|Obiecałeś|
Jak zwykle wierciła się w łóżku, przenosząc swoje ciało z jego jednego końca, na drugi. Miała dużo miejsca. O wiele za dużo – i to właśnie ją przytłaczało najbardziej. Od dwudziestego pierwszego listopada nie sypiała za dobrze, o ile te parogodzinne drzemki można w ogóle nazwać snem.
Teraz łóżko zdawało się ściskać ją w silnym uścisku. Wielkie a jednocześnie tak ciasne ramy krępowały jej ruchy, jak gdyby nie chcąc pozwolić na ucieczkę. Gdyby tylko mogła, już dawno by to zrobiła. Powstrzymywały ją jedynie wspomnienia, które wbijały malutkie szpilki w jej obolałe serce, by chwilę później je wyjąć i zakleić słodkimi iluzjami.
Gdyby odeszła z tego domu, zabiłaby Louisa po raz drugi, tym razem naprawdę. Odcięłaby grubą nić, z której to wszystko zbudowali. A to wszystko zawaliło by się jej na głowę i przygniotło jeszcze mocniej niż pustka obejmująca tą niewielką kobietę, którą była, z każdej strony.
Po jego odejściu zaczęły ją nachodzić koszmary. Tak jakby wyczuły, że od tej pory nikt już nie chroni Elizabeth Agreste. Jakby wiedziały, że Elizabeth Agreste jest całkowicie bezbronna, jak kiedyś, zanim go poznała. Teraz Louis nie spał obok niej, a one to wykorzystywały. Wypełzały spod łóżka, po wielu latach ukrywania się i ciągłych ucieczek. Wyciągały ku niej swoje czarne, osmolone kończyny, chcąc pociągnąć ją tam, skąd przybyły– w najczarniejsze otchłani jej umysłu. W te części, których ona sama nie znała i które przerażały ją do szpiku kości. O których nie chciała pamiętać.
Wówczas, gdy już wpadła w przepaść, nie mogła nijak stamtąd uciec. Mogła krzyczeć, a i tak żaden dźwięk nie wydostawał się z jej gardła na zewnątrz. Grzęznął gdzieś po drodze, może na języku, może jeszcze wcześniej. Dlatego tak usilnie starała się nie zasypiać, aby nie być zmuszona znowu borykać się z nocnymi marami, czyhającymi pod poduszką. Czekającymi tylko na to, aż zamknie, swoje spuchnięte od płaczu, oczy i zaśnie, zostawiając im otwarte wejście do jej głowy.
Po śmierci jej ukochanego czuła się niczym laleczka, którą każdy, bez większego wysiłku może potłuc, zmieniając te piękne kształty w malutkie odłamki porcelany. Nie chciała się taka czuć, chciała być silna, żeby pokazać swoim dzieciom, że już jest dobrze i mimo straty wszystko wróciło już na swoje tory.
To jednak nie była prawda, tylko kolejne kłamstwo.
Nic nie było dobrze, ani ona tak się nie czuła, ani jej dzieci – zdawała sobie sprawę jak wielki ból muszą czuć po stracie ojca. I nie tylko po stracie ojca, ale również części matki. Ponieważ Elize po śmierci Louisa nie była taka sama jak przed nią: była inna. Niektóre rany wbijają w ludzi tak głęboko swoje ostrza, że Ci nie potrafią być dalej sobą. Te ostrza przecinają ich, szarpią duszę do momentu, aż ona nie ulegnie. Gdy już to się stanie, wszystko ulega zmianie, łącznie z samym człowiekiem.
Chciała wierzyć, że wszystko będzie jak dawniej, ale to też stanowiło tylko kolejną iluzję. Nic nie mogło być tak jak kiedyś; jej pociąg nie wróci na stare tory, bo droga dzięki której żyła, już nie istniała. Zgasła i nie zamierzała się ponownie rozświetlić.
Podniosła się nagle, nieco za szybko, gdyż natychmiastowo przed jej oczami zaczęły tańczyć czarne mroczki. Czasami miała wrażenie, jakby była starsza niż w rzeczywistości – momentami wręcz odwrotnie, wydawało się jak gdyby zgubiła kilkadziesiąt lat na ścieżce do placu zabaw. Być może trzymała wewnątrz swojego ciała dwie, albo nawet więcej, osobowości, które sterowały nią na przemian. Wielu z nich pewnie jeszcze nie odkryła.
