10. Są różne Otchłanie Rozpaczy

     — Dobrze, Aniu, wstąpię do Maryli i powiem, żeby Mateusz po ciebie pojechał. Będzie to dla niego na pewno jakaś rozrywka. — Pani Linde zerknęła na zegarek. W duchu cieszyła się, że będzie mogła wpaść do Cuthbertów i opowiedzieć im, jak też przebiegła jej lekcja i wysnuć jakieś domysły co do przyszłych rodzin w Avonlea. — Byleby nie za długo to trwało, pamiętajcie, że jutro macie lekcje. Teddy... to jest, pan Philips skory jest wścieknąć się na was wszystkich.

     — A czy to jakaś nowość? — mruknął Cole, pomagając Liamowi zebrać nuty do teczki. Cote zerkał co raz na Ruby, jednak ta zdawała się być zajęta pożegnaniem z Gilbertem. 

     — Tańczysz tak dobrze, Gilbercie, naprawdę — powiedziała słodko, splatając swoją dłoń z jego. Przez jego ciało przeszedł dziwny dreszcz, jednak nie miał serca jej puścić. — Do zobaczenia jutro, obyście się szybko uwinęli. — Posłała kontrolne spojrzenie Ani. W głębi serca była zawiedziona tym, że Shirley zostanie z Blythe'm. Wiedziała, że nie skończy się na sprzątaniu i ta dwójka na pewno wpadnie w dłuższą pogawędkę, czego Ruby bardzo nie chciała. Gilbert lubił to, że Ania była rozmowna i wygadana, a Ruby, wychowana na młodą damę, zwykle była słuchaczką. — J-ja... Już pójdę! — Obróciła się, wpadając przy tym na Liama. — Och, przepraszam. — Zarumieniła się.

     — Może panienkę odprowadzę? — zapytał, zapinając teczkę i skinieniem żegnając się z Cole'm, który pomachał mu przyjaźnie. Poczuł, że ma w tym chłopaku oparcie, że ktoś go choć trochę rozumie; Moody zdążył mu szepnąć, że Mackenzie malował. — Ojciec mój będzie podjeżdżał pod dom pani Małgorzaty, miałem jeszcze do niej wstąpić, by się umówić na następne spotkanie. — Podał jej płaszczyk i patrzył, jak zapina guziczki. Ruby uniosła głowę, spoglądając na niego i czym prędzej uciekła wzrokiem ku postaci Gilberta. Jesteś mi najmilszym z portów, choć zatonęły w nim wszystkie moje nadzieje. 

     — Dobrze, idźmy. Do zobaczenia Gilbercie! — Gillis skinęła głową w kierunku chłopaka. — Dobrej nocy, Aniu! 

     Ledwie to powiedziała, coś w jej sercu zaczęło pękać. Zupełnie, jakby wyimaginowany aniołek na jej ramieniu został strącony przez diabełka, który rozkoszował się teraz nowym miejscem. Chcieli w Avonlea sieroty, więc dostaną taką, o jakiej nie śnili, bo oto Ruby Gillis odtrąciła Dobroć, która jej matkowała. Poczuła nagły smutek, jednak nie dała tego po sobie znać. Podążyła za Liamem, prowadząc go na Aleję Zakochanych, co raz tylko oglądając się za siebie. Nie mogła tak tego zostawić.

     Gdy wszyscy wyszli ze szkoły, a Małgorzata Linde odjechała ze swym mężem, biadoląc na błoto na krańcach swej sukienki, Gilbert oparł się o biurko pana Philipsa i podwinął rękawy koszuli. Zdziwiło go to, że Ania Shirley zgodziła się zostać wraz z nim, a nie obrzuciła go (jak zwykle zresztą) pełnym pogardy spojrzeniem. Choć w duszy cieszył się z jej obecności, zaczął podejrzewać, że albo podopieczna Cuthbertów nie będzie się do niego odzywała (co graniczyć mogło z cudem), albo też wyrzuci mu wszystko od pamiętnego spotkania w lesie. 

