Tyler, kolejny zabójca. Chłopak uśmiechnął się delikatnie do dziewczyny, jednak ta zmierzyła go wzrokiem, przez co przeszły go nieprzyjemne dreszcze. Już po chwili do auta weszła pozostała dwójka jej towarzyszy, a Althea spojrzała na nich w oknie, po czym nagle zniknęła, gdy tylko Tyler ruszył przed siebie.

A oni musieli się na nich zdać, bo nic innego zrobić nie mogli.

~*~

Droga do siedziby zleciała im w totalnej ciszy, co zmieniło się, kiedy tylko weszli do budynku. Siedziba Christine i Drago, a siedziba Luizy znacząco się różniły. Ta pierwsza znajdowała się na obrzeżach miasta, pod domem małżeństwa, zupełnie niezauważona, ukryta przed światem zewnętrznym. Ta druga była w centrum miasta, był to jeden z większych budynków, na widoku ludzi, ale nikt tam nie wchodził. W środku jednak obie siedziby wyglądały wyjątkowo podobnie.

Naomi weszła do budynku, milcząc i rozglądając się wokoło. Już z daleka dostrzegła swoich bliskich oraz przyjaciół i pozostałą resztę, którzy rozmawiali ze sobą. Wyjątkowo szybko wszyscy dostrzegli ostatnią trójkę osób z ich organizacji i odetchnęli z ulgą, że i oni żyli.

Leo rozłożył szeroko ramiona, dając tym znak swojej dziewczynie, by się przytuliła. Ta uśmiechnęła się szeroko, po czym natychmiast do niego podbiegła, wtulając się w jego ciało z radością. Chłopak objął ją mocno, ciesząc się niezmiernie, że żyła i nic jej nie było.

- Myślałem, że już nie przyjdziecie. Mieliśmy iść was właśnie szukać. - powiedział cicho, całując ją we włosy. Naomi uśmiechnęła się delikatnie, delikatnie się od niego odsuwając. Tak bardzo cieszyła się, że znów go widziała.

- Ze mną się nie zgubią. Z resztą, Althea nas znalazła, a Tyler przywiózł. - odparła zgodnie z prawdą, przyglądając się jego twarzy. Wyglądał wyjątkowo dobrze, choć widziała te widoczne wory pod jego oczami. - Słyszałam, że byłeś z moimi rodzicami. Jak minął ci czas z przyszłymi teściami? - zaśmiała się, szturchając go w ramię. Leo również zaśmiał się cicho, spuszczając głowę w dół, ale zaraz znów na nią patrząc.

- To już zostawię w sekrecie, moja droga. - powiedział zgodnie z prawdą, nie zamierzając zdradzać jej za wiele. Chciał najzwyczajniej w świecie zostawić to dla siebie, z resztą, i tak nic ciekawego się nie działo. - Twoi bracia się zamartwiali, że nie wrócisz, że gdzieś się zgubiliście albo potrzebujecie pomocy. Zamierzali właśnie wyjść, by cię szukać. - dodał, wskazując w jakimś kierunku.

Naomi odwróciła się za siebie, wyłapując swoich braci nieopodal. Spojrzała jeszcze raz na Leo, pocałowała go szybko w usta, po czym ruszyła w odpowiednią stronę, wręcz wpadając w ramiona Matta i Frankiego. Obaj zaśmiali się cicho, ściskając ją mocno, jakby nigdy więcej mieli jej nie zobaczyć.

- Tęskniłam za wami, głąby. - odezwała się, odsunąwszy się od nich po chwili. Uśmiech nie schodził jej z twarzy, cieszyła się, jak dziecko, że znów ich widziała, byli dla niej wszystkim, najlepszym wsparciem.

- A my myśleliśmy, że już gdzieś tam zginęłaś. - powiedział Frankie, szturchając ją w ramię. Dziewczyna spojrzała na niego, jakby oburzona.

- Do kogo wy to mówicie? - spytała, ale zaraz złagodniała, gdy na ich twarzach pojawiły się uśmiechy. Mimo wszystko, martwiła się nie tylko o nich, a też o całą resztę. - Wszyscy są cali?

- Wychodzi na to, że tak. - odparł Matt, wzruszając ramionami. Zaraz przyciągnął ją do uścisku po raz kolejny, a ona wtuliła się w jego, czując, jak dołącza do nich również Frankie. - Tak się cieszę, że jesteś cała, siostra.

- Kocham was, idioci. - skwitowała Naomi ostatecznie, przymykając oczy. W tamtej chwili nie potrzebowała już nic więcej, niż ich bliskości. No i może rodziców, ale oni zapewne załatwili jakieś sprawy i miała tego świadomość.

- A my ciebie, kretynko.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top