Zamrugała kilkakrotnie, starając się pozbyć sprzed oczu mroczków i nocnych postaci, które od czasu do czasu przebiegały jej po powiekach. Kilka sekund później już ich nie było, pozostało tylko nieprzyjemne uczucie, że gdzieś tam w kącie coś się czai i czeka tylko na moment, aż będzie mogło z niego wyskoczyć. Bycie obserwowanym nigdy nie należało do przyjemnych, zwłaszcza jeżeli nie można dojrzeć swojego obserwatora.
Ściągnęła z siebie kołdrę, czując, jak gdyby rozrywała sobie przy tym skórę, odsłaniając przy tym mięśnie. Praktycznie od razu na jej rękach wystąpiła gęsia skórka, a ona sama poczuła zimno, szybko okalające drobne ramiona. Pożałowała wyjścia spod kołdry, chroniącej ją przed chłodem. Zerknęła na stoliczek nocny, gdzie powinna stać szklanka wody – lecz jej tam nie było. Westchnęła ciężko, prawie jak nieboszczyk oddający światu swój ostatni oddech.
Elize była jednym z żywych trupów.
Zwlokła się z łóżka niechętnie, stając chwiejnie na nogach. Zrobiła kilka kroków do przodu, owijając swoje ciało szlafrokiem. Zapaliła na korytarzu niedużą lampkę, przez co od razu ściany wydawały się mniej upiorne. W jednym momencie ściany jej własnego domu znów były przytulne i ciepłe, tak jak kiedyś.
Drzwi od pokoju chłopców były delikatnie uchylone – ubzdurali sobie, że kiedy tata będzie przechodził obok, to dzięki nie zamkniętym drzwiom go zauważą i nie pozwolą mu drugi raz opuścić domu. Tak radzili sobie z jego stratą i Elizabeth musiała przyznać, że wychodziło im to lepiej niż jej. Zajrzała przez szczelinę na łóżka przez nich zajmowane: słodko wyglądali podczas snu, tak niewinnie i na takich malutkich, jakimi byli wcześniej. Czasami zapominała, że Harry i Gabriel są już tak duzi; czasami chciałaby wrócić do lat, kiedy zaczynali mówić pierwsze słowa.
Nie mogła, wiedziała o tym.
Często bała się o ich przyszłość. O to, co będzie dalej, jak dadzą sobie radę. Te myśli dręczyły jej głowę, mącąc w niej i przestawiając wszystko jak leci. Zresztą, cały porządek jaki tworzyła przez ostatnie lata i tak został już zburzony, co więc zmieni kilka myśli w tę czy we wtę? Nie robiło jej już to różnicy.
Stała tak dłuższą chwilę, po czym odwróciła się w stronę schodów, pokonując pierwszy stopień.
To zabawne, iloma wspomnieniami był przesiąknięty każdy milimetr tego domu. Nawet te schody, na pozór proste i błahe, kryły pod sobą niewielkie pomieszczenie, niewidoczne dla oczu nikogo innego poza nią i Louisa. Nie znajdowało się w nim nic szczególnego – kilka półek i kartonów zapełnionych pamiątkami rodzinnymi – ale dla niej był to najważniejszy pokój w całym budynku. Stanowił swoistą bibliotekę, w której znajdowało się wszystko na temat Agrestów. Był przesiąknięty wspomnieniami do tego stopnia, że za każdym razem kiedy Guretti używała schodów, czuła ich ciężar na swoich barkach.
Stanęła naprzeciwko wejścia, starannie wtopionego w tło, idealnie wykończonego – i sama nie mogła uwierzyć w jego istnienie. Ściągnęła naszyjnik ze swojej szyi, na którym był zawieszony srebrny kluczyk. Włożyła go w ledwo widoczną szczelinę i natychmiast przekręciła. Odruchowo uśmiechnęła się na dźwięk przeskakującego zamka. Pociągnęła drzwiczki do siebie, zapalając niewielkie światełko w środku. Wyciągnęła kluczyk, aby przypadkiem nie utknąć w komórce, po czym usiadła, ściskając przedmiot w dłoni.
Loui miał dokładnie taki sam.
Nie była w stanie zliczyć ile rzeczy otaczających ją, było z nim związane. Niewykluczone, że wszystkie, w większym lub mniejszym stopniu. Możliwe również, że tak jej się tylko wydawało, a ona zaczynała już majaczyć.