     Nie powiedziała nic jednak, przeciągając pierwszą ławkę pod okno. Natychmiast poderwał się, by jej pomóc, jednak ona powstrzymała go ruchem dłoni. Odsunął się więc i zajął się ustawianiem ławek, gdzie siedzieli chłopcy. Cisza między nimi krzyczała o jakikolwiek dźwięk, a jej krzyk był na tyle głośny, że Gilbert Blythe prawie ogłuchł.

     — Nic nie powiesz, Aniu Shirley? To do ciebie niepodobne. — Usiadł na przyniesionym krześle i położył dłoń na ławce. Rudowłosa odwróciła się i spojrzała w jego stronę. Posłał jej uśmiech, po czym wstał i podszedł do dziewczyny na tyle blisko, że mógł chwycić jej dłoń. — Czyżby Karol oprócz tańca nauczył cię milczenia?

     — Żadnej z tych rzeczy. Ale od kiedy obchodzi cię moja nauka, Blythe? — Zrobiła krok w tył, prawie przewracając się o ławkę. Za oknem śnieżyca przybierała na sile i biednemu Mateuszowi Cuthbertowi serce waliło na samą myśl, że będzie musiał wyjechać w taki śnieg. — Powinieneś się chyba zająć Ruby. — Przygryzła usta tak mocno, że poczuła na języku metaliczny smak krwi. 

     — Nie, kiedy moja najlepsza szkolna rywalka nie umie tańczyć. — Usiadł na ławce obok niej i popatrzył na nią z góry, uśmiechając się lekko. — Zatańczysz, Shirley? Nikt nie patrzy, akcja z tabliczką byłaby nudna bez całej klasy, nieprawdaż?

     — Irytujesz mnie, Blythe — mruknęła, próbując się odsunąć, jednak ławka, w której siedziała Ruby torowała jej drogę. 

     — Interesujesz. A podobno jesteś taka dobra w literowaniu, Aniu. No, nie dajże się prosić. — Zeskoczył na ziemię i wyciągnął rękę w jej stronę. — Jeden taniec. Potem dam ci spokój, Andziu. 

     Przewróciła oczyma, a jej serce niemal zatrzymało się z emocji. Było w tamtym momencie podobne do wiatru, który, chcąc wpaść do domu, odbił się od szyby i pałętał na podwórzu, nie wiedząc, co ze sobą uczynić. Także i ona, gdzieś w duszy czując, że jej dom jest w jego sercu, szamotała się wokół niego, pozwalając, by wchodzili tam inni. Lecz ten dom, choć tak otwarty, przeznaczony był tylko dla niej. Był tylko dla pani Blythe. 

     Podała mu dłoń i pozwoliła, by przeprowadził ją na środek klasy, gdzie jeszcze nie stały ławki. Ukłonił się nisko, kładąc lewą rękę za plecami i spojrzał jej w oczy z taką czułością, że aż musiała zamrugać. Gdy i ona dygnęła, jak kazała pani Linde, delikatnie przyciągnął ją do siebie, zupełnie jakby zrywał najdelikatniejszy z kwiatów, bojąc się, że opadną z niego płatki. Przez chwilę kołysał ją w swoich ramionach, by wypuścić ją do obrotu. Patrzył na jej rude kosmyki, migające niczym iskierki z ogniska. I jego serce płonęło w tym ogniu.

     Tak dobrze było z nią tańczyć, prowadzić ją. Czuć jej palce splecione ze swoimi po tak długim ziąbie pomiędzy nimi. Czuł się jak ślepiec, który zobaczył po raz pierwszy zachód słońca. Wszystko przed jego oczyma mieniło się czerwienią, złotem i rudościami, a ten zachód zamknięty był w oczach dziewczyny, o którą było tyle zachodu.

     — Dlaczego zostałaś? Czyżbyś była chora? — zapytał szeptem, otaczając ją ramionami. Zdziwiła się sama tym, że jego dotyk jej nie przeszkadzał, nie przerażał, nie przywoływał wspomnień z sierocińca, kiedy to dłonie szczypały od uderzeń za karę. Teraz to jego palce zdawały się leczyć dawne rany. 

