11

Znów tutaj była. Stała pod drzwiami gabinetu Makarova, próbując wyłowić jakiejkolwiek słowo, które byłaby w stanie zrozumieć przez grube drewno. Prowadzona po drugiej stronie rozmowa, odbywała się cichszymi głosami niż normalnie, jakby rozmówcy doskonale zdawali sobie sprawę z jej obecności,  bądź po prostu byli ostrożni. Po ostatniej rozmowie jaką odbyła z Zorą, wróciła do domu z ledwością powstrzymując łzy. Dopiero gdy zamknęła za sobą drzwi do swojego mieszkania, pozwoliła sobie na wybuch kumulujących się w niej emocji. Łzy spływające po jej policzkach przynosiły jej ulgę, jednocześnie oczyszczać jej duszę i umysł. Miała się za ekspertkę w radzeniu sobie z traumami, a kim okazała się naprawdę? Dziewczyną która zamiotła tylko swoje problemy pod dywan, i okryła się grubą warstwą ubrań niczym rycerz swoją zbroją. Stała z dumnie uniesioną głową, nie ukazując strachu i publicznie się go wypierając, podczas gdy on nadal był i rządził jej życiem. Jak się okazało żyła w kłamstwie. Jej wojna z lękami jeszcze się nie skończyła. Stała teraz pod drzwiami Mistrza Gildii, a w jej głowie wciąż dźwięczały słowa Ideale

"Gdybyś nie bała się niebezpieczeństwa, stawiła byś czoła swoim własnym Demonom Touka"

Jego  słowa zadziałały na nią jak kubeł zimnej wody, ukazując jej głęboko skrywaną prawdę. Drugą rzeczą w kolejności jaką sobie uzmysłowiła był fakt, że Zora wiedział... Musiał wiedzieć, bo inaczej skąd przyszłoby mu do głowy by to powiedzieć? Zaczęła analizować całą ich znajomość, by wreszcie dostrzec ile tak naprawdę dla niej robił, jak się zachowywał. Choć z jej perspektywy był nachalny, teraz zrozumiała, że tak na prawdę trzymał się na dystans, by nigdy nie naruszyć granicy którą narzuciła. Był niesamowicie ostrożny i troskliwy, ilekroć pomagał jej dźwigać ciężkie torby z zakupami, albo ściągać różne rzeczy z półek w kuchni do których nie potrafiła dosięgnąć. Pilnował wtedy by jej nie dotknąć wbrew jej woli, a ona nawet tego nie zauważyła. Był cholernie cierpliwy ale... nawet jemu kiedyś musiała skończyć się cierpliwość, pomyślała z bólem na wspomnienie jego obojętnego tonu głosu. Tak bardzo tęskniła za jego wesołym usposobieniem, towarzystwem... Głosy zza drzwi nagle zaczęły brzmieć na bardziej ożywione, i Touka mocniej przycisnęła do nich swoje ucho. 

- Muszę uczestniczyć w tym zleceniu, i nie mogę jej pomóc nie ryzykując wykrycia. Nie powinna też być świadoma ataku, żeby wyglądało to naturalnie - usłyszała głos Zory.

- A więc powiadasz, że jutro wieczorem, kiedy będzie wracać z biblioteki.... - Makarov zawiesił głos, a Touka mogła sobie wyobrazić jak Mistrz Gildii gładzi się w tej chwili po brodzie.

- Przypuszczam, że to ma być mój test, czy jestem godnym zaufania członkiem Ligii - powiedział Ideale.

- Rozumiem - mruknął jakby zamyślony Makarov, po czym dodał - rób wszystko, by nie zdołali cię zdemaskować Zora, a ja już zadbam o to by Laki towarzyszył ktoś silny.

Po chwili Touka usłyszała szuranie krzesła po podłodze, i w ostatniej chwili schowała się tuż za zakrętem. Drzwi do gabinetu stanęły otworem i na korytarzu pojawił się Zora Ideale. Stał w swojej nonszalanckiej pozie z dłońmi wetkniętymi w kieszenie spodni, a jego przenikliwe oczy błyszczała w słabym świetle lampy. Touka wstrzymała na moment oddech, czując jak jej serce ruszyło galopem i to bynajmniej nie dlatego, że bała się wykrycia. Po prostu nagle pomyślała, że stojący na korytarzu mężczyzna, jest niesamowicie przystojny i... i... i pociągający? Sama nie rozumiała swoich uczuć, które robiły się coraz odważniejsze, choć strach w dalszym ciągu pozostawał ten sam. Zora naciągnął kaptur na głowę i ruszył w dół schodów, tym samym wyrywając Touke z chwilowego odrętwienia w jakim się znalazła. Musiała działać puki jeszcze miała czas. Wpadła do gabinetu Makarova i oznajmiła:

- Chyba znalazłam kogoś idealnego na towarzysza Laki.

