zatańczysz, Blythe? [one shot]
ten spontaniczny fanfik to wypadkowa mojej tęsknoty za AWAE i rozczulenia nad "Wymarzonym domem Ani", który czytam sobie jeżdżąc na uczelnię. Miło tu wrócić, miło znów coś napisać w tych klimatach. Mam nadzieję, że poczujecie się otuleni
Jeśli Ania Shirley miałaby nazwać coś absolutnie nieromantycznym, to byłaby to szkoła w Avonlea. Warto jednak dodać, że szkoła "za dnia", kiedy promienie słońca wpychały się do ławek, mleko wylegiwało się w strumyku za oknem, a podłoga skrzypiała od kilkunastu par butów, nieco brudnych od błota, które było nieodłącznym towarzyszem codziennej drogi.
Co innego nocą! O tej porze szkoła wydawała się Ani o wiele lepsza na przeżycie romantycznej historii. No, może nie całej historii, ale chwili na pewno. Wtedy za oknem siadał blask księżyca, zaglądający przez firanki jak stęskniony kochanek. Wyczekiwał go tylko podłużny cień ławek, oglądający sklepienie szkolnego nieba, leżąc na podłodze, która była tak cicho, jak nigdy! Stojące na parapecie kwiaty przypominały wtedy tajemnicze, być może niebezpieczne bluszcze, a stos książek był dobrym materiałem na mur, za którym skryć się mogła baśniowa księżniczka.
Dlatego też Ania Shirley nie narzekała, kiedy Małgorzata Linde poprosiła ją, by uporządkowała salę po kolejnej próbie tańca. Gdy drzwi zamknęły się za Ruby, szczebioczącą coś do Liama, i gdy Diana wyszła cichutko za Jerrym, rudowłosa dziewczyna podwinęła rękawy brązowej sukienki, przewiązała mocniej fartuszek i, nucąc coś pod nosem, zajęła się porządkami. Czuła się przy tym tak ważna jak Maryla Cuthbert, gdy ta krzątała się po domu, przepędzając choćby najdrobniejszy kurz.
Po doprowadzeniu ławek do względnego ładu, przystawiła sobie stołek i wdrapała się na parapet, chcąc ułożyć jakoś wytarmoszone firanki. Dotknęła ich chudymi palcami i biały, cienki materiał przeleciał jej przez palce. Rozejrzała się kontrolnie, po czym uniosła dumnie podbródek i zarzuciła firankę na głowę, mrużąc oczy z uciechy.
– Oh, dziękuję wam wszystkim za przybycie na to wesele! – Zakryła usta dłonią, jak to robią damy, kiedy coś je rozbawi. – Jak miło was wszystkich gościć! Panno Kordelio, panią również. Och, jest i szanowny pan Philips, i moja ukochana Diana! Toast za ciebie, moja najdroższa przyjaciółko! Ruby, co za piękna sukienka! Wierz mi, gdybym nie miała dziś swojej sukni ślubnej, zazdrościłabym ci tych jedwabiów!
– Od kiedy ślub bierze się na parapecie? – Na dźwięk tego głosu Ania Shirley zachwiała się, puszczając swój welon, który złapało okno, mogące w końcu poślubić blask księżyca. I rudowłosa "panna młoda" najpewniej runęłaby na podłogę, co było w jej mniemaniu mniej romantyczne niż wypadnięcie przez okna, gdyby nie silne ramiona, które pochwyciły ją w locie.
Zacisnęła mocno oczy, przygotowując się na ból po upadku, jednak nie minęła sekunda, a poczuła, że ta podłoga jest jakaś za miękka i pachnie... deszczem? Zacisnęła dłonie w pięści, czując pod palcami coś na kształt faktury płaszcza i wzięła głęboki wdech.
– Możesz otworzyć oczy, nie zobaczysz światełka ani Boga. – Dobiegło do jej uszu i ktoś postawił ją na ziemi. Chrząknęła, otrzepując sukienkę, po czym otworzyła oczy i uniosła głowę, patrząc na Gilberta Blythe, który stał naprzeciw niej, dusząc uśmiech. Zerknął na coś za nią i schylił się, podnosząc z podłogi zerwaną firankę. Ania westchnęła z rezygnacją, zła na samą siebie, lecz nim zdążyła coś powiedzieć, czarnowłosy odezwał się pierwszy. – Przerwałem coś, panno Shirley?
– Jak zwykle, panie Blythe. To już pana kolejna klasa, a taktu wciąż zero.
– A więc, besztając maniery, podziwia panna moją edukację? – Zaśmiał się, przerzucając sobie "welon" z ręki do ręki.
