Rozdział 45
"
Uśmiechnij się, pomimo bólu serca
uśmiechnij się, pomimo tego że się łamie.
Kiedy są chmury na niebie.
Poradzisz sobie...
jeśli uśmiechniesz się wraz ze swoim strachem i smutkiem.
Uśmiechnij się, a może jutro
Okaże się , że życie jest coś warte
Jeśli tylko się uśmiechniesz [...] "
-Michael Jackson - "Smile"
*Nika*
Było to dziwne uczucie; być tuż nad swoim ciałem i widzieć jak lekarze uwijają się jak w zegarku nade mną. Ale przecież ja byłam tu!
-Halo!? - krzyczałam machając dłonią tuż przed samą twarzą lekarza ale on jakby mnie nie widział. Nie rozumiałam dlaczego mnie ignoruje. Obserwując to wszystko ujrzałam na jednej ze ścian lustro. Ruszyłam w jego stronę zauważając, że nie stąpam po ziemi. Ja...latałam, unosiłam się jakby w powietrzu. Widziałam takie sceny w różnorodnych filmach, które świetnie budowały napięcie. Jednak w tych filmach był jeden mankament; główny bohater przeważnie nie wychodził z tego żywy. Nagle dobiegł mnie czyjś rwący serce głos. Był to głos znajomy lecz tak bolesny, tak błagający, że na sam tembr głosu do oczu napłynęły mi łzy. Nie wiedziałam do kogo należał owy głos lecz po tym co mówił wywnioskowałam, że o kogokolwiek się modlił dana osoba musiała być dla tego człowieka ważna. Ruszając w kierunku wyjścia z sali wyciągnęłam dłoń ku klamce i doznałam szoku. Moja dłoń przeszła na wylot a konkretniej; nie dotknęłam klamki. Moja dłoń do połowy ramienia przeszła przez drzwi. Zamknięte drzwi. Teraz zrozumiałam; jestem duchem... Zdziwiona wyciągnęłam przed siebie drugą dłoń i stało się to samo co z tamtą dłonią. Postanawiając spróbować przejść całym ciałem zamknęłam oczy robiąc kilka kroków naprzód. Bałam się, że mimo wszystko zderzę się z drzwiami choć nic na to nie wskazywało. Po otwarciu oczu doznałam kolejnego szoku z dwóch powodów; przeszłam przez drzwi bez przeszkód a po drugie byłam na korytarzu i modlitwę, którą słyszałam z sali operacyjnej teraz była wyraźniejsza. Czułam ból tego mężczyzny...
Odwracając się w kierunku owego głosu ujrzałam Valentina. Valentina, który pochylając się do przodu z opartą głową o splecione dłonie szeptał płacząc;
-Panie proszę Cię niech Nika przeżyje. Panie modlę się do ciebie po raz pierwszy od kilku lat. Panie proszę ona nie powinna odejść. Ona jest za młoda. Ona jeszcze nie widziała tylu pięknych miejsc jakie może zobaczyć. Ja je jej pokażę, tylko pozwól. Panie, proszę... Nie zabieraj jej ode mnie...proszę.
Słysząc jego boleść w głosie czułam ból. Podeszłam do niego siadając obok niego na ławce. Patrzyłam w jego zapłakane oczy, wyciągnęłam dłoń ku jego dłoni, którą złapałam w swoją. Chłopak podniósł głowę patrząc zszokowanym wzrokiem na swoją dłoń a potem dookoła siebie. Wiedziałam, że to poczuł. Uśmiechnęłam się smutno bo wiedziałam to, czego on jeszcze nie wiedział.
-Nika? - zapytał a z jego oczu popłynął kolejny strumień łez
-Tak, to ja - szepnęłam choć on tego słyszeć nie mógł
Patrzyłam więc prosto w jego oczy gdy niespodziewanie do poczekali wbiegli moi rodzice adopcyjni. Kobieta płakała. Mężczyzna był zszokowany. Odsuwając się ku drzwiom sali obserwowałam jak rodzice obejmują Valentina wspólnie płacząc. Nie wiedziałam, że ktoś kiedykolwiek nade mną zapłacze. Nie wiedziałam, że kiedykolwiek trafię do rodziny, która mnie nie odda. Nie wiedziałam, że ktoś mnie pokocha...
-Mamo...ona odeszła... - powiedział płacząc Valentino
-Skąd wiesz? Lekarze wciąż walczą - odpowiedziała mu matka
-Ona tu jest. Była przy mnie. Trzymała mnie za dłoń...
Widziałam jak kobieta patrzy na męża. Chyba się pogodzili. To dobrze. Wiedziałam, że nie wierzą synowi lecz ważne iż Valley wierzy mi. Tymczasem ja ujrzałam światło dobiegające z sali operacyjnej a dokładniej z mojego ciała. Patrząc po raz ostatni na moją rodzinę, którą zdążyłam pokochać jak swoją prawdziwą szepnęłam;
-Żegnajcie
Przechodząc przez drzwi podeszłam do stołu operacyjnego, położyłam się na swoje ciało i zamknęłam oczy wiedząc, że to koniec...
Czy żałowałam? Nie. Doznałam miłości choć przez chwilę. Pokochała mnie ta rodzina, która teraz przeze mnie płakała na korytarzu. Nie chciałam ich ranić. Jednak są także rzeczy od nas z góry niezależne. Tak było ze mną. Raka mózgu...odziedziczyłam po moich prawdziwych rodzicach. Tak mi powiedziała jak byłam mała opiekunka w sierocińcu. Podobno moja matka na to chorowała. Było prawdopodobieństwo, że i ja na to zachoruję jednak nie czułam się źle. Dopiero teraz zrozumiałam, że nie musiałam czuć się źle by na to zachorować. Cieszę się, że dane mi było na koniec poznać tak ciepłych ludzi... Życzę im by zaadoptowali kolejne dziecko tym razem takie, które ich nie skrzywdzi...
-Kocham was - szepnęłam czując spokój...
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top