------------------------------------------

Zapadał zmierzch, kiedy Zora Ideale zajął swoją pozycję w ciemnej uliczce wychodzącej na trasę, którą miał przemieszczać się ich cel. Przygotował jedną ze swoich pułapek i oczekiwał nadejścia Laki. Towarzyszyło mu dwóch innych członków Ligii Podziemia, z którymi miał kontakt po przez lacrime. Jack stał na dachu i korzystają ze swoich umiejętności strzeleckich, miał ruszyć do działania gdyby coś poszło nie tak. Ruben natomiast miał zaatakować pochwyconą w pułapkę Zory ofiarę. Nie atakowali by zabić, lecz by podtrzymać panujący w Gildia strach i niepewność.
Słońce zaczynało chować się za wysokimi budynkami, kiedy stojący na dachu kompan zawiadomił o pojawianiu się celu.
- Nie jest sama - usłyszał Ideale w lacrimie.
- Jak to nie jest sama?? Kto jej towarzyszy? - pytał poddenerwowany Ruben.
- Ta białowłosa z kuchni - odparł Jack a Zora poczuł jak zaczynają mu się pocić ręce.
- Strauss? Kurwa... - jękną Ruben.
- Nieeee, ta druga, ubrana pod szyję jak zakonnica - powiedział Jack uważniej przyglądając się dziewczynom z dachu.
- uf.. -odetchnął, lecz Zora wiedział, że wcale nie powinien. Touka była równie przerażająca co Mira, choć nie tak potężna. Stojąc w ciemnej uliczce, w zasadzie do samego końca miał nadzieję, że się myli. Był przygotowany na to, że pojawi się ktoś jeszcze, ale nigdy by nie pomyślał, że akurat ona... Zacisnął szczękę czując złość wywołaną jej głupotą. Czy nie wyraził się ostatnim razem dość jasno? Nie chciał by w jakiekolwiek sposób mieszała się do tej sprawy. To nie to, żeby wątpił w jej umiejętności, ale ukazując swoją siłę mogła tylko ściągnąć na siebie niepotrzebną uwagę Ligii Podziemia. Nie sądził też, żeby wybranie akurat jej było pomysłem Makarova. Tak jak się umówił z Mistrzem, Touka szła obok Laki z drobnym opóźnieniem co poskutkowało tym, że ich cel wpadł w jego pułapkę, ale Touka zdołał w porę się zatrzymać. Od tego momentu wszystko zaczęło się dziać błyskawicznie, a Zorę ogarnął strach widząc do czego ta cała sytuacja prowadzi. Widział jak z ziemi wyrastają płaczą i obejmują szarpiącą się i przerażoną Laki, a z ukrycia wyskakuje jego kompan ze złowieszczym uśmiechem na ustach. Poprowadził pnącza także ku Touce, ale dziewczyna w porę zasłoniła się wodną tarczą. Na jej twarzy pojawił się ten charakterystyczny wyraz twarzy, który nieodmiennie przywodził na myśl Białą Wiedźmę. Wysunęła przed siebie ręce, a z jej dłoni wypłynęły bicze wodne, którymi walczyła na równi z zielonymi pnączami. Zadając precyzyjne cięcia, pozbywała się kolejnych lian, które rozpadały się w pył gdy tylko ich odcięte końce dotknęły ziemi. Ruben wzmocnił swoje pędy które teraz miały grubość konara, i nie poddawały się już tak łatwo smagającym je strugom wody. Touka przywołała dwa wodne wiry sięgające ponad dwóch metrów, które wciągnęły pnącza jak spaghetti.
- Jack wykończy ją! - wrzasnął Ruben do stojącego na dachu kompana. Zora usłyszał to bardzo dobrze nawet bez pomocy lacrimy. Serce zaczęło mu szybciej bić, a jego mięśnie napięły się w pełnej gotowości. 
- przecież nie wolno nam jeszcze zabijać - odparł tamten niepewnie, jednak Ideale kątem oka dostrzegł, że mężczyzna napina swój magiczny łuk ewidentnie celując w białowłosą.
- Strzelaj mówię! - warknął. Zora dłużej nie zamierzał czekać, i ruszył ku nieświadomej zagrożenia dziewczynie. W tej chwili nic nie miało dla niego znaczenia. Ani to, że prawdopodobnie spalił swoją przykrywkę, ani to, że prawdopodobnie sam może przypłacić to życiem. Priorytetem była dla niego Touka. Zawsze. Rzucił się na nią, w ostatnim momencie unikając gradu skierowanych w nią strzał. Touka zaskoczona nagłym atakiem krzyknęła czując obejmujące ją męskie ręce, a jej ciało automatycznie w pierwszej chwili zdrętwiało. Potoczyli się w ślepy zaułek, niknąc na moment sprzed oczu Jacka i Rubena. Touka leżała na ziemi, a kiedy otworzyła oczy zobaczyła twarz Zory, która znajdowała się bardzo blisko niej. Miała wielką ochotę odepchnąć go od siebie, jednak zanim zareagowała usłyszała jego wściekły głos.

