Epilog. Zatańczysz, Shirley?

       Nadszedł dzień wesela Prissy. 

     Od rana w Avonlea trwały przygotowania do uroczystości. Józia kręciła swe loki, Ruby wybierała idealną sukienkę, Diana wykłócała się, że chce sama wyprasować kokardy, Minnie May czatowała na resztki ciastek z kuchni, Moody dopasowywał koszule do spodni, Billy przeczesywał płowe włosy, Cole opakowywał prezent dla Prissy w szary papier. 

      Wszyscy wydawali się zaaferowani ślubem. Wszyscy poza Gilbertem Blythe'em. Siedział w swoim pustym domu, patrząc się na zimny i czarny od sadzy kominek. Biała koszula lśniła na nim, jak śnieżynki na oknie, jednak w tamtym momencie Zima była ostatnim, czego potrzebował. Doszły do niego sluchy o Dianie i Jerrym. Wiedział o decyzji Ruby i odwadze Liama. Wszystko to wydawało się dla niego tak odległe, że nie mógł sobie wyobrazić siebie w tej całej sztuce. Widać odgrywał gdzieś własny dramat. 

      Obrócił w dłoniach nową i piękną kopertę, po czym oparł głowę na dłoni. Przez tyle czasu uczył się tańczyć. Uczył się kroków, figur, tempa, które najbardziej by pasowało do zmiany par. Przyswoił to wszystko z radością, pamiętając każdy krok, dotyk, takt. A jednak wciąż nie umiał tańczyć w choreografii, do której trenował go sam Bóg. Brakowało mu partnerki. 

      Uśmiechnął się lekko na wspomnienie tej nocy, kiedy wędrował z nią po Avonlea. Kiedy położyła dłoń na jego piersi, a ich oddechy wymieszały się z chłodem nocy. Pamiętał chwilę, gdy zobaczył jej szarawe oczy pośród koron drzew, gdy sądził, że umiera. Przypominał sobie, jak siedziała tyłem do niego i głosem pisała mu list. Ach, jakże słodkie były jej słowa, jak lały się miodem na jego gorzkie serce. Gdyby tak mógł...

      Nim zdążył dokończyć swą myśl, ktoś zapukał do drzwi. Poderwał się szybko, myśląc, że o Bash, najpewniej wracający z Bagien. Jednak gdy stanął w progu, zobaczył przez sobą Karola Sloane. Bez strzelby. Bez wiatru targającego włosy. Bez nienawiści w oczach. Zobaczył najbardziej bezbronnego i skruszonego Karola Sloane na świecie. 

      — Sloane... — nie wiedział, jak go przywitać, co mówić. 

     — Blythe. Mogę wejść? — zapytał. Czarnowłosy odsunął się usłużnie, ukradkiem wypatrując w jego dłoniach jakiegokolwiek śladu po broni. Pustka. — Muszę... — zaczął blondyn. — Muszę cię przeprosić. 

      — Dobry masz refleks, Karolu — rzucił z dawną zgryźliwością, jednak zaraz nadrobił to uśmiechem. — Zgrywam się, mów z czym przyszedłeś. — Klepnął go w ramię dla dodania odwagi. Pamiętał, że ojciec zawsze kładł mu rękę na ramieniu, gdy coś do niego mówił i wtedy mały Blythe od razu czuł się pewniej.

     — To, co wtedy powiedziałem... — Zmieszał się. Głupio mu było tak przed nim stać. Karol Sloane nigdy nie przepraszał. — To o Ani... Byłem jeszcze bardziej zaślepiony niż Ruby. — Uśmiechnęli się obaj, jak gdyby usłyszeli dobry żart. — Gdy powiedziałem to wszystko, to o Ani... Nie wiedziałem. Nie miałem pojęcia, że ją kochasz, a ona... — Przełknął z trudem ślinę, a w jego oczach zebrały się łzy.

      — Ej, no, już. — Blythe położył mu dłoń na ramieniu. — Nie rozklajaj mi się tu, na medycynie nie uczą sklejki. Już może bardziej szewcy, bo nieźle wdepnąłeś, przyjacielu. — Ostatnie słowo sprawiło, że po ciele Karola przebiegły ciarki. Gilbert Blythe nazwał go przyjacielem. Po tym wszystkim nazwał go przyjacielem. 

