5
Słońce zaczęło się już chować za horyzont, kiedy na jednej z głównych ulic w Magnolii, rozległ się donośny huk otwieranych olbrzymich drzwi do Gildii Fairy Tail. Po chwili, ktoś z impetem został przez nie wyrzucony wprost na kamienną ulicę. W wejściu do budynku stał Laxus z dumnie wypiętą do przodu piersią, podpierający swoje dłonie pod boki. Gromił nienawistnym spojrzeniem mężczyznę, którego przed chwilą wykopał z Gildii.
- W naszej Gildii nie ma miejsca dla ludzi twojego pokroju! - huknął - żebym cię nigdy więcej nie widział na oczy śmieciu, bo nie obiecuje, że wyjdziesz z tego spotkania żywy - dodał władczo, po czym po okolicy rozległ się kolejny huk gdy lider Gromowładnych zatrzasnął za sobą drzwi do budynku. Zora z licznymi podrapaniami na rękach bo bliskim kontakcie z glebą, ociężale podniósł się z ziemi i strzepał ze swoich czarnych spodni zaległy kurz. Na wewnętrznej stronie prawego przedramienia widniała czerwona plama, jaka pozostała po usunięciu znaku Gildii Fairy Tail. Dotknął opuchniętego od niedawnego uderzenia policzkach i syknął, gdy poczuł rozchodzący się pod palcami ból. Laxus porządnie przyłożył się do swojego zadania i Zora zaczął się nawet zastanawiać, czy to aby na pewno była tylko gra aktorska. Wiedział, że w starciu z wnukiem Makarova nie miał szans jeśli chodziło o siłę, jednak polegając na swoim sprycie to kto wie... może udałoby mu się napsuć blondynowi trochę krwi. Po raz ostatni spojrzał na Gildię i ruszył na tyły miasta do wąskich uliczek Magnolii, gdzie lepiej było nie zapuszczać się po zmroku samemu. Tak jak Ideale przypuszczał, czający się przy Gildii szpieg z Podziemia doskonale widział całą szopkę jaka została przed chwilą odegrana. Teraz tylko wystarczyło podtrzymywać tą wersję, a wszystko powinno pójść jak po maśle. Zagłębił się w jednej z mrocznych uliczek, na której końcu w jednym z budynków wisiał szyld z obrzydliwą nazwą speluny " Pod Zgniłym Zębem". Zora po raz kolejny zastanawiał się kto mógł wpaść na tak durną nazwę. Wszedł do środka a w jego twarz buchnął zapach taniego piwa i ludzkich szczyn, na co skrzywił się z niesmakiem. Jak to czas i wygoda zmieniały człowieka, pomyślał. Jeszcze do niedawna takie miejsca były jego codziennością. Nie rzadko bywało, że wraz z Jakku zatrzymywali się właśnie w takich miejscach, i pili na umór do białego rano. Teraz po zakosztowaniu innego, lepszego życia, nie był w stanie zrozumieć jak mógł tak żyć. Minął dobrze mu już znanego barmana kiwając mu dłonią na powitanie, po czym ruszył na zaplecze by zejść schodami do piwnicy. Na dole znajdowały się grube drewniane drzwi, za którymi ktoś zwykle stał na czatach. Zora wystukał umówiony kod modląc się w myślach, by od ostatniego czasu nie uległ zmianie. Po chwili usłyszał dźwięk odsuwanej zasuwy, a drzwi stanęły przed nim otworem.
- Zora! Kopę lat! Gdzieś był jak cię nie było! - wykrzyknął mężczyzna i uśmiechną się szeroko ukazując swoje nadpsute zęby. Może jednak nie bez powodu ta knajpa nosiła taką nazwę, przebiegło mu przez myśl.
- Siemasz Bill! - przywitał się nie wyjmując nawet swoich rąk z kieszeni - byłem to tu, to tam...
- Słyszałem, że wstąpiłeś do Gildii - warknął Bill, jakby nagle sobie o tym przypomniał i zagrodził mu drogę. Zora wzruszył ramionami i spojrzał na niego jakby od niechcenia.
- Pf... było minęło. To nie moja bajka - odparł z obojętnym wyrazem twarzy - Wylali mnie bo okradłem Makarova - dodał z cwaniackim uśmieszkiem. Bill spojrzał na niego pełen podziwu.