- Mówiłem żebyś się do tego nie mieszała. O mało nie zginęłaś! Nie mogę cię stracić głupia!

Osłupiała spojrzała na niego i dostrzegła w jego ochach prawdziwy strach. Strach o nią, o jej życie. Zatonęła w jego zimnych niebieskich tęczówkach, czując jak jej serce zaczyna przyspieszać, a jej ciało reaguje na jego obecność. Jednak nie tak jak dotychczas. Zora w tej chwili znajdował się między jej udami, i podpierał się dłońmi tuż obok jej głowy. Czuła na policzku jego przyspieszony po wysiłku oddech, a ich twarze dzieliły zaledwie marne centymetry. Choć świadoma tego faktu, nagle dotarło do niej, że nie przeszkadza jej to już tak jak dawniej. Atmosfera nagle zgęstniała, a ona doskonale mogła wyczuć przeskakujące między nimi iskry. Tak! Ona też to czuła. Mało tego, to było bardzo przyjemne uczucie któremu mogłaby się poddać, co zupełnie ją zaskoczyło. Usta Zory zaczęły się ku niej zbliżać, jakby była magnesem który go przyciągał. Białowłosa nagle poczuła jak jej ciało zaczyna drżeć ze strachu, który nagle nią zawładnął, jednak nie miała zamiaru się wycofać. Musiała kiedyś przełamać tą barierę którą się otoczyła. Ideale jednak musiał dostrzec panikę w jej spojrzeniu, bo nagle się zatrzymał zaciskając mocno swoje wargi i mrucząc swoje "tsy.." pod nosem, zwiesił głowę.

- To nie tak powinno wyglądać - szepnął, po czym ponownie na nią spojrzał i tonem nie znoszącym sprzeciwu rozkazał - uciekaj Touka! Nie odwracaj się za siebie i uciekaj!

Posłuchała. Wygramoliła się spod niego, i spojrzała na niego zmartwionym wzrokiem. Zobaczyła jak Zora posłał jej uspokajający uśmiech, i rzuciła się ku głównej drodze gdzie uwolniona z pułapki Ideale Laki, próbowała się bronić. Touka rzuciła w Jack'a i Rubena wodną falą której absolutnie się nie spodziewali. Laki rzuciła się ku niej, i trzymając się za ręce uciekły w kierunku Gildii. Jednak jej niespokojne myśli krążyły wokół tego, który tam pozostał. 

-------------------------------------------

Lucy z zapamiętaniem wymierzyła kolejny cios w pień drzewa, na którego powierzchni powstało głębokie nacięcie od jej gwiezdnego bicza. Czuła, że z każdym smagnięciem idzie jej coraz lepiej. Torturowała biedne drzewo, a jej myśli krążyły wokół wydarzeń z groty. Tamtego bolesnego poranka, gdy wreszcie zdołała się podnieść z kolan i na chwiejnych nogach wróciła do jaskini, wiedziała, że Natsu już nie wróci. Oparła się dłońmi o blat stołu, a po jej policzkach skapywały ostatnie krople łez, które bezdźwięcznie opadały na lakierowany mebel. Przeczuwała, że to zrobi, że znowu postawi na swoim, a mimo to pozwoliła ponieść się chwili. Tak bardzo za nim tęskniła, że jej uczucia przejęły kontrolę nad rozumem, tym samym usypiając jej logiczne myślenie i czujność. Uderzyła pięścią w stół aż ten zadrżał, po czym z jękiem chwyciła swoją bolącą od uderzenia dłoń. No cóż... czego innego mogła się spodziewać po próbie wyżycia się na mocnym i ciężkim meblu? Raczej nie mogła oczekiwać, że się połamie. Przecież nie była taka silna jak Erza czy Natsu. Rozmasowując bolącą rękę, ostatni raz ogarnęła wzrokiem wnętrze jaskini.

