28. Gilbert Blythe znów z nią tańczył
Pięć dni. A w zasadzie ponad pięć dni, bo trwała dopiero noc z szóstego na piąty. Ruby przebudziła się około północy i usiadła na łóżku, patrząc na zaśnieżone okno. Śnieg obijał się o szybę, jak gdyby pukał w jakieś swoje prywatne drzwi do jej pokoju. Zmierzwiła lekko splątane włosy i wypuściła powoli powietrze. Brzmiało jak dźwięk pianina.
Pokochała ten instrument w momencie, gdy usłyszała płynący z niego walc. Gdy pewien pianista z Carmody zagrał melodię specjalnie dla niej, choć przecież nie mogła o tym wiedzieć. Liczył się Gilbert. To przecież on tak ładnie uśmiechnął się dziś do niej, choć jego oczy wędrowały gdzieś indziej. To jego dłonie drżały lekko, gdy ją obracał. To on najwyraźniej chciał coś powiedzieć, gdy obdarzyła go kolejnym spojrzeniem, jednak najpewniej na jej widok zabrakło mu śliny w ustach. Chciało jej się zachichotać na to wspomienie. Opadła na poduszkę, nie mogąc pozbyć się uśmiechu z warg i tej dziecięcej naiwności z serca. Gilbert Blythe znów z nią tańczył. Dotyk jego placów wprawiał ją w drżenie całego ciała. Zakryła się kołdrą aż po szyję i popatrzyła na sufit, wyobrażając sobie, że odbijają się na nim cienie jej i jego, wirujących w tańcu. Tylko dlaczego gdzieś obok był też cień pianisty?
Uśmiechnęła się sama do siebie i zamknęła oczy. Zostało jej pięć cudownych dni. Pięć dni, by Gilbert Blythe zrozumiał, że ona była jego miłością. Bo przecież była, prawda?
***
Piątego dnia rano, Anię Shirley obudziło skrzypnięcie drzwi. Przekręciła się na lewy bok i popatrzyła na Mateusza, kładącego kopertę na jej toaletce. Pan Zielonego Wzgórza przez chwilę patrzył na malunki Cole'a i z aprobatą kiwał głową, zerkając na niedokończoną stodołę. Uśmiechnął się lekko i przeczesał siwe włosy, po czym wyszedł z pokoju, cicho zamykając drzwi. Promyki zimowego słońca powędrowały za nim, kładąc swe świetliste dłonie na chłodnej klamce i przeglądając się w niej błyskami. Poranek zajrzał przez okno i zerknął ku Ani Shirley, ciekawsko rzucając świetlane pasy na kopertę. Rudowłosa uniosła się na łokciu i sięgnęła po nią dłonią. Dobrze wiedziała, od kogo był ten list i ta pewność tylko potęgowała emocje, jakie ściągnęły z jej powiek mgłę snu, niczym słońce ściąga z łąki pajęczyny poranka.
Powoli i ze znikomym namaszczeniem rozerwała kopertę i wyciągnęła zeń kartkę, zapisaną tak dobrze jej znanym pismem. Na jej ustach pojawił się przelotny uśmiech i chwilę potem już tonęła w czarnych falach atramentu.
Droga Aniu!
Już sam ten zwrot sprawiał, że paliły ją policzki. Sama myśl, że mogła być dla kogoś droga.
Samo przebywanie w domu pani Cuthbert jest zaszczytem, wszak mieszka tu księżniczka Kordelia, nie pamiętasz? Droczę się, droczę, ale patrząc na posiadłość Cuthbertów i Barrych mam czasem wątpliwości, czyj majątek jest większy.
T-o j-e-s-t d-i-a-l-o-g.
Przechodziły ją dziwne dreszcze na samą myśl o literowaniu. Przecież byli już na to zbyt dorośli, a wciąż powracało to jak letni zmierzch; ciepłe i senne spojrzenie, świszczące jak pszczoła w locie. I nie miała pojęcia, czy żądli ją ta chwila czy przypomina lato.