      — Ona cię kocha — powiedział, uspokajając się, — Ja... widziałem, jak płakała, gdy cię znalazła. Widziałem list... — Przygryzł wargi. — Jeśli jedziesz do Queens, to jedź tylko z nią. Ja... ja dziękuję, bo nauczyłeś mnie o wiele więcej niż liczyć. Nauczyłeś mnie, że mam na kogo liczyć. Nie tylko na siebie. 

      — Puśćmy to w zapomnienie, Sloane — rzekł Blythe. — A co do tego... — Uniósł rękaw i spojrzał na siniaki. Blondyn aż się skrzywił. — Podobno dziewczyny to w jakiś sposób fascynuje. — Zaśmiał się. — Zawsze mogę mówić, że stoczyłem wielką walkę, no nie?

     Wygraj ją. Wygraj ją, Blythe. 

***

     Ania spojrzała na siebie w lustrze. Rude włosy wydawały jej się tego dnia jakoś bardziej kasztanowe i do przeżycia. Nie raziły ją nawet te wstrętne piegi, a policzki jakby nabrały rumieńców. Wydawało jej się, że zatrzymały na sobie zimowy wiatr ze Wzgórza Zegarmistrza. Uśmiechnęła się sama do siebie i wyglądziła zieloną sukienkę. Maryla dała się przekonać, że granatowa, przeznaczona do kościoła, ani trochę nie nadaje się na tak podniosłe wydarzenie jak wesele Prissy Andrews. 

      Shirley zaplotła włosy w typowe dla siebie warkocze i poprawiła kokardki przy końcówkach. Uniosła dumnie głowę, próbując naśladować grację Diany, lecz to wywołało tylko jej śmiech. Taka z ciebie dama, jak z Mateusza Don Juan, Aniu Shirley - Cuthbert powiedziała do siebie w myślach, po czym schyliła się, by zawiązać buty. Gdyby życie było tak proste, jak wiązanie sznurówek!

     Zbiegła na dół, biorąc z wieszaka kapelusik i żegnając Kate. Może będzie jej towarzyszył chłopiec z odbicia? Usadowiła się w powozie pomiędzy Mateuszem a Marylą i z uśmiechem na ustach cmoknęła na Bell. Czarna klacz posłusznie ruszyła do przodu, starając się wyglądać na tyle godnie, na ile godnie mogą wyglądać konie farmerów. 

      — Czy to nie wspaniały dzień? — zaczęła Ania, a Maryla usadowiła się wygodniej, wiedząc już, że czeka ją przynajmniej dziesięciominutowy monolog, podobny temu, jaki Shirley wygłosiła podczas szycia na początku swej drogi u Cuthbertów. — Pola wyglądają, jak delikatna koronka na sukni i jestem pewna, że suknię Prissy utkała pani Zima. Oby tylko biednej Prissy nie było w niej tak zimno. Nitki jak sople, jak szron na gałęziach, ach, Marylo, wyobrażasz to sobie? Teraz rozumiem, co znaczy "przeszywający chłód", skoro można go porównać do nitki. Choć wtedy powinno się mówić "przyszywający"! Ach, jakże pięknie wygląda Aleja Zakochanych! Wyobrażam sobie Prissy i pana Philipsa pośród tych rozkosznych drzew, tych bladych kamieni. Ich bladość jest o wiele piękniejsza od mojej. Mojej bladości nie mogę w ogóle nazwać piękną! — Popatrzyła na końcówki swych warkoczy. — Dlaczego w zasadzie wszystkie inne dziewczynki noszą takie piękne, rozpuszczone włosy, a ja zawsze mam te okropne warkocze? Marylo, czy ładnie mi w warkoczach? — Opiekunka tylko kiwnęła głową. — Myślę, że warkocze mają w sobie to coś. — Marchewka! Marchewka! — Myślę, że to kwestia tego, kto na nie patrzy. Ja na przykład nie lubię warkoczy. Życie byłoby mniej poplątane bez warkoczy, Marylo! Och, Mateuszu, czy widzisz, jak słońce powoli wspina się po horyzoncie? Wolałabym, żeby zaszło. W ciemności łatwiej jest mówić, bo nie widzi się, jak słowa wypływają i zmieniają minę i oczy drugiej osoby. Wszystko jest w oczach, kochany Mateuszu i wystarczy w nie patrzeć, żeby dostać odpowiedź, jeszcze zanim usta się otworzą! 