- Odnajdę Cię Natsu... Za wszelką cenę cię odnajdę - powiedziała z mocą, po czym ruszyła ku wyjściu. 

Słońce wpadające do jaskini prawie kompletnie ją oślepiło, i musiała przysłonić dłonią oczy. Widok jaki roztaczał się przed jaskinią, a na który dopiero teraz mogła zwrócić uwagę, był przepiękny. Zielony szumiący las przypominał jej skromny domek Natsu, który znajdował się tuż przy lesie. Nawet zapach jaki roztaczały tutejsze drzewa był taki sam. Głęboko wciągnęła świeże powietrze do płuc, a gdy powoli je wypuszczała, czuła jakby pozbywała się na moment ciężaru zajmującego jej serce. Ruszyła w dół zbocza stanowiącego jedyną drogę do kryjówki END'a i Natsu, i gdzieś w połowie zejścia spotkała idącego pod górę Jellala. Fernandes bez owijania w bawełnę wyjaśnił, że Natsu odnalazł ich obóz i powiedział gdzie jest jego jaskinia, oraz zabronił jej go szukać. Do teraz na samo wspomnienie tej chwili Lucy czuła oburzenie. Wiedziała, że z obecną mocą jaką dysponował Natsu, nie mieliby z nim żadnych szans. Mimo to była zła, że choć nie spróbowali go zatrzymać. Mało tego, Jellal podzielał zdanie Dragneela i próbował ją przekonać by wróciła do domu. Ona jednak była tak blisko i nie mogła zrezygnować. Zresztą nigdy nie zrezygnowałaby z Natsu, tak samo jak on nigdy nie zostawiłby nikogo z Gildii. Tak więc jeszcze tego samego dnia, z uporem wyruszyła w dalszą drogę oznajmiając, że zrobi to z nimi lub bez nich. Fernandes jedynie westchnął i kazał się całej ekipie spakować. Heartfilia smagnęła po raz kolejny Fleuve d'etoiles, z zaciętą miną przecinając prawie drzewo do połowy. Tak. Zdecydowanie robiła postępy. 

- Lucy myślę, że wystarczy już na dzisiaj - usłyszała za sobą głos Jellala.

Po raz kolejny uderzyła z impetem w drzewo, które tym razem runęło na ziemię, zupełnie go ignorując. 

- Dość Lucy - powiedział stanowczo dotykając jej ramienia, które natychmiast wyszarpnęła z jego uścisku. Usiadła pochylona na ledwo co powalonym pniu drzewa podpierając głowę rękami, a kurtyna blond włosów przysłoniła jej twarz. Czuła się okropnie. Targały nią sprzeczne emocje nad którymi ostatnio miała problem zapanować, jednak było jedno uczucie które dominowało a była nim bezsilność. Choć wyruszyła za Natsu, nie miała bladego pojęcia w którą stronę mógł się udać. Wędrowali na ślepo i w każdej chwili mogło się okazać, że ruszyli nawet w przeciwnym kierunku. Nie mieli absolutnie nic. Fernandes usiadł obok niej, okrywając jej ramiona swoim długim płaszczem. Zmierzchało a las powoli zatapiał się w mroku. Zewsząd zaczęły pojawiać się świetliki, które oświetlały okolicę zanim na niebie pojawią się gwiazdy. 

- Znowu zostawił mnie samą - powiedziała wreszcie ze wzrokiem wbitym w swoje buty.

- Nigdy nie jesteś sama Lucy. Masz przecież nas - odparł spoglądając na przebijający się między koronami drzew blask księżyca. Heartfilia milczała więc dodał - Wiem, że to nie to samo, ale na prawdę jesteśmy tu by ci pomóc.

Lucy uniosła ku niemu twarz, a na jej ustach pojawił się delikatny uśmiech.

- Dziękuję. Nawet nie wiesz ile to dla mnie znaczy - powiedziała spoglądając na niego błyszczącymi oczami - po prostu czuję się bardzo samotna - dodała ze smutkiem w głosie.

- Tak... Ja też... - Powiedział, a ich spojrzenia się skrzyżowały. Między nimi coś przeskoczyło. Wzajemne zrozumienie bólu, tęsknoty, samotność w jakiej oboje tkwili i pragnienie bliskości z kimś kto czuje tak samo. Jellal odgarnął palcem zbłąkany kosmyk z jej czoła, a jego dłoń zsunęła się po delikatnej skórze jej policzka i tam już została. Lucy utonęła w kolorze jego tęczówek, przypominających rozgwieżdżone niebo nad ich głowami. Widziała w nich dokładnie to, co sama w tej chwili czuła. Centymetry dzielące ich twarze zaczęły się kurczyć, jednak gdy pozostały im do pokonania ostatnie już milimetry, przyszło otrzeźwienie. Jellal odsunął się zdecydowanym ruchem od Lucy zaciskając wargi. Lucy lekko oszołomiona tym do czego prawie że dopuściła, spojrzała na Fernandesa, który teraz ponownie utkwił wzrok w nieboskłonie.

