królowa Pór Roku (shirbert po zakończeniu 3 sezonu)
TEN SHOT DZIEJE SIĘ PO ZAKOŃCZENIU 3 SEZONU, TAKŻE MOGĄ TU BYĆ SPOJLERY
Ania Shirley patrzyła na oddalającą się bryczkę z Gilbertem Blythe'em. Smak jego pocałunku przemknął po jej ustach niczym wiatr; chłodny a jednak przyjemny, przynoszący ulgę po tak wielu dniach, ba! tak wielu latach palącej niepewności. Dotknęła palcami jeszcze drżących warg, po czym zapatrzyła się na horyzont, w odmętach którego niknął jej Chłopiec z Avonlea. Toronto...
Przełknęła ślinę i wytarła łzy spływające jej po policzkach, po czym zeszła z ganku, kierując się w stronę drogi. Jej kroki stawały się coraz szybsze i szybsze, aż puściła się biegiem między alejami, mijając drzewa i krzewy, kwiaty i żywopłoty. Niebo zlało się całkiem z koronami rozległych topoli i buków, przez co świat wokół niej stał się wiosenny, pachnący i pełen życia. Biegła, prawie wywracając się o swoją niebieskobiałą sukienkę, wzbijając w powietrze tumany kurzu.
Jej rude kosmyki uderzały o ramiona i plecy, błyszcząc w słońcu jak poskręcane na głowie pasma miodu. Odgarnęła je do tyłu i biegła jeszcze szybciej, aż zabrakło jej w płucach tchu. Łzy wyschły na policzkach i miała wrażenie, że przywarły do skóry tylko ich cienie.
— A czy ty czujesz coś do mnie, Aniu Shirley?
Biegła przed siebie, nie zważając na to, gdzie prowadzi droga, a słońca obserwowało jej samotny bieg, puszczając oczka zza chmur. To niemożliwe by zdążyć, to tak głupie, a jednak tak bardzo aniowe. Zatrzymała się na chwilę, by złapać oddech, by zaczerpnąć tego iście słonecznego pyłu, który unosił się wokół niej i oparła dłonie na kolanach, pochylając głowę do dołu.
W tym samym czasie Gilbert obejrzał się za siebie w bryczce i poczuł narastające uczucie bólu w klatce piersiowej.
— Zostaniemy przyjaciółmi po piórze? Z twoim już miałem styczność.
Zapatrzył się przez chwilę w malujący się przed nim zachód słońca. Toronto, wielkie miasto i wspaniały uniwersytet. Inny świat. Ach, po cóż mu był jakikolwiek inny świat, gdy ten swój zostawił za sobą, gdzieś w niebieskiej sukience i z rozwianymi włosami. Niewiele myśląc zatrzymał bryczkę i pozostawiając bagaże na niej, odpiął konia, puszczając się galopem do miejsca, gdzie ucałował Anię Shirley.
Boże, jak cudownie to brzmiało! Jej delikatne usta, smagane avonlijskim wiatrem, smakujące miodem i latem, tak słodko i niewinnie. Gdy ucałowała go na potwierdzenie swych uczuć to miał wrażenie, że każda pora roku przemknęła po jego wargach.
Anię Shirley poznał jako Jesień, tak bardzo niepewną, nieco pyskatą małą dziewczynkę z sierocińca. Jej ogniste włosy przypominały mu wtedy liście na drzewach, a liczne piegi przywodziły na myśl maleńkie kasztany porzucone na drodze do szkoły. Przemykała obok niego jak zimny wiatr i zaszywała się w swojej wyobraźni jak pod ciepłym kocem.
Potem stała się Zimą, krusząc mu serce i łamiąc tabliczkę na głowie. Zimna jak lód, od którego grabiały mu dłonie, a palce drżały przy jakimkolwiek zetknięciu z nią. Gdy jej nie było czuł chłód i tęsknotę, trząsł się cały bez jej obecności, a jego serce dygotało z zimna. Trudno mu było w te zimowe noce bez niej, kiedy słowa jej przypominały jedynie śnieg, pokrywający bezwzględnie jego serce.
Kiedy zamieniła się w Wiosnę, patrzyła ku niemu przychylniej. Stała się tak piękna, że Billy Andrews, Karol Sloane i grono innych chłopców łypali na nią, rozmyślając w sercach, jak zerwać ten niespotykany na Wyspie Księcia Edwarda Kwiat. I tylko on podlewał go wciąż swymi spojrzeniami, otaczał troską i czułością, gdy tylko mógł. Och, gdyby dano mu taką sposobność, zaopiekowałby się tą słodką Anią Shirley, nie pozwalając nikomu jej zerwać.
I w końcu była jego Latem; gorącym od miłości i pełnym ciepłego wiatru, który przemykał pomiędzy ich sercami. Była latem, do którego z promieniami słońca wysłał list i w którego cieple ogrzewał swoją duszę. Gdy ucałował jej dłonie miał wrażenie, jakby pochylił się nad słońcem, tak drżącym jeszcze i niepewnym po tylu burzach. To lato nauczyło go czekać, nauczyło kochać. To lato było jego prawdziwym odpoczynkiem; mógł w końcu spocząć w jej sercu jako miłość życia.