       — Twoje się za to nie zamykają, Aniu — rzuciła Maryla. — Zamilknij na chwilę i zobacz, czy potrafisz wytrzymać tyle samo w ciszy. 

       — Cisza jest okropna, kiedy ma się obok osoby, których dusze grają ten sam dźwięk, Marylo! — obruszyła się Ania. Tak naprawdę chciała jednak odwlec od głowy myśli o Gilbercie. Odkąd ponownie przeczytała listy, jej serce nie ustępowało w życiodajnym galopie. Gnało przed siebie, niemal wyrywając się z piersi. 

      — Grasz to ty jej na nerwach — szepnął jej Mateusz, uśmiechając się lekko, po czym ściągnął lejce. — No, Bell, kochaniutka! 

       — Myślę, że to będzie wspaniały ślub! — Ania spojrzała na kościół, który już wyłaniał się z oddali. Na myśl przyszła jej szkółka niedzielna i okropnie nudne kazanie pana Bella, a także pani Rogerson, której wszystkie uczennice nosiły sukienki z bufiastymi rękawami. Ach, jakież przedziwne były początki tej rudej istotki na Zielonym Wzgórzu. — Zresztą, czy ślub może nie być wspaniały? Kiedy byłyśmy w Zaciszu Słowika miesiąc temu, powiedziałam Dianie, że mój ślub będzie najpewniej tragiczny. Mój ukochany wyjedzie za morze, a ja zostanę w długiej, białej jak śnieg sukni i zamarznę, umrę na suchoty, albo też na febrę. Wolałabym umrzeć na febrę, jeśli miałabym wybierać, Marylo. Wtedy on wróciłby, stanął nad moim grobem i zrobiłoby mu się żal, że stracił taką Anię Shirley – Cuthbert. 

      — Cóż za próżność! — żachnęła się siwa kobieta. — Aniu, ani mi się waż umierać na febrę!

      — Nie umrę, Marylo, gdyż żaden ukochany nie wróciłby wtedy zza morza, by mnie opłakać. Poza tym, obiecałam Dianie, że umrę przed nią. Ona ma urodziny w lutym, ja w marcu, ale to ja pierwsza umrę, bo nie wyobrażam sobie życia bez mojej Diany. A Diana, Diana na pewno będzie miała męża i nie będzie tak bardzo po mnie płakać. Czy jak się ma męża, to się mniej płacze, Marylo?

      — Chwała Bogu, żeśmy dojechali! — Pani Cuthbert zsiadła z powozu. — Aniu, zamilknij na chwilę i popraw kapelusz. Zachowuj się, dziecko. — Popatrzyła, jak dziewczynka schodzi na ziemię i uśmiechnęła się sama do siebie. Kilka metrów od nich stał Gilbert Blythe w towarzystwie Basha. 

      Ania dostrzegła to i powoli wypuściła powietrze. Chłopak o piwnych oczach posłał jej uśmiech, po czym powiedział coś do czarnoskórego przyjaciela i skierował się w jej stronę. Shirley rozejrzała się w poszukiwaniu deski ratunku, jednak ku swej rozpaczy zobaczyła Dianę przy Jerrym i rodzinie Baynard, zaś Ruby w towarzystwie państwa Gillis i Cote, rozmawiających przyjaźnie obok koni Małgorzaty. Józia rozglądała się za kimś uważnie, a Cole stał nieopodal z dużym pakunkiem pod pachą. Ania uznała, że przyjaciel jest najpewniejszą opcją, jednak zanim zdążyła do niego podejść, Gilbert już stał obok. W białej koszuli i granatowym płaszczu wyglądał jak wyrwany z książki, której tytułu nie mogła sobie przypomnieć Ania z Zielonego Wzgórza. 

