26. Ucieczka Diany Barry i list pisany głosem

     — Ojcze, dlaczego mi to robisz?! — Załkała Diana, gdy drzwi się zamknęły. — Czy kiedykolwiek wystąpiłam przeciw tobie? Czy kiedykolwiek ci się postawiłam?! — Jej głos przeradzał się w krzyk, choć tak bardzo tego nie chciała. Jerzy obdarzył ją obojętnym spojrzeniem, po czym jak gdyby nigdy nic sięgnął po gazetę i rzucił okiem ku Minnie May, przysłuchującej się im ukradkiem znad stosu swoich sukienek. — Ojcze! — Spróbowała ostatni raz Diana, a gdy nie uzyskała odpowiedzi, porwała z wieszaka swój płaszcz i wybiegła z Sosnowego Wzgórza. Łzy zamarzały jej na policzkach, a włosy targał niemiłosierny wiatr. Upadła na śnieg i zalała się łzami, które spływały jej po gardle. 

     Spadła ze swojego nieba, z idealnego życia niczym śnieżynka. Zatopiła się w tym ziemskim bagnie i poznała smak tego duszącego powietrza. Jej delikatne serce rozpuszczało się na bruku, podeptane przez niezrozumienie. Na tym świecie panowała wiosna, więc po cóż jej były takie płatki śniegu? 

     — Och, Diano... — Usłyszała obok siebie głos Jerry'ego. Poderwała się natychmiast i padła mu w ramiona, drżąc cała od chłodu i rozpaczy. Diana Barry odwiedziła Cmentarzysko Nadziei Ani Shirley. Postawiła swój własny znicz. — N-nie płacz, ta-tak musiało być... — Nie wiedział, co rzec, tak bardzo ściskało mu się serce, gdy widział jej łzy. Tuliła się do niego w rozpaczy, nie zwracając uwagi na to, jak blisko domu była. — Diano... — szepnął, jednak ona wciąż łkała, jak gdyby jej oczy wypuszczały wszystkie łzy, jakie tamowała od lat. Dobrze wychowane panienki nie płaczą. 

     — Je-jerry, ja... — Dławiła się łzami, próbując coś powiedzieć. Rzuciła spojrzenie ku domowi; matka patrzyła na nią przez okno, opierając dłonie na parapecie. Obok niej stała Minnie May, robiąc śmieszne miny do szyby, a może i do samej Diany. Czarnowłosa chciała odpowiedzieć jej uśmiechem, jednak obecność matki ją od tego powstrzymała. 

     — Wróć do domu, Diano — powiedział cicho Jerry, choć tak bardzo bolały go te słowa. Dziewczyna wypuściła ze świstem powietrze, po czym przełknęła ślinę. 

     — Mój dom nie chce, bym tam wracała — odparła, po czym pochyliła się i mocno ucałowała go w usta. Zdziwił się tym nagłym gestem, jednak odwzajemnił pocałunek. Jej chłodne, słone od łez wargi przypomniały mu o tym, że trudności są solą życia. A bez soli byłoby wszystko tak mdłe. Stali więc pod Sosnowym Wzgórzem, zbyt młodzi, by zrozumieć to wszystko, a równocześnie tak bardzo zakochani, że świat nie rozumiał ich.

     Odsunęła się od niego po chwili, a on chwycił ją za ręce, patrząc czule w oczy. Nie wiedział, co powiedzieć, choć tyle myśli kotłowało się w jego głowie. Za kilka dni miał się odbyć ślub Prissy, a on...

     — Ucieknijmy — powiedział, ściskając mocniej jej ręce. — Cuthbertowie i tak radzą sobie beze mnie, Ania i jej ambicja wynagrodzi im moją nieobecność. Twoi rodzice... — Zerknął w stronę okna; firanka zasłoniła postać pani Barry. — Na pewno nie będą zadowoleni, jeśli teraz wrócisz.

     — Jerry, ja... to nie przystoi, przecież... — Błądziła oczyma po jego policzkach, zahartowanych czerwienią przez wiatr. Ufała mu bezgranicznie, a jednak... Przecież tu ją wychowano, tu dano jej wszystko, tu poznała Anię... Przysięgam być wierna mej przyjaciółce, Ani Shirley. 

     A czy choć raz byłaś wierna samej sobie, Diano Barry? 