Racja, woda nigdy nie biła mi brawa, ale prawie zaBIŁA, gdy dwa lata temu poszliśmy z Moodym i Billy'm nad staw Barrych. Andrews uznał, że fantastycznym pomysłem będzie skok ze starej wierzby na głębiny i prawie się przez to połamał. Choć jego ojciec chyba poturbowałby go bardziej niż ta zdradziecka woda, która wcale nie aprobowała brawami naszych popisów. Ależ ja byłem wtedy głupim dzieciakiem...
Zastanawiała się czasem, jaki był, zanim ona pojawiła się na Zielonym Wzgórzu. Jak dorastał, jak żył, jak spędzał swe pierwsze lata? Czy biegał po polach, a może jeździł konno? Czy jego włosy były takie czarne i kręcone od zawsze? Czy lubił się uczyć, albo psocił, przeszkadzając Janowi w pracy? Jaki był Gilbert Blythe, zanim pokochał Anię Shirley?
Widziałem wiele, ale czy mogę mówić o tym, że to dalekie kraje? Myślę, że najdalsze jest to, co najbliżej. Czasami sprawdza się to także w kwestii ludzi, wiesz, panienko? Możemy opłynąć cały świat, a to, czego szukamy, jest tam, gdzieśmy zaczynali.
Za buraczane zachowanie? No, tośmy się dobrali, Marchewko! (dobrze, że na razie nie piszemy na tabliczkach, mogę czuć się bezpiecznie w Twoim towarzystwie)
Uśmiechnęła się lekko na wspomnienie swego wybuchu. Od niego wszystko się zaczęło, tak pomyślała. Od złamanej tabliczki.
Drugi komplement od Gilberta do Ani: Naprawdę lubię Twój głos, kiedy recytujesz wiersze. Staje się wtedy tak delikatny i jedwabisty, jak gdyby można go było dotknąć. To byłoby całkiem ciekawe móc dotknąć głosu, prawda?
Och, jego głos dotykał jej serca tak czule i delikatnie, choć nie chciała się do tego przyznać. Każda głoska w jego ustach stawała się miłosną balladą, której ona jeszcze nie nauczyła się na pamięć. Nie umiała wyrecytować jego miłości, bo do tej poezji w swych podróżach jeszcze nie dotarła. Czytała jedynie zdawkowe wersy z jego powitań, odczytywała brudnopis skryty w jego spojrzeniu. Ania Shirley w gruncie rzeczy nie znała się na poezji.
Jak czujesz się przed weselem Prissy? Szczerze powiedziawszy, mam wrażenie, że wciąż mylę się w dziesiątym takcie. Może to dlatego, że wtedy Ty z Karolem jesteście tak blisko?
Gilbert Blythe
Odłożyła list do szuflady i spojrzała na swoje odbicie w lustrze. A miałaś nie rozmawiać z tym chłopcem, Aniu Shirley. No, właśnie. Miałaś. Co więc poszło nie tak? Dlaczego nie umiała być wierna Ruby, wierna jak Diana? Ach, kochana Diana, gdzie była...
Przebrała się szybko i podeszła do okna, dostrzegając na podwórku swego przyjaciela, Cole'a. Zdziwiła ją jego obecność, bo zwykle Mackenzie chodził do szkoły sam, wcześniej od innych i siadał w rogu sali, szkicując jakieś nowe krajobrazy, czy też portrety. Teraz jednak stał przy bramie Zielonego Wzgórza i gawędził z Marylą, trzymającą w dłoniach koszyk pełen jajek. Gdzie był Jerry?
Ania zgarnęła z komódki książki do geografii i angielskiego, po czym zbiegła na dół, chwytając kromkę chleba ze stołu, przy którym Cuthbertowie najpewniej szykowali się do śniadania. Rozpuszczone włosy poprzysięgła sobie związać w drodze do szkoły, bo ciekawość odnośnie Cole'a popędzała ją niemiłosiernie. Przeżegnała się szybko, przepraszając Miłosiernego Ojca Niebieskiego za brak czasu na dłuższą pogawędkę, po czym nałożyła płaszczyk i wybiegła na podwórze.
Cole opierał się o ogrodzenie i wyglądał na zmarnowanego; cienkie, szare pasma malowały się pod jego oczyma. Szkicownik trzymał niedbale w ręku, jak gdyby miał go zaraz upuścić i przestępował z nogi na nogę, rozglądając się niepewnie po okolicy Zielonego Wzgórza.