       — Nie odpisałaś na mój list, Aniu — powiedział z uśmiechem, unosząc nakrycie głowy. — Zgniecenie cukierka z Charlottetown byłem skłonny wybaczyć, bo mieliśmy wtedy dość, hm, bolesne relacje, jednak list... — Skrzyżował ręce na piersi. — No, panno Shirley - Cuthbert? — Ludzie wokół nich zaczęli już wchodzić do kościoła, jednak oni wciąż stali na zewnątrz. 

      — Aniu! — krzyknęła Diana i wskazała ręką na drzwi. Rudowłosa otrząsnęła się, po czym zamrugała szybko. 

       — J-ja... — wyjąkała. Spostrzegła, że Maryla patrzy na nią przenikliwie, więc tylko przełknęła ślinę i poprawiła płaszcz. — Chodźmy na Mszę. Po-potem odpiszę na twój list. 

       Nie odpowiedział. Po prostu poszedł za nią, przypominając sobie swoje nazwisko przy imieniu Julii Bell i swoje uwagi na temat tego, że na jej piegach można się uczyć tabliczki mnożenia. A teraz? Oddałby wszystkie skarby zwiedzonego świata za chociaż jedno spojrzenie piegowatej Ani Shirley. Przez tyle czasu jej dokuczał, patrzył, jak Karol Sloane kręci się wokół niej, a stojąc naprzeciw tej rudej dziewczyny czuł się słaby. Całkowicie bezsilny wobec uczucia, jakie wniosła jej obecność do jego życia. 

      Poszedł więc na Mszę, starając się skupić na podziwianiu Prissy Andrews w białej sukni. Minnie May uznała, że wygląda jak słodka beza, za co pani Barry skarciła ją wzrokiem. Pani Linde mruknęła coś o rozpieszczaniu młodych panien, a pan Philips tylko ściągnął brwi. W jego spojrzeniu Ania nie dostrzegała tego, o czym czytała; może kochał Prissy w sposób, jakiego nie rozumiała, albo nie znała. 

      Starała się skupić na Mszy i czytaniach, jednak jej myśli cały czas odbiegały od słów Pisma. Widok rozpromienionej Diany i uradowanej Ruby sprawiał, że Shirley robiło się słabo. Od szczęścia czy też zawodu — sama nie wiedziała. Nawet wrony za oknem nie ucieszyły jej na tyle, by mogła choć na chwilę skupić się na ceremonii. Wrony. Wrona. Tak kiedyś Gilbert nazywał Dianę. Marchewka brzmiało przy tym tak przyziemnie. Zmrużyła oczy. 

      Przy ołtarzu zaczęło się coś dziać. Poruszenie w pierwszych ławkach sprawiło, że Cole Mackenzie skierował swoje jasne oczy ku Prissy. Panna młoda istotnie wyglądała na zdekoncentrowaną. Pani Allan i Linde już ruszył w jej stronę, przekonane o tym, że dziewczyna zaraz zemdleje z emocji, gdy Andrews chwyciła rąbki sukienki i zrzucając welon wybiegła z kościoła. Wydawało się, jakby zimowy wietrzyk uciekł wraz z mgłą; tak zafalowała jej bufiasta sukienka z falbanami. Wszystkie dziewczęta pobiegły za nią, chwytając swe kapelusiki. Nim jednak zdążyły ją dogonić, zrobił to Cole. Wybiegł tak szybko, jak mógł, ignorując spojrzenia kolegów i zdziwienie Ani. Dogonił Prissy i przytrzymał dziewczynę za rękę, po czym wcisnął jej swój pakunek. 

       — Tylko z miłości, Pris — powiedział, po czym uśmiechnął się i odbiegł, wiedząc zezłoszczoną panią Linde, idącą w ich stronę. Niedoszła małżonka pana Philipsa, absolutnie najgorszego belfra na Wyspie Księcia Edwarda, rozerwała szary papier i usiadła na śniegu. W jej dłoniach spoczywały cytaty z książek, które trzymała w ławce szkolnej, okraszone ilustracjami. Na jednym z rysunków była ona sama, siedząca w klasie, wpatrzona w jakiś punkt przed sobą. Pod spodem widniał nieco krzywy napis "Świat cierpi na brak mężczyzn. Szczególnie tych, którzy są coś warci. Jane Austen. Szukaj tego, który jest coś warty i przy którym ty jesteś coś warta". Pojedyncza łza spłynęła po jej policzku. Roześmiała się jednak i położyła na śniegu, przyciskając kartki do piersi. 