     — Chciałam pomóc pani Linde. Mam wrażenie, że wciąż może się lekko gniewać za nazwanie jej niezgrabną i tłustą. Bądź co bądź, ona zawsze mówi co myśli i zawsze znajdzie coś, czego mogłaby się uczepić. Chciałabym więc nie przynosić wstydu Cuthbertom i dobrze postawić w jej oczach Marylę, która mnie wychowuje — powiedziała szczerze i z takim oddaniem, że gdyby Maryla to słyszała, na pewno zmiękłoby jej serce. — Nie myśl, że to przez wzgląd na ciebie. — Odsunęła się lekko, robiąc krok w tył, jak uczyła żona pana Tomasza. — Nie zrobiłabym tego mojej drogiej Ruby. — Zadrżała na myśl o przyjaciółce i puściła jego rękę. — Och, Gilbercie, Ruby zasługuje na wszystko, co najlepsze. Wiesz przecież, jak jest mi droga. Dla Diany i Ruby oddałabym wszystko. 

     — Nawet swe własne szczęście? — zapytał, a w jego głosie zadźwięczał smutek. 

     — A cóż nazywasz szczęściem? Moim szczęściem jest piękny styczeń, który budzi mnie co ranka, jak dobry przyjaciel. Szczęściem moim są malunki Cole'a na ścianach pokoju, dzięki którym mogę chodzić po Wyspie Księcia Edwarda nawet nocą, gdy tylko wyjdę z łóżka. Szczęściem jest widok Mateusza niosącego mleko i małe kurczaki, jakie siedzą w kurniku, do którego nie wpuszcza mnie Jerry. Radością mą wielką jest, gdy przyjdzie na Zielone Wzgórze jakiś gość lub gdy Maryla kichnie od tej przyprawy, którą ofiarował nam Bash. Szczęściem wielkim jest to, że pani Sloane mówi o mnie, jako o panience Cuthbert, a sklepikarka z Charlottetown odpisała na me listy. To wszystko to jest moje szczęście. — Zakończyła, wypuszczając powoli powietrze i podbiegła do okna. Oparła czoło o szybę i poczuła, jak chłód przeszywa jej ciało. Jak gdyby nim chciała zdjąć rumieńce ze swych policzków.

     — I wszystko to, co powiedziałaś, jest i moim szczęściem. — Stanął obok niej. — Aniu, to, co ciebie dotyczy, to moja największa radość. Czemu więc spychasz mnie w Otchłań Rozpaczy, której tak nie znosisz. Czy nie okropnie tam być? — Popatrzył na nią, jednak ona uniknęła tego spojrzenia i wybiegła na środek sali, stając za ławką. Blythe znajdował się po jej drugiej stronie, a wokół nich stały biurka gotowe do ustawienia.

     — Są różne Otchłanie Rozpaczy. — Przesunęła się w prawo, bliżej drzwi, sięgając po krzesło. Czarnowłosy dostawił kolejne z drugiej strony i również zrobił krok. — Nie wszystkie tak bardzo... rozpaczliwe. Myślę, że twoja jest dość... smutna. Ale nie tragiczna. 

     — Tragiczna jak twoje romanse? — Znów był naprzeciw niej, zupełnie jakby ich stopy goniły siebie nawzajem.

     — To się zobaczy. — Oparła dłonie na blacie i popatrzyła na niego czujnie. Byli już blisko drzwi, od których wiało chłodem. Noc pukała przez nie, wdzierając się do oświetlonego budynku, jak gdyby chciała położyć spać wszystkie światła.

•♡•

DUŻO MIŁOŚCI DLA helpfulkatherine, KTÓRA ZROBIŁA TO CUDO NAD CUDAMI! PROSZĘ, ZASYPMY KATH MIŁOŚCIĄ!


Shirbert to szip, w którym najlepiej się czuję, więc trochę go będzie. No i Ruby to taka „Queen of mean", wysłuchajcie tej piosenki, to poczujecie, o co mi chodzi!


jak zwykle – czekam na opinie, na końcu tej opowieści wszystko podsumuję, bo mam trochę własnych wniosków. 
Co do Cole'a i Liama — wiem, że ich szipujecie i obiecuję shot Coliam po zakończeniu tego ff, ale Cote jest dla Ruby, jeju :(
Buziaki, dobranoc! ♡
(wiem, że jest późno, ale musiałam to zrobić, musiałam, przepraszam, za mocno się wkręciłam i serce by mi padło do jutra)

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top