- Mówiłem chłopakom, że twoje wstąpienie do Gildii to chwilowy kaprys i miałem rację! - wykrzyknął, a Zora zmarszczył nos czują w jego wydechu zapach ropy i taniego wina - wchodź - dodał przepuszczając go w przejściu. Zora ruszył długim korytarzem, który w pewnym momencie zaczął schodzić coraz niżej i rozwidlać się na kilka mniejszych. Liga Podziemi jak wskazywała na to sama nazwa, stworzyła sobie pod ulicami Magnolii swój własny świat o którego istnieniu wiedzieli tylko ci, którzy mieli do niego dostęp. Była to plątanina kilku korytarzy, które odgałęziały się od głównego tunelu i prowadziły w różne rejony miasta. W ziemnych norach których sklepienie podtrzymywały drewniane belki, bądź w sposób naturalny korzenie drzew i krzewów, mieszkali członkowie Ligii. Ideale przypominało to w swojej strukturze nory dzikich królików tyle, że powiększone do rozmiarów rosłego człowieka. Podobnie jak u królików, tak i tutaj znajdowały się olbrzymie nory w których odbywały się wielkie spotkania, lub takie które odpowiadały typowo za handel podziemny. Zora właśnie doszedł do jednej z takich olbrzymich okrągłych nor, gdzie na środku stały stragany z przeróżnymi i niekoniecznie legalnymi towarami. Natomiast na brzegach wokół okręgu kwitł przemysł usługowy. Liczne bary oferowały alkohol jak i gotowe potrawy, których mimo wszystko wolał nie zamawiać. Bywało, że zamiast oferowanej zupy z przepiórki, można było dostać wywar na bazie świeżo złapanego szczura, lub kilku nadgniłych warzyw. Coś jednak przecież zamówić musiał. Z ociąganiem zasiadł przy jednym barze i zamówił szklankę rumu. Co jak co, ale przynajmniej jakości tego alkoholu mógł być pewny, gdyż Liga zajmowała się jego przemytem z innych krajów, by później móc go sprzedać bogatszym ludziom w Magnolii po wyższej cenie. Nie musiał zbyt długo czekać zanim dosiadł się do niego ktoś znajomy, klepiąc go po barku na powitanie. Mimo, że Ideale był jedynie drobnym złodziejaszkiem, był najlepszy w swoim fachu a to sprawiało, że wiele osób musiało go już znać choćby tylko z widzenia. W ślad za jego znajomym pojawiły się dwie skąpo ubrane panny, kusząco kręcą swoimi biodrami. W końcu tam gdzie władca zamtuza tam i jego dziewczyny, pomyślał z kpiną i posłał udawany uśmiech przybyszowi.
- Kogo moje oczy widzą. Zora! - powiedział nie kryjąc radości Mefisto. Ideale jedynie skinął ręką na powitanie, i przysunął bliżej siebie podany mu przez barmana alkohol. W takich miejscach lepiej było trzymać napoje i potrawy przy sobie, by czasem komuś nie przyszło do głowy do sypać do szklanki czy obiadu podejrzanej substancji.
- W podziemiach aż huczy od plotek, że wstąpiłeś do Gildii a teraz widzę cię tutaj - powiedział znacząco unosząc brwi.
- słyszałem, że w Gildiach można nieźle zarobić, ale się przeliczyłem - odparł pociągający spory łyk rumu. Smakował dokładnie tak jak to zapamiętał - okradłem Mistrza i mnie wywalili - dodał obojętnie.
- Zora, Zora, Zora na niczym lepiej nie zarobisz niż na zamtuzach. Popatrz na mnie - powiedział Mefisto rozkładając ręce na boki. Ideale musiał przyznać, że faktycznie wyglądał o wiele lepiej niż pozostali mieszkańcy podziemi. Nosił obszerną szatę z bogatymi zdobieniami, która nie była w stanie ukryć jego sporego już brzucha, a na każdym jego palcu u ręki widział jakiś złoty pierścień ze szlachetnym kamieniem. W krzaczastych brwiach pozyskiwały złote okrągłe kolczyki jak u pirata, a na szyi swobodnie zwisał gruby złoty łańcuszek.
- jak Ci się podoba mój nowy nabytek - zapytał przyciągając do siebie dwie skąpo ubrane brunetki. Zora od niechcenia przesunął po nich wzrokiem stwierdzając w myślach, że jedynym czego im brakowało był fakt iż nie były ubraną pod samą szyję Touką.
- Niezły towar - odparł tonem znawcy, opierając się ramieniem o oparcie krzesła barowego. Musiał być miły i odświeżyć tą starą znajomość, bo kto inny jak nie właściciel burdelu mógł znać wszystkie tajemnice tego miejsca.
- Prawda? To obecnie moje najlepiej sprzedające się dziewczyny. Może miałbyś ochotę na którąś? Sabine?