     — Chodźmy. — Przełknęła ślinę i zdjęła kokardkę z włosów. Czarne pasma opadły na jej twarz; roześmiała się przez łzy. — Chodźmy jak najdalej stąd. 

***

     Ania Shirley prawie wywróciła się w śniegu, stając na krańcu koca, którym się opatuliła. Prawie, bo wpadła jedynie na drzewo, które przytrzymało ją od bliskiego spotkania z zimnym, białym puszkiem. Oparła się o chłodną korę i spojrzała na gmach szkoły. Była już blisko, nawet bardzo blisko. Wystarczyło tylko zrobić parę kroków i...

     — Dzień dobry, panienko Shirley! — Usłyszała obok siebie głos Gilberta. Podskoczyła zaskoczona, trącając jedną z gałęzi w taki sposób, że obsypał się z niej delikatny śnieg. — Uciekłaś z jakiegoś waszego dziewczyńskiego przyjęcia? — Skinął na koc. Rudowłosa poczuła, że policzki zaczynają ją palić. 

     — J-ja... ja po prostu wypróbowuję nową... modę! Modę prosto z Charlottetown! — Dumnie zarzuciła sobie koc na plecy, zupełnie jak rzymską togę — Bardzo praktyczne i... — Ukucnęła, by otrzepać krawędzie ze śniegu. — Wygodne! — Uśmiechnęła się, unosząc podbródek. Blythe tylko pokręcił głową z uśmiechem. 

     — Och, panienko Shirley... — Oparł się o pień drzewa obok niej. — Byłoby miło, gdybyś odpisała na mój list, a nie jeździła do, jak to było? Charlottetown? Na pokazy nowej mody damskiej? — Uniósł brwi, rozbawiony zaistniałą sytuacją. 

     — Nie dostałam żadnego listu — zarzekła się, próbując odejść, jednak on przytrzymał nogą kraniec koca. 

      — Widać w Avonlea mamy słabych listonoszy. — Wyciągnął kopertę z kieszeni. — Proszę. — Uniósł dłoń. Już miała sięgnąć po list, gdy zabrał gwałtownie rękę i pomachał nim przed swoją twarzą. — Ale musisz odpisać.

     — Mogę nawet teraz. — Wydęła policzki, zabierając mu kopertę, po czym usiadła na śniegu i okryła się mocniej kocem, opierając o drzewo. Chłopak usiadł z drugiej strony i obrócił głowę w jej kierunku, powoli zamykając oczy. — Drogi Gilbercie! — zaczęła niepewnie, próbując opanować drżenie głosu. Wypuściła powoli powietrze i policzyła do trzech. Raz, dwa, trzy... 

     Mam nadzieję, że Bash nie pochoruje się po tej szarlotce. Tym razem sprawdziłam dwa razy zanim dodałam jakiejś przyprawy, by nie spotkało go to, co pani Allan. Szkoda, że Ty nie spróbowałeś; Maryli dziwnie na tym zależało. Ale Maryla lubi piec, więc na pewno jeszcze kiedyś dostąpisz tego zaszczytu spróbowania jej ciasta.

     T-o n-i-e d-i-a-l-o-g. 

     Krople deszczu, tak, to coś wspaniałego. Och, one się wcale nie topią. Przecież tafla stawu to parkiet, a one spływają na niego z niebios jak maleńkie baletnice. Wirują, zanim zatopią się w oceanie oklasków. To woda bije im brawo swym pluskiem. Chyba nigdy nie dostałeś braw od wody, Gilbercie. 

     Pomyślał wtedy, że jedyne brawa, jakie chciał w życiu usłyszeć, najpierw przypisywał ojcu. A potem jej. Chciał, by była z niego dumna. By dzieliła z nim wszystko to, co osiągnął. Był jeszcze takim dzieckiem...

     Ty i te Twoje lekarskie rozważania. Serca nie da się ot tak zabandażować! To słowa są bandażem lub nożem. To człowiek jest mordercą lub zbawcą w zależności od tego, jak ich używa. Dlatego lubię wielkie słowa, Gilbercie. Świat jest wielki, więc i tak trzeba go opisywać. Bo cóż by nam było po małym świecie? Zbyt nikłe pole do wyobraźni, wszystko byśmy znali. A tak... Tak możemy wyobrażać sobie dalekie kraje... Choć Ty je przecież widziałeś, prawda?