W tamtej chwili jednak, siedząc wśród powieszonych ciasno zdjęć, skanując wzrokiem każdy jeden powieszony na ścianie rysunek z jego podpisem, patrząc na otwarty album – nie mogła zatrzymać łez tak usilnie chcących opuścić jej oczy. Obiecała sobie, że nie będzie więcej płakać. Musiała być silna, dla Harrego i Gabriela, dla Louisa. On by przecież nie chciał, żeby płakała. Mimo to, nie była w stanie powstrzymać się przed wybuchnięciem płaczem. Jej maska pokruszyła się na maleńkie kawałeczki i rozsypała na wszystkie strony, zostawiając ją odsłoniętą. Gdy nikt nie patrzył nie musiała udawać, że daje sobie radę. Nie potrafiła oszukać samej siebie.
Skuliła się na ziemi, kolana podciągając do brody i zaczynając się kołysać delikatnie. Zawsze tak robiła i zazwyczaj to pomagało – wydawało jej się jednak, że to tylko pogarsza sprawę. Policzki pokryły łzy, tworząc grubą, nie do przebicia, warstwę. Czuła jak bardzo są mokre, jak łezki spadają po nich i gubią się na jej obojczykach – nic z tym nie robiła. Nie miała już nawet na to siły.
Przypomniało jej się, jak planowali budowę domu. Wszystko było już ustalone, gdy w ostatnim momencie Louis wypalił z pomysłem stworzenia jeszcze jednego pokoju. Koncepcja postawienia malutkiego pokoiku w takim miejscu wydawała się dziwna, niepotrzebna. Stoczyli ze sobą nawet o to kłótnię, ponieważ oboje chcieli postawić na swoim. Louis upierał się, aby stworzyć przytulny, ukryty kącik, Elize natomiast nie potrafiła zrozumieć sensu w posiadaniu takowego miejsca.
Teraz jednak, dziękowała sobie, że jednak przyzwoliła na kaprys męża.
Chwyciła za otwarty album, kładąc go na swoich kolanach. Światło wylewało się z lampki, otaczając swoim ciepłym kolorem całe pomieszczenie, w tym także fotografie, które połyskiwały leciutko, wisząc nieruchomo na ścianie. Przedstawiały najradośniejsze momenty z ich wspólnego życia. Spojrzała na pierwszą, znajdującą się najbliżej wejścia. Stali na łące, słońce muskało ramiona swoimi delikatnymi promykami. Śmiali się, byli blisko siebie – ona ubrana w długą, białą suknię szytą specjalnie dla niej, na wyjątkowy dzień. Kreacja zachwycała każdego, kto tylko na nią spojrzał; istne uosobienie piękności. Nie była przepełniona ozdobami, miała ich zaledwie kilka w okolicach obojczyków, gdzie materiał rozchodził się na ramiona, nie posiadała również obszernego trenu z milionem dekoracji. Była skromna, delikatna – taka jak Elize. Podkreślała jej niewielką budowę, dodając kobiecie beztroskiego wyglądu. On natomiast ubrany był w garnitur, z wspaniałym, granatowym krawatem na tle śnieżnobiałej koszuli.
Pamiętała ten dzień, stres, który pożerał ją od środka, sprawiając, że zaczynała dygotać z emocji, które przeplatały się w jej wnętrzu. Louis też chodził cały zestresowany, choć nie chciał tego nikomu pokazać. Miał magiczny głos, który wykorzystywał, by ją uspokajać.
Potrzebowali siebie nawzajem. Byli ze sobą połączeni niewidzialną nicią, której nikt nie umiał przeciąć. Nawet teraz, kiedy go już nie było obok, Guretti czuła jakby stał koło niej. Ich nić nadal pozostawała nieprzerwana.
Zdjęcia pokazują tylko te radosne momenty - nikt nie patrzy na to, ile łez zakrywają. Przedstawiają szczęście, za którym kryje się wszystko, co człowiek pragnie ukryć: słabości, chwile zwątpienia, chwile, gdy już miał wrażenie, że to koniec.
Elize, gdyby miała wybór, wolałaby widzieć swojego męża zalanego łzami, pogrążonego w rozpaczy, krzyczącego na całe gardło - wolałaby widzieć go w szale, najgorszej histerii, niż z szerokim uśmiechem na ustach, beztrosko biegającego z nią na łące. Ten widok ją dobijał, ranił jeszcze mocniej niż jakiekolwiek inne słowa - im można zaprzeczyć, wyprzeć świadomość, że ta osoba już nie wróci. Zdjęcia mają to do siebie, że wszystko na nich widać: nie można ich wyprzeć. Możesz jedynie na nie patrzeć, ale nie jesteś w stanie nic zrobić. Jeśli chcesz, możesz uciekać, lecz nigdy nie wymażesz ich obrazu ze swojej głowy.