– "Coś, co jest godne podziwu, nie zawsze jest godne miło..." – zawahała się, po czym zamrugała szybko, sięgając po zmiotkę. – Nie wiem, po co przyszedłeś, Gilbercie, ale naniosłeś tu deszczu. – Skinęła na podłogę. – W innym wypadku uznałabym przyniesienie deszczu za coś szalenie pięknego, jednak nie uśmiecha mi się taki błotnisty podarek. Dlatego musisz go zabrać. – Wyciągnęła w jego stronę rękę ze szczotką. Młody Blythe uśmiechnął się pod nosem.
– Wolałbym zabrać ciebie i to na prawdziwe wesele. – Puścił jej oczko. – Byłaś kiedyś na weselu? – zagadnął, rozpinając płaszcz i chwytając za zmiotkę.
– Nie, ale liczę na to, że Diana wyprawi takie, że nie będę potrzebowała być na żadnym innym – zapewniła go, domykając okna, przez które wpadał nocny chłód. Słysząc jej słowa, Gilbert Blythe lekko się uśmiechnął. – I będę tam tańczyć z moją drogą Ruby, z Janką i może nawet Józia Pye przestanie być taka nieprzyjemna, choć wydaje mi się, że rodzina Pye ma wielką przyjemność w swojej nieprzyjemności. A potem... – Urwała, widząc, jak chłopak odstawia szczotkę do kąta i, zabierając książkę do geometrii i porwaną firankę, wychodzi. – ...zostanę sama.
***
Padał kapuśniaczek. Morskie powietrze napełniało Anię rozkoszą i spokojem. Wiatr zmierzwił jej misternie upięte włosy i zakręcił kilka ciemnorudych kosmyków wokół jej twarzy. Kobieta założyła je za ucho i potarła zgrabiałe ramiona, uśmiechając się sama do siebie. Zadygotała, lecz nim zdążyła unieść ponownie rękę, ciepły szal spoczął na jej ramionach i znajome dłonie pociągnęły ją nieco do tyłu.
– Gilbercie, czy ty dasz mi się nacieszyć Czterema Wiatrami? – Zaśmiała się, odwracając w stronę męża, który ucałował ją w czoło. Posłał jej czuły uśmiech.
– Czterema Wiatrami tak, ale wiatrem niekoniecznie. – Pstryknął ją w nos i przygarnął do siebie. – Jesień tutaj jest piękna, ale zdradliwa, kochanie. Chodź. Z okna są równie piękne widoki.
Wrócili więc do swojego małego domu, który powoli tonął w świetle wieczoru. Gdzieś daleko świeciła się latarnia kapitana Jima i świszczały statki, na których pływała panna Kornelia. Ania przysunęła sobie taboret do parapetu i, opierając nań łokieć, zapatrzyła się w ten gasnący dzień. Obserwujący ją Gilbert wszedł tymczasem do swojego gabinetu i wrócił z czymś za plecami, posyłając jej swój dawny, nieco łobuzerski uśmiech. Zerknęła na niego, odgarniając włosy.
– Pamiętasz, jak Małgorzata Linde uczyła nas tego potwornego walca? – zagadnął, stając niedaleko niej.
– Och, nie mów tak! Przydał ci się na weselu! Pani Linde mówiła, że świetnie tańczysz! – Rumieńce radości przyozdobiły policzki Ani. – Ale... pamiętam, jak przyszedłeś raz do szkoły po próbie. Tak bardzo chciałam z tobą zatańczyć i tak potwornie bałam się tego! – Westchnęła. – Zrobiłam z siebie takiego głupka! I zostałam sama. – Zacisnęła mocno usta, na co on zbliżył się do niej, wyciągając zza pleców jakiś materiał. – Co to? Maryla coś przysłała?
– Nie... – Roześmiał się, rozprostowując białą, cienką tkaninę. – Pamiętasz swój szkolny "welon"? Porwał się, jak spadłaś z parapetu. Wziąłem go, Diana pokazała mi, jak go zszyć, żebym mógł cię zabrać na wesele. – Uniósł dłoń i rozplótł jej włosy, które falami spadły na jej ramiona, po czym włożył jej na głowę welon-firankę z doszytą spinką. Uniosła ku niemu rozradowane oczy, a on poczuł się tak szczęśliwy jak w chwili, gdy pierwszy raz nazwał ją "żoną". – Więc zabieram. Zechcesz pójść ze mną? – Wyciągnął do niej dłoń, którą zaraz pochwyciła.
– Najpierw musimy posprzątać ten deszcz – szepnęła, wierzchem dłoni wycierając mu mokry od dżdżu policzek, który zaraz ucałowała. Pokręcił głową z rozbawieniem, po czym przytulił ją do siebie. – Albo zrobimy to później. To jak? Zatańczysz, panie Blythe?
– Z panią zawsze, pani Blythe. Obiecuję ci... – dodał jeszcze, prawie szeptem. – ...już nie będziesz sama.
Za oknem pozostał wiatr. A może nawet i cztery.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top