     Widział tak wiele, lecz było to niczym przy ogromie krajobrazów, jakie ona nosiła w swoim sercu. Gdyby tylko je zdobył, miałby przy sobie i cały świat, a także i inne światy, o których nikomu się nie śniło.

     Wiesz, że nie lubię, gdy mówisz do mnie per Marchewka. Warzywa nie są czymś, co brzmi dobrze, jako przezwisko. Mogłabym Cię za to nazywać Burakiem. I za swoje buraczane zachowanie dostałeś tabliczką. 

     Zatrzymała się na chwilę w swym monologu i spojrzała przez ramię. W dalszym ciągu miał zamknięte oczy i tylko słuchał jej głosu, nie zważając na dzwonek, który rozbrzmiewał w oddali. A przecież był ukochanym uczniem pana Philipsa. Nauczyciel nie darowałby sobie jego nieobecności. 

     Drugi komplement od Ani dla Gilberta: Podziwiam to, jak tańczysz, Blythe. Zupełnie tak, jakbyś płynął przez morze. Jakbyś był statkiem na oceanie - parkiecie. 

     Może dlatego zatonęłam w myślach o Tobie dodała już dla samej siebie.

     Może dlatego wciąż czekam na otwarcie portu Twych ramion pomyślał w tym samym momencie.

     — Ania S.C. — zakończyła i poderwała się gwałtownie, otrzepując sukienkę, po czym pobiegła w kierunku szkoły, zostawiając go pod obleczonym koronką szronu drzewem. Uśmiechnął się delikatnie i wstał, by zdążyć na algebrę. 

     "I widzisz, nauczyłeś mnie, że mogę liczyć tylko na siebie"

***

      Szóstego dnia przed weselem po lekcjach, Ruby siedziała na swojej ławce, przyglądając się, jak Janka robi fryzurę Józi. Loki Pye na skutek zimna zamieniły się w szron tkany pomiędzy kosmykami, przez co zażyczyła sobie wymyślnego koka. Wyłapywała tym samym spojrzenia Billy'ego, który spoglądał co raz ku Ani, wyglądającej tęsknie przez okno. 

     Diana nie pojawiła się tego dnia w szkole, co wprawiło część klasy w zakłopotanie. Nie spóźniłaby się, bo jej matka nie tolerowała spóźnialstwa, a po Avonlea nie poszła też pogłoska, że na Sosnowym Wzgórzu ktoś zaniemógł. Jedynie pan Jerzy przyszedł na chwilę w południe i rozmawiał z Teddym Philipsem, co próbowała podsłuchać połowa klasy; na nic się jednak zdały ich połączone zmysły słuchu, bo nauczyciel zamknął drzwi od swego gabinetu, a im kazał wyjść na podwórze. 

     Ruby westchnęła cicho, przekładając nitkę przez chusteczkę. Na nowo haftowała literki G i B, niepogodzona z utratą tamtych, o wiele piękniejszych. Uważaj na wrzeciono, Królewno. Uśmiechnęła się do Gilberta, chcąc zwrócić jego uwagę na swą pracę, jednak on wdał się w rozmowę z Moodym, który odwrócił się plecami do Karola. 

     Wszystko byłoby dobrze, gdyby nie ucieczka Diany Barry i słowa, które wiatr przyniósł Karolowi Sloane. 

•♡•

KRZYCZĘ PO WCZORAJSZYM ODCINKU, BOZIU, MUSIAŁAM DAĆ ROZDZIAŁ, BO ZA DUŻE EMOCJE

NIE UMIEM SKOŃCZYĆ TEGO FF, DŻIZAS

(pełne commentary zrobiłam w shotpoście, zapraszam)

(Zapraszam też do Kapliczki, bo to moje, polskie Avonlea i równocześnie praca na HR i na 90% do wydania)

jestem przerażona moim składem na studia, ludzie już umawiają się na picie i w ogóle, na razie ogarnęłam facetów w grupie i jakiś tragiż, nie ma to jak zdjęcie z drinkiem, yhym
Ratujcie mnie
Błagam

CZY MOŻE BYĆ COŚ LEPSZEGO NIŻ PISANIE O ANCE?

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top