Najgorsza jest jednak świadomość, że to już nigdy nie wróci. Że coś się skończyło, przepadło i trzeba żyć dalej.
Dlaczego Ciebie tu teraz nie ma, Louis? Obiecałeś, że będziesz.
Wybiła północ, o czym powiadomił ją wielki zegar wiszący na ścianie w korytarzu. Za minutę będzie już dwudziesty czwarty grudnia - święta tego roku będą strasznie puste. Wszyscy będą wypatrywać jeszcze jednego członka rodziny, jak gdyby tylko zgubił się gdzieś w śniegu. Będą czekać, aż w końcu zrozumieją, że nic się nie wydarzy, że on nie wróci.
Z rozmyślań wyrwał ją nagły dźwięk - coś spadło na ziemię, prawdopodobnie w kuchni. Szklanka, sądząc po głośnym odgłosie rozlewającej się po blacie cieczy, a potem spadających kropelek na podłogę. Zerwała się natychmiastowo na równe nogi, oddech nabrał zawrotnego tempa, krew pędziła w żyłach, jak gdyby od tego zależał koniec świata. Głowa zaczęła delikatnie pulsować. Pierwsze o czym pomyślała to napad, w jej domu grasował złodziej, a ona siedziała w małej skrytce pod schodami.
Złapała w dłonie pierwszy lepszy przedmiot jaki znalazła na korytarzu, którym okazał się świecznik. Kroczyła cicho i pewnie przed siebie, dzierżąc mocno swoje narzędzie obronne.
W kuchni paliło się światło, ponieważ kobieta sama zostawiała zapaloną żarówkę w tym pomieszczeniu. Może wydać się to bardzo głupie, ale robiła tak, ponieważ nie chciała aby Agreste zastał mrok w miejscu gdzie spędzał najwięcej czasu. Pod tym względem była bardzo podobna do swoich synów - wierzyła w rzeczy, które nie miały prawa bytu. W końcu, Louis nie żył.
Granatowe, puchate kapcie świetnie pochłaniały odgłos stykania stóp z podłożem. Cicho skradała się do pokoju, czując jak serce dudni jej w klatce piersiowej. Bała się, że to ją zdradzi. Nie była pewna co zobaczy gdy przejdzie jeszcze kilka metrów - może człowieka, ubranego w ciemne ubrania kamuflujące go w nocy, a może tylko przewróconą szklankę, która po prostu samoistnie spadła z wyspy.
Zrobiła kilka ostatnich kroków do przodu. Rozejrzała się dookoła kuchni, zatrzymując wzrok na przewróconej szklance z której nadal leniwie wylewały się ostatnie krople. Wypuściła powietrze trzymane w swoich płucach i zabrała się za sprzątanie, wcześniej odkładajac świecznik na bok.
– Ile razy mówiłem Ci, że kocham twoje naleśniki? - usłyszała za sobą, dostając momentalnie gęsiej skórki. - Powinienem częściej je chwalić.
Odwróciła się szybko, prawie upadając na rozbite szkło. Poczuła jak głos grzęźnie w jej gradle, a żołądek zawiązuje się w ciasny supełek wywracajac wszystkie narządy wewnętrzne do góry nogami. Wstała powoli, nie odrywając wzroku. Nie była w stanie pojąć tego, co właśnie widziała.
– Louis? - wydukała cicho, ledwo słyszalnie.
Ten uśmiechnął się tylko szeroko, patrząc jak kobieta stawia chwiejne kroki w jego stronę.
– Stęskniłem się - dodał. - Bardzo.
Zamrugała kilkakrotnie powiekami, sprawdzając, czy przez to mężczyzna nie zniknie. Nie mogła uwierzyć, że to się dzieje naprawdę. Rozsądek podpowiadał jej, że to tylko sen, a nie rzeczywistość w której żyje na co dzień. Nie chciała tego słuchać. Od śmierci ukochanego pragnęła tylko tego, aby go zobaczyć. Choćby na chwilkę, nawet na te kilka sekund - te parę sekund wystarczyłoby, żeby wróciła do normalności; żeby została wyciągnięta z przepaści. Nawet jeżeli to na co patrzyła było wyłącznie fikcją, to nie chciała o tym wiedzieć. Chciała wierzyć, że Louis wrócił, bo tylko to mogło ją uratować.
Poczuła jak łzy zaczynają wypełniać jej oczy, chcąc coraz bardziej wydostać się z oczodołów. Nie hamowała ich, ani nie wycierała rękawem - pozwoliła aby uciekały w dół po policzkach, drążąc w nich mokre ślady.