— Cole! — krzyknęła Ania, biegnąc do niego po zaśnieżonej ścieżce, która wiosną i latem prowadziła do posiadłości Cuthbertów. Blondyn rozłożył ręce i pozwolił jej paść sobie w ramiona, po czym przytulił ją mocno, stanowczo za mocno, mierzwiąc jej nieuczesane włosy. Pachniał świeżym mlekiem, co wprowadzało pewną łagodność w ten szalony i porywisty poranek. Zmierzyła go spojrzeniem od góry do dołu, po czym ugryzła zabraną z domu pajdę chleba. Maryla tylko pokręciła głową, powstrzymując się od komentarza i, biorąc koszyk pod pachę, skierowała się w stronę domu. — Co tu robisz tak wcześnie? Zwykle chodzę do szkoły z najdroższą Dianą, wiesz przecież... — Coś zakłuło ją w serce na wspomnienie tego, że przyjaciółki nie było obok.
— Potrzebuję twojej obecności, Aniu — powiedział cicho. — Mogę ci towarzyszyć w drodze do szkoły? — Podniósł swój szkicownik, który zdążył już zaprzyjaźnić się ze śniegiem. Otrzepał okładkę i wziął przyjaciółkę pod rękę, kierując się w stronę szkoły. — Dalej nie wiadomo, co z Dianą?
— Zniknęła, jak kamień w Jeziorze Lśniących Wód. Albo jak... diament! Tak! Diany nie można porównać do byle jakiego kamienia. — Głos jej się załamał. — Och, Cole, czuję się, jakbym straciła kawałek duszy. Ale mów, mów, co trapi twoje serce. — Spojrzała na niego z troską, chcąc odgonić myśli o przyjaciółce.
— Aniu... Gdy byłem u ciotki Józefiny, to... — Przygryzł język. — To zastanowiłem się nad kilkoma sprawami. I... I nie mogę przestać myśleć, że... nie pasuję do Avonlea — wydusił z siebie.
— Cole, co ty mówisz?! — zdziwiła się rudowłosa, mocniej ściskając jego rękę. — Cole Mackenzie, jesteś częścią Avonlea, jesteś jednym z jego wzgórz! Avonlea bez swoich wzgórz to nie jest Avonlea!
— Chyba Wzgórzem Zegarmistrza, jak już. — Zaśmiał się gorzko. — Najbardziej samotnym na świecie. — Popatrzył na niebo. Zimowy wiatr rozwiał jego włosy i zaczerwienił policzki, jak gdyby chciał ukryć wstyd, jaki się na nich malował. Zima dała mu swój odcień czerwieni i malowała po jego oczach niepewnością i rozdarciem. Jaki kolor ma niepewność, Cole?
— Zawsze będziemy się czuć, samotni, Cole. — Ania oparła głowę na jego ramieniu. — Ludzie są jak zapałki. Ktoś może na chwile zamienić cię w płomień, ale nigdy nie jesteś do końca w płomieniach. Nigdy, bo musi zostać jakiś kawałek, który da się trzymać i to najbardziej samotny kawałek na świecie. Ale... co masz na myśli mówiąc o Avonlea?
— Że chcę wyjechać do szkoły plastycznej w Carmody — powiedział, nie patrząc na nią. Nie mógł zobaczyć oczu tej niedawnej sieroty, bo wiedział, że by go zatrzymały. Że zmusiłyby go do pozostania w Avonlea i patrzenia, jak Ruby Gillis wychodzi za Liama Cote'a. A tak — mógł wyjechać do Carmody, do Akademii Sztuk Pięknych, albo do Charlottetown i zniknąć z tych wzgórz, pól i łąk, na których wraz z wiatrem przesiadywała muzyka i wspomnienie pianisty.
— Och, Cole... — Głos Ani zadrżał. Zatrzymała się gwałtownie, a jej oczy napełniły się łzami. — Dlaczego... D-dlaczego? — Puściła jego dłoń, którą kurczowo trzymała. — Przecież tu jest twój dom.
— Dom jest tam, gdzie serce, prawda? — rzekł gorzko. — Moje serce pękło właśnie w Avonlea, Aniu Shirley. Zresztą, tak samo jak twoje.