Rzeczona ruszyła w kierunku Zory, jakby próbowała zademonstrować swoje wdzięki. Pochyliła się przed nim ukazujący swój obfity biust, wręcz wylewający się z za małego biustonosza i przejechała umalowanym paznokciem po jego policzku, poruszając kokieteryjne ramionami. Ideale z ledwością wytrzymał jej dotyk. Spojrzał na nią spod na wpół przymkniętych powiek i powiedział.
- niestety ale już się z kimś umówiłem.
Sabine odeszła od niego ze skwaszoną miną, co było dla Zora jednym z piękniejszych widoków tego wieczora.
- no cóż, może innym razem - odparł Mefisto.
- może... - powiedział Ideale pijąc kolejny łyk rumu.
- miło było ale czas otworzyć interes - rzekł władca zamtuza - gdybyś czegoś potrzebował to wal jak w dym - dodał na odchodnym. Zora musiał przyznać, że puki co, wszystko szło po jego myśli.
Lucy po raz kolejny cieszyła się z posiadania magii Gwiezdnych Duchów, które tego wieczora okazały się wręcz nieocenioną pomocą. Dziewczyny właśnie znajdowały się w jednym z dwóch wynajętych pokoi w skromnym pensjonacie i szykowały się na Bal. Meredy ze swoją srogą miną oznajmiła, że nie ma zamiaru przedzierać się przez las w długiej sukni i w butach na obcasach, żeby z obozowiska dostać się do pałacu. Jellal nie miał wyboru i tym razem musiał ustąpić, gdy do różowo włosej dołączyła jeszcze Lucy. Cancer właśnie układał włosy Heartfili, kiedy Meredy przymierzała kolejną już z rzędu suknię jaką oferowała jej Virgo. Niezdecydowana przeglądała się w wysokim stojącym lustrze, okręcając się to w jedną to w drugą stronę.
- Co o tym myślisz Lucy? - zapytała w końcu. Heartfilia obróciła się na krześle w jej kierunku i zmierzyła fachowym wzrokiem od stóp do głów. Jako córka z zamożnego domu miała niejakie pojęcie w co wypadało się ubrać na tego typu przyjęcie. Meredy miała na sobie niebieską suknię gorsetową ze sporym dekoltem, i koronkowymi rękawkami odsłaniającymi jej smukłe ramiona. Rozkloszowana dolna część sukni sięgała niemal do samej ziemi, a jej satynowy materiał zdobiły ręcznie wyszywane wzory z połyskującymi w świetle drobnymi perełkami.
- Uważam, że idealnie podkreśla twoją figurę i nadaje głębi barwie twoich oczu - powiedziała po krótkiej chwili - Jestem pewna, że twoja kreacja olśni wszystkich - dodała ze szczerym uśmiechem.
- W takim razie ją biorę - odparła z widocznym entuzjazmem, co Virgo przyjęła z ulgą. Lucy zwolniła miejsce przy toaletce i zamieniła się na miejsca z różowo włosą. Jako, że była mniej wybredna niż jej poprzedniczka, bardzo szybko wybrała dla siebie elegancką lekko rozkloszowaną czerwoną suknię bez ramiączek. Gorset bogato wyszywany czerwonymi kryształkami mieniącymi się w świetle lamp, posiadał dekolt w kształcie serca. Tiulowy spód sukni spływał delikatnie wzdłuż jej ciała, od bioder aż po kostki. Fryzura jaką stworzył dla niej Cancer lokami spływała na jej lewe ramię, pozostawiając kilka skręconych pasm w okolicach jej twarzy. Delikatny makijaż który nałożyła, podkreślał jej naturalną urodę idealnie dopełniał całość. Czuła jak w środku zaczyna się trząść ze strachu przed tym, co przyniesie dzisiejszy wieczór. Poczuła na swoich ramionach czyjeś szczupłe dłonie, by po chwili zobaczyć w lustrze odbicie Meredy z eleganckim skromnym kokiem, który idealnie pasował do jej bogatej kreacji.
- Będzie dobrze - powiedziała opierając brodę na jej ramieniu. Lucy posłała jej jedynie blady uśmiech.
- Jesteście gotowe? Jellal zaczyna się niecierpliwić - usłyszały głos Erika zza drzwi. Chłopcy byli już od dawna gotowy do wyjścia, bez protestów przyjmując przyniesione im przez Virgo oficjalne ubrania.