– Czemu płaczesz? - zapytał, wstając od stołu.
– Bo...zostałam sama - spojrzała mu w oczy, w których także powstawały pierwsze słone krople. – Zabrali mi ciebie, Loui. Pozwoliłam, żeby mi ciebie zabrali i teraz nie wiem, co robić - mówiła łamiącym się głosem.
Zapadła cisza, przerywana jedynie cichym tykaniem zegara oraz wdechami kobiety, starała się unormować oddech.
– Nie mów tak, proszę - odezwał się w końcu. - To nie była twoja wina. Żadnego z nas, nie mogliście nic zrobić.
Odstęp pomiędzy nimi zmniejszał się, stali naprzeciwko siebie nie wiedząc co powiedzieć - tak jak kiedyś, gdy dopiero się poznawali. Znowu byli razem, jednak po tak długiej rozłące ich ciała nie wiedziały jak zareagować. Przyciągały się wzajemnie jak magnesy, lecz stawiali z niewiadomych przyczyn opór.
– Nie dam dłużej rady - przyznała, pokonując cały dystans. Wbiła się w mężczyznę, chowając w jego silnych ramionach.
Od razu ją objął, prawie że odruchowo.
– Nigdy nie zostaniesz sama - wyszeptał. - Zawsze będę przy tobie, nawet jeżeli reszta świata stanie nam na przekór: nigdy Cię już nie opuszczę.
Nic nie odpowiedziała, dała mu mówić. Przymknęła oczy, pozwalając żeby kołysał nimi delikatnie na boki. Czuła jak wszystkie emocje z niej odlatują, ustępując miejsca wytchnieniu, spokoju i poczuciu bezpieczeństwa. W ramionach Louisa była jak mała dziewczynka ukrywająca się przed złem, jakie na nie czyhało na zewnątrz. Nie chciała się z nich wydostawać: gdyby tylko mogła zostałaby w takiej pozycji do końca życia.
Uspokoiła swój oddech, negatywne emocje uszły z niej całkowicie, pozwalając na podciągniecie kącików ust do góry. Uśmiechała się, pierwszy raz od jego śmierci.
– Mówisz tak tylko po to, żeby mnie uspokoić - powiedziała, nie patrząc na niego.
Agreste chwycił za jej podbródek i pociągnął do go góry tak, aby kobieta patrzyła mu prosto w oczy.
– Masz moje serce w swoim, nie możesz się tego ot tak pozbyć - uśmiechnął się delikatnie, tak jakby była całym jego światem. Jakby był tam tylko dla niej.
W tamtym momencie nie liczyło się nic więcej, niż to, że znowu mogła być tam z nim. Chronił ją jak swój skarb: nie chciał puścić z obawy, że mógłby kolejny raz stracić najcenniejszą osobę w jego życiu.
Elizabeth była jego światem, skarbem i światłem w ciemności. Wiedział, że gdy ją wypuści, sen w którym trwała zostanie przerwany. Obudzi się i nie będzie wiedzieć czy to wszystko było tylko snem czy też nie. Będzie chciała znowu zasnąć, by go ponownie spotkać - to jednak nie będzie możliwe.
Ta świadomość rozrywała duszę Louisa od środka, chciał być z nią, ale nie mógł. Musiał odejść, zostawić ją i czekać aż do niego przyjdzie, kiedy nadejdzie już jej czas. Wypuścił ją ze swoich ramion, patrząc na nią z szerokim uśmiechem, którym chciał zakryć spływające po policzkach łzy.
Elize otworzyła swoje oczy zaraz po tym.
xxx
{pamiętajcie o piosence w mediach}
{{tekst tak bardzo pasuje, że omg}}
tak jak obiecałam, macie łoneszota na moje urodziny ;*
miał być o 15:15, bo wtedy się urodziłam i chciałam wtedy opublikować, ale nie wyszło xd
tak czy siak, płaczę, mam nadzieję, że wy też :D
ogólnie jestem zadowolona, mimo, że chciałam go pisać od nowa bo wydawał mi się zbyt smętny na początku. teraz wydaje mi się, że jest dobrze, bo on musi być smutny.
ogólnie myślałam, że wyjdzie dłuższy, ale kij, jest ile jest
czekam na wasze wrażenia uwu
to tyle, miłego sylwestra kochani <3
upijcie się piccollo, tak jak ja juhu
albo lepiej – upijcie się ze mną ( ͡° ͜ʖ ͡°)
dodzieńdobry <33
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top