- Wybacz, to nie tak... ja mam narzeczoną.... - zaczął, jednak przerwał mu rozbawiony śmiech Lucy. Spojrzał na nią nie kryjąc zdumienia.

- Na prawdę sądzisz, że jeszcze ktoś wierzy w jej istnienie?? - zapytała nie mogąc opanować wesołości, po czym nagle spoważniała i dotknęła dłonią jego ramienia - Wszystko rozumiem Jellal. Oboje zmagamy się z tymi samymi uczuciami, i potrzebą bycia przez kogoś zrozumianym. To był tylko impuls dwóch zranionych osób. Nic więcej.

- Tak, to prawda. Dobrze mnie rozumiesz, jednak w dalszym ciągu to tylko przyjaźń - odparł z przekonaniem. Tak też w istocie było. Między nimi nigdy nie pojawiło się nic romantycznego. Byli jedynie pokrewnymi duszami, które doskonale się rozumiały dzieląc podobne troski. Byli prawdziwymi przyjaciółmi.

- Dlaczego nie dasz szansy sobie i Erzie? - zapytała zmieniając temat.

- Już mówiłem, że mam narzeczoną - odparł pewnie.

- Proszę przestań! Nawet Erza nie wierzy w tą bajkę - powiedziała z przekąsem Heartfilia.

- Naprawdę? - spytał Jellal. jednak z jego twarzy nie schodził delikatny uśmiech który pojawiał się za każdym razem gdy myślał o Scarlet. 

- Powinieneś dać wam szansę. Przecież widzę, że ją kochasz - wypaliła Lucy. Nie mogła już dłużej oglądać jak tych dwoje się męczy, choć oczywistym było jakie żywią do siebie uczucia. 

- Nie mogę. To nie takie proste - powiedział cicho - zrobiłem zbyt wiele złego i czuję, że po prostu nie jestem jej wart. Nie chcę by moje życiowe błędy odbiły się również na niej.

- Erza jest silną kobietą i z pewnością poradzi sobie z wszelkimi problemami - Zapewniła Lucy.

- Och wiem o tym - rzekł niebiesko włosy co zbiło Heartfilię z tropu. Widząc to dodał - To nie w tym tkwi problem. Przysporzyłem jej dość cierpienia i nie chcę być przyczyną kolejnych. Nie chcę by musiała mierzyć się z poczuciem winy, które mnie przygniata... auł..... - jęknął kiedy poczuł mocne pacnięcie w czubek głowy. Lucy stała na równych nogach wpatrując się w niego z niezadowoloną miną. 

- Ty chyba nie rozumiesz na czym polega miłość, czym jest miłość - wypaliła rozeźlona - To właśnie o to w miłości chodzi! By pozwolić się komuś kochać, nawet z całym bagażem złych doświadczeń, by z kimś podzielić się swoim bólem. Łatwiej jest razem pokonywać wszelkie przeciwności niż w pojedynkę prawda?

- Tak ale.... - urwał bo po raz kolejny oberwał po głowie.

- Nie przerywaj - fuknęła na niego - Erza jest teraz równie nieszczęśliwa co ty, i przez cały czas cierpi z dala od ciebie. Czy jesteś przy niej ryzykując, że dopadnie cię przeszłość, czy jesteś tutaj? I tak ją ranisz! - wyrzuciła mu - Będąc razem będziecie silniejsi, a nawet śmiem twierdzić, że obecność Erzy tylko wyjdzie ci na dobre. Pozwól jej się uleczyć. Oboje właśnie tego potrzebujecie. Ty uleczenia, a ona troszczenia się o ciebie - dodała z mocą, a jej badawczy wzrok gdyby mógł przewierciłby go na wylot. 

- Może masz rację.... - Powiedział wreszcie zamyślony - Teraz zaczynam rozumieć czemu jesteś postrachem mężczyzn w Gildii - Rzekł w już lepszym humorze, pocierając bolące go miejsce na głowie. 

- Jellal!

--------------------------------

No i mamy wreszcie kolejny rozdzialik :D Tak topornie szło mi pisanie, że już myślałam, że nie powstanie :D 

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top