- Już idziemy - odparła Meredy. Wszyscy wsiedli do wynajętego powozu, co Jellal uznawał za marnowanie oszczędności, jednak musiał przyznać dziewczynom rację. Wypadałoby prezentować się wiarygodnie jako Królewscy goście na tak ważnym balu. Droga zajęła im jakieś dobre pół godziny, a kolejne piętnaście spędzili w kolejce za długim sznurem powozów znajdujących się przed nimi. Lucy wyjrzała zza zasłony i ujrzała okazały dziedziniec przed Pałacem, a także kolejno wysiadające z powozów damy w towarzystwie swych mężów bądź córek. Wzdrygnęła się na samą myśl o tym, że miałaby kiedykolwiek wrócić do tego pełnego przepychu i obłudy świata. Nawet jeśli kiedyś by do tego doszło, to zdecydowanie na jej własnych zasadach. Wreszcie nadeszła ich kolej. Pierwsi wyszli chłopcy, a następnie przy pomocy Erika z powozu wysunęła się Lucy a zaraz po niej Meredy. Jellal wziął Heartfilie pod ramię i skierował swoje kroki ku wejściu. Wręczył kamerdynerowi zaproszenia spoglądając na niego z góry jak prawdziwy arystokrata, i poprowadził Lucy w głąb domu ku olbrzymiej sali balowej. Blondynka rozejrzała się dookoła pomieszczenia wypełnionego po brzegi gośćmi, wypatrując różowej czupryny.
- nie wydaje mi się żeby już tu był - szepnął Fernandes pochylając się do jej ucha. Lucy kiwnęłam głową przyznając mu w duchu rację. Meredy podekscytowana jak małe dziecko, zaciągnęła Erika prosto do ustawionego pod jedną ze ścian stołu z przekąskami, jakie zwykle podawano przed głównym posiłkiem w jadalni. Jellal wzruszył ramionami i podążył za nimi.
- Musimy się rozdzielić by mieć oko na większość sali - powiedział spoglądając z ukosa na obżerającą się pasztecikami Meredy - macie swoje lacrimy? - zapytał, na co zgodnie przytaknęli - no to ruszamy - dodał ciągnąć za sobą oburzoną dziewczynę. Przy stole pozostała jedynie Lucy choć nie trwało to długo, bo zdumiona zobaczyła zbliżającą się do niej dobrze już znaną jej postać. Mężczyzna o długich niebieskich włosach szedł ku niej z szerokim uśmiechem na ustach. Michio Tamaki teatralne zgiął się przed nią w pół i ucałował jej rękę na powitanie.
- miło znów cię widzieć Lucy - przywitał się pogodnie.
- Michio! Nie sądziłam, że cię tu spotkam - odparła Blondynka posyłając mu ciepły uśmiech.
- Nasza firma ma podpisany intratny kontrakt z Sunhill, więc otrzymaliśmy zaproszenie któremu nie wypadało odmówić - wyjaśnił - mój ojciec miał dużo pracy więc wysłał mnie. Nie byłem tym faktem zachwycony, ale teraz gdy zobaczyłem ciebie już nie żałuję - dodał i stanął tuż obok niej obejmując wzrokiem tłumy ludzi.
- dlaczego nie żałujesz? - zapytała marszcząc swoje wydepilowane brwi.
- bo mogę spędzić ten wieczór z piękną kobietą - odparł spoglądając na nią znacząco, że aż na jej policzkach wystąpiły delikatne rumieńce. Zupełnie nie takiej odpowiedzi się spodziewała.
- A co ty tutaj robisz? - Zapytał ze szczerym zainteresowaniem. Lucy nagle zaczęła gorączkowo rozmyślać nad odpowiedzią. Nie koniecznie zależało jej na tym aby dzielić się z Michio swoimi tajemnicami.
- Och jestem tutaj tylko przejazdem - odparła.
- Kolejna misja? - Zapytał a gdy nie odpowiedziała dodał - No tak, nie wolno ci o tym mówić. Rozumiem - dodał na co Lucy posłała mu delikatnym uśmiechem czując wewnętrzną ulgę. Z przeciwległego końca sali ktoś pomachał w ich stronę, a Tamaki wydał z siebie zduszony jęk.
- To znowu ten inwestor... - Mruknął niezadowolony - Wybacz mi Lucy ale muszę cię na chwilę opuścić.
- Nie przejmuj się Michio, poradzę sobie - powiedziała widząc jego zmartwiona minę, po czym lekko popchnęła go do przodu zmuszając by ruszył się z miejsca. Gdy wreszcie niebiesko włosy odszedł, Lucy mogła odetchnąć. Obecność Tamakiego mogła sporo skomplikować jeśli zobaczy tutaj Natsu w postaci demona. Sięgnęła dłonią po kieliszek Porto niesiony na tacy przez kelnera, i upiła mały łyczek czując przyjemne ciepło rozgrzewające jej gardło. Nagle poczuła za sobą wyraźnie czyjaś obecność, i usłyszała tak dobrze znany jej głos który brzmiał lekko ochryple.
- Witaj Lucy - powiedział owiewając ją swym gorącym oddechem o zapachu siarki.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top