***
Diana Barry nie spała od kilku godzin. Wycie wiatru zza okien sprawiało, że dygotała na samą myśl o zamknięciu oczu. Miała wrażenie, że za oknami czai się zgraja wilków, gotowa rozszarpać jej spokojny sen. Przełknęła ślinę i popatrzyła na sufit, próbując przywołać jakieś dobre wspomnienie.
Podwieczorek u Ani Shirley.
Uśmiechnęła się na chwilkę, lecz zaraz na jej usta wstąpił cień drżenia warg. Jej oddech stał się szybki i ręce zaczęły się trząść. Usiadła i schowała twarz w dłoniach, próbując zatamować łzy, które napływały do jej pięknych oczu. Czarne włosy spłynęły na jej twarz niczym płaszcz nocy, zdejmując beztroską młodość jak dzień. Diana Barry była na to wszystko za młoda.
Nie wiedziała, co się dzieje — po prostu płakała, przerażona ciemnością, niesłyszalnym tykaniem zegara i wzgórzem, które nie było sosnowe. Już miała zachłysnąć się łzami, gdy poczuła, jak ktoś kładzie jej rękę na ramieniu i delikatnie gładzi kciukiem po policzku.
— Respire à fond, chérie, tout va bien. — Jerry przytulił ją mocno do siebie. Schowała twarz w jego ubraniu i łkała, nie mogąc opanować drgawek. Parobek nie wiedział, co ma zrobić; jak pocieszyć płaczącego anioła? Pogładził ją po włosach i szeptał starą, francuską kołysankę, by jakoś ukoić jej nerwy. — Wrócimy, gdy tylko zechcesz — powiedział z bólem, bo przecież nie mogli wrócić. Co zrobiliby jej rodzice? Co powiedziałaby Maryla Cuthbert? A Ania? Ani na pewno pękło już serce. — No, już, Diano... M-może... Tu... Tu w bawialni jest stare pianino. Chodź, chodź, Diano... — Pociągnął ją za rękę. — Przecież lubisz grać, prawda? — Otarł jej łzy palcem wskazującym. Pokiwała głową. — Zagrasz mi coś? O, albo... Może zagraj coś z myślą o Ani?
— Albo o Ani i Gilbercie — chlipnęła, a uśmiech na chwilę rozpogodził jej twarz. — Ach, Jerry, ja tego tak nie zostawię! — Podniosła się. — Chodźmy do pianina. Pianino i ten chłopak z Carmody są mi potrzebne, by moja przyjaciółka, moja bratnia dusza była szczęśliwa. — Otarła mokre oczy. Strach prowadził ją, jak niewidomą, jednak jej oczy powoli się otwierały. Wciąż jeszcze się bała, ale jej wierność i determinacja sprawiały, że była gotowa pomyśleć najpierw o innych, a potem o sobie.
— A czy ty jesteś szczęśliwa, Diano Barry? — zapytał cicho, podążając za dziewczyną z brudnawą, niebieską kokardką.
•♡•
słowa Jerry'ego → weź głęboki oddech, kochanie, wszystko w porządku.
ten rozdział pisałam po obejrzeniu 2 odcinka, dlatego wyszedł taki smutny, jejciu. Ogólnie łatwiej się pisze smutne rzeczy, więcej jest w tym emocji i jakiejś takiej prawdziwości, nawet, gdy ma się radosne serce, bo trudniej rozbawić, niż wzruszyć.
Cole, moje słoneczko, musiałam mu troszkę poszargać serce, ale na dobre mu to wyjdzie, zobaczycie. No i jest Rubs, moja buba, tak naiwnie zauroczona Blythe'em. Ten rozdział ma prawie 2000 słów, co jest jakimś rekordem w tym ff, bo zwykle staram się nie przekraczać 1100 słów. Ale chyba potrzebowałam tego wszystkiego. Może Wy także.
całuję Was mocno i mam nadzieję, że spotkamy się tu niedługo. Mam coraz mniej czasu na pisanie i boję się, że studia pożrą mi całe zacięcie pisarskie, ale nie ma co się jeszcze martwić, coś wymyślę, żeby ten profil całkiem nie umarł. Tulę każdego z Was i kończąc tę notkę, uciekam na wykład o mediach!
jaki kolor ma niepewność?
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top