Zatrzymał się, widząc małą postać zaledwie kilkanaście metrów od niego. Zeskoczył z konia i nie myśląc nad jego uwiązaniem, podbiegł do ledwo oddychającej dziewczyny. Wziął ją w ramiona, przyciągając czule do siebie, po czym zakręcił się z nią na rękach. Zacisnęła dłonie w jego ramionach i położyła mu głowę na piersi, oddychając ciężko. Kilka łez spłynęło mu po policzkach.
— Gilbercie, ja... — zaczęła, lecz on ucałował jej, zabierając do serca wszystkie słowa. Choć obojgu brakło tchu, pocałunki te były podobne do tlenu, do oddechu, jaki bierze ten, który utracił przytomność. Całował ją delikatnie, lecz tak, jakby miał na zawsze już stracić.
— Moja królowo pór roku... — szepnął, choć nie wiedziała o co mu chodzi. Wziął ją na ręce tak, by trzymać oburącz w ramionach i oparł czoło o jej, oddychając powoli. — Aniu...
— Gilbercie, postaw mnie na ziemi! — Roześmiała się. — Blythe! — Pstryknęła go w nos. — No, dawajże, królowa pór roku ci rozkazuje. — Śmiech ten przeciął gorące powietrze.
Brunet ucałował ją w czoło, po czym postawił na ziemi. Sam zaś uklęknął, patrząc na nią piwnymi oczyma pełnymi miłości tak wielkiej, że w żadnym jej romansie nikt nigdy nie miał takich oczu.
— Aniu... — powiedział. — Ten list... To... to wszystko... — Patrzenie na nią sprawiało, że brakowało mu słów. — Diana powiedziała mi o wszystkim i ja... — Spojrzał na zachód słońca i chmury, w których kąpało się światło. — Musiałem tu wrócić do ciebie. — Ścisnął lekko jej dłoń, a ona zamrugała szybko, powstrzymując łzy.
— A Toronto? Miałeś tam zacząć życie i... — Wodziła wzrokiem po jego twarzy, szukając odpowiedzi na swoje pytanie.
— Moje życie, Aniu, jest tutaj. I trzymam je za rękę. Mało kto może się tym pochwalić. — Ucałował jej dłonie, a dziewczyna zarumieniła się uroczo. — W Toronto nie będzie mojej Ani — dodał, patrząc jej głęboko w oczy. Dziewczyna pochyliła się ku niemu i mocno ucałowała go w usta. Gdyby ktoś popatrzył na nich z boku (a jedynym świadkiem tych ceregieli był koń), pomyślałby "cóż za dzieciaki". Gilbert klęczał bowiem na piaszczystej drodze w rozpiętej u góry koszuli i włosach potarganych przez wiatr, a Ania pochylała się ku niemu w sukience umorusanej na dole kurzem.
— Gilbercie... twoja Ania zawsze jest. O tutaj. — Położyła mu dłoń na sercu i uśmiechnęła się. — Ja jestem. — Położyła mu dłoń na policzku i uśmiechnęła się, gładząc kciukiem jego skórę.
Podniósł się i wziął ją w ramiona. Wiatr oplótł jej włosy mgłą wieczorną, jak gdyby białym welonem, po czymś świsnął po między drzewami, wygrywając na liściach znane sobie melodie. Słońce migotało pomiędzy ich sylwetkami jak świece w kościele, a droga zdawała się być piękniejsza niż wnętrze wszystkich katedr.
Gilbert przygryzł wargi i spojrzał na swoją ukochaną dziewczynę, po czym uniósł oczy ku górze, spoglądając na ciemniejące niebo. Może powinien być teraz w Toronto. Może patrzyłby na to samo niebo. Ale tam tylko widziałby gwiazdy, a tu mógł trzymać jedną z nich w ramionach. Swoją Gwiazdę Północną.
— Kocham cię, moja Aniu, nie Anno — szepnął, zwracając znów oczy ku niej. — Kocham cię — powtórzył, jak gdyby nie był pewien, czy usłyszała. — A ty... Ty kochasz mnie choć trochę?
— Och, głupku. — Zaśmiała się. — Skoro już grzmotnęłam cię w głowę i złamałam serce, to chyba muszę cię kochać, co? — droczyła się z nim. Przytulił ją do siebie, a ona położyła dłoń na jego sercu, patrząc na swoje palce. — Kocham cię, Gilbercie Blythe'cie.
— To może zatańczysz ze mną, Shirley? — Odgarnął kosmyki jej włosów za uszy. — Zanim zapytam cię o to samo, dodając na końcu Blythe?
Uśmiechnęła się i podała mu rękę.
Ten ostatni raz — zatańczysz, Shirley? Bo potem już nie będzie Ani Shirley.
Będzie pani Anna Blythe.
BOŻE ALE FANGIRL, JA TU RYCZĘ NA CAŁEGO OKAY, MOJE SERCE WŁAŚNIE PĘKA, OBEJRZAŁAM ZNÓW 10 ODCIENEK I MUSIAŁAM, NO, MUSIAŁAM TO NAPISAĆ, AAAAAA, TRZYMAJCIE MNIE, TAK ZATĘKSNIŁAM ZA ANKĄ, ŻE TO SZOK
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top