       Cole zatrzymał się dopiero przy lasku i spojrzał na biel tonącą w zimowym krajobrazie. Tyle prób, tyle czasu, tyle dni... Uśmiechnął się i sięgnął do kieszeni. W jego dłoni błysnął wraz z promieniami słońca bilet do Carmody. Uniósł dłoń w stronę, gdzie stała Ania i rzekł bezgłośnie "żegnaj, najmilsza przyjaciółko", a następnie odwrócił się i spojrzał w niebo. Carmody. Może nie potrzebował muzyki, by usłyszeć to, co chciał? Może wystarczyło mu spokojne bicie własnego serca? Położył dłoń na piersi i zamknął oczy. Miłosierny Ojcze Niebieski, dziękuję ci za każdy krok w tym walcu. Za każdy krok, który przybliżył mnie do Nadziei. Carmody. Ruszył przed siebie, myśląc o tym, że czas opuścić swoje Wzgórze Zegarmistrza. 

       Ania patrzyła na to wszystko szklanymi oczyma, mogącymi stłuc się we łzach w każdej chwili. Wszyscy rozbiegli się po polach Avonlea, słychać było nawoływania pani Andrews, krzyki Janki i Billy'ego, śmiech Diany i wołania Ruby o tym, że zaraz zemdleje. Shirley wyszła przed kościół i usiadła na jego lodowatych schodkach, przyglądając się oddalającym sylwetkom. Maryla i Mateusz pospieszyli po rozgniewaną panią Linde na prośbę pana Tomasza, zaś wszystkie koleżanki Ani pognały za Prissy. Rudowłosa postanowiła więc sobie wyobrazić, że biegnie przez pola wraz z nimi. Już prawie gnała wyobraźnią za ulubienicą pana Philipsa, gdy usłyszała skrzypienie śniegu obok siebie. Po chwili Gilbert Blythe usiadł tuż przy niej.

      — Biedna pani Linde pewnie zapłacze się na dobre — rzucił. — Tyle prób i dramatów, a tu nic. — Uśmiechnął się sam do siebie, przerzucając śniegową kulę z ręki do ręki. — A już nawet zdążyłem polubić taniec z tobą, Andziu. — Gdy tylko powiedział ostatnie słowo, Ania szturchnęła go w bok. — Spokojnie, pani Karolkowa, bez takich. — Znów śmiech. Ach, ten jego kpiący śmiech.

     — Anna Shirley – Cuthbert – Sloane brzmi absolutnie nieromantycznie. ASCS. Jakże wygląda taki podpis? — Kopnęła w śnieżną zaspę. — Szczególnie na listach — dodała ciszej. 

      — Myślę, że gdybyś usunęła to S i dodała B... — Spojrzała na niego, unosząc brwi, na co on podniósł ręce w geście obronnym. — Mówię tylko i wyłącznie o walorach estetycznych. I, ma się rozumieć, o romantyzmie. Jakkolwiek podpis może być romantyczny. 

      — Może być. — Głos jej zadrżał. — Pisałam niegdyś z kimś, kogo podpis był romantyczny. Szczególnie piękny. Mógłby mi się jedynie podpisywać, a ja mogłabym wyobrazić sobie całą treść, mając za bazę te trzynaście literek. 

       — Pechowa liczba — powiedział, licząc w głowie głoski w swoim imieniu i nazwisku. — Jednak... czy ten ktoś obraziłby się, gdybyś mi odpisała? Pozwól, zanim to zrobisz, ostatni raz... — Wstał i wyciągnął rękę w jej stronę. — Zatańczysz, Shirley? 

      Podała mu zziębniętą rękę i pozwoliła, by przysunął ją do siebie. Nie było muzyki, ciepłego pomieszczenia szkoły, tańczących wokół par. Znajdowali się pośrodku sali balowej urządzonej przez Zimę, na przyjęciu w pałacu Avonlea, mając za dźwięki świsty północnego wiatru. Gdzieś daleko drzewa przyglądały się im w koronkowych surdutach i podkręcały sople jak wąsy. W Alei Zakochanych chichotały smukłe gałązki, po któych przemykały świsty z kawałkami lodu. Shirley zawahała się lekko, jednak po chwili położyła główkę na piersi chłopaka, czując, jak jego klatka piersiowa przez chwilę unosiła się bardzo szybko, a potem znów zwolniła do naturalnego rytmu. Zamknął oczy i kołysał się z nią w ramionach, choć oboje wiedzieli, że to nie były kroki walca, ani żadnego innego tańca, jakiego próbowała ich nauczyć przyjaciółka Maryli.

       Ania pomyślała o tym, jak głupia była jej przysięga. Jak strasznie zachowała się, gdy próbowała wzniecić w Gilbercie zazdrość poprzez rozmowy z Karolem. Jak głupio przysięgała. Postanowiła sobie już nigdy nie przysięgać. Nawet w tej przysiędze Ania Shirley zawiodła. 

      — Myślę, że powinnam odpisać na twój list — powiedziała cicho, a jej ciało zadrżało. Odchylił się lekko, spoglądając na jej piegowatą twarzyczkę. Była tak piękna w zimowych promieniach słońca, niczym w blaskach kandelabru. Ujął jej dłoń i pochuchał na splecione palce, by je ogrzać. Uśmiechnęła się, a jej oczy wyrażały tak wiele rozczulenie, że poczuł, iż serce mu mięknie. — Mateusz mówił, bym ci podziękowała... bym... Gilbercie, ja...

       — Droga Aniu Shirley — przerwał jej delikatnie, po czym położył dłoń na jej policzku. Przebiegła spojrzeniem po jego twarzy, a on rozpromienił się, choć panował tak wielki mróz. — Już mi odpisałaś. Już zawarłaś wszystko, czego potrzebowałem. I wszystko, co mógłem ci napisać, ty już wiesz. A to, co jeszcze napiszę, dostaniesz od razu. Ostatni komplement tej zimy niech będzie taki, jakiego sobie nawet nie możesz wyobrazić. — Pochylił się i pocałował jej drżące, zimne usta. Jego wargi musnęły ją jak pierwsze znaki wiosny, jak przebudzenie się przebiśniegów, jak ciepłe słońce na skórze. Oddała pocałunek, zatapiając się w tym cieple i słodyczy, jak gdyby była majowym porankiem, błyszczącym od rosy i pajęczyn i drżącym od śladów nocnego deszczu. Nie wiedziała, ile trwał ten pocałunek, jednak była pewna, że nawet stary Zegarmistrz nie byłby w stanie zatrzymać go w zegarku. Przyjemna fala ciepła wypełniła jej ciało i sprawiła, że najbardziej niekochana sierotka na świecie poczuła się chciana na Wyspie Księcia Edwarda. 

       Po chwili Gilbert odsunął się lekko i spojrzał na nią. W jego oczach zbierały się łzy wzruszenia, jednak ani jednej z nich nie uronił. Oparł swoje czoło o jej i oddychał powoli, nie mogąc uwierzyć w to wszystko. Słodycz ust tej dziewczyny przewyższała wszystko, co tylko mógł sobie wyobrazić. 

       — Czekam na twój list. Gilbert Blythe — powiedział, a ona przytuliła go mocno i długo, śmiejąc się i płacząc na przemian. Ucałowała jego dłoń, przykładając usta jak pieczęć na kopercie. 

       — List otrzymałam. Ania Shirley — Cuthbert. — Ucałowała go raz jeszcze, jakby na potwierdzenie swoich słów. Z nieba sypał drobny, biały śnieg...

       Jak cudownie żyć w świecie, w którym istnieją nieudane wesela i tańce!









      Podziękowania i słowo na koniec już niedługo. Starałam się tu odwzorować styl Lucy na tyle, na ile to możliwe.
Życie składa się tylko z powitań i pożegnań.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top