6. Dobrze, że my wszyscy wiemy

     Ania wodziła wzrokiem po dziele swojego przyjaciela. Tak pięknie odwzorował Jezioro Lśniących Wód, że gdy przykładała do niego rękę, niemalże czuła, jakby po jej skórze przemykały chłodne krople. Kwiaty z Alei Zakochanych zdawały się prawdziwie pachnieć, przebijając się przez woń farby, jakiej użył Mackenzie. Przypomniała sobie, jak czytała mu fragmenty Jane Austen...

     „Jeśli kobieta, podobnie umiejętnie jak przed ludźmi, skrywa uczucie przed swym wybranym, może go stracić, a wtedy nędzną pociechą jest przekonanie, że świat również o niczym nie wiedział."

     — Dobrze, że my wszyscy wiemy o twoim uczuciu do Gilberta. — Cole skupił się na malowaniu tafli jeziora. Ania podniosła głowę znad książki i położyła dłonie na jej okładce. — No, nie obruszaj się tak, to temat całego Avonlea. W końcu wszyscy dobrze wiedzą, że to Ruby Gillis obrała go sobie za cel, a tu nagle zjawia się Ania Shirley i kradnie serce miejscowego przystojniaka. — Włożył pędzel między usta i zastanowił się, jaki odcień niebieskiego będzie pasował do następnych części krajobrazu. 

     — Po pierwsze, Cole Mackenizie, nie jestem złodziejką, żeby kraść czyjekolwiek serce... — zaczęła. 

     — Cyk, kłamstwo, moje już masz! — Przesunął się nieco dalej, kończąc zaczęte wcześniej pasmo drzew. Rudowłosa roześmiała się. — Ale kontynuuj, to może być ciekawe.

     — Po drugie, niech Ruby go weźmie, naprawdę nie będę płakać. Będę wręcz szczęśliwa, że moja droga przyjaciółka przeżyje tak, hm, nie wiem czy tragiczny, ale dość piękny romans. Czy romans może być w ogóle nie piękny? — zapytała, obserwując jego pracę.

     — Tak, jeśli nie istnieje. — Chłopak pociągnął pędzlem po horyzoncie nad jeziorem i popatrzył na przyjaciółkę. 

     Czy Ania Shirley chciała tracić Gilberta? Zastanawiała się nad tym, gdy Avonlea dowiedziało się o tym, że chłopak ruszył w rejs. Wtedy do jej serca dotarła namiastka utraty. Otarła się o piękną duszę, jak żołdak, który opuścił swą służbę. Odgoniła ją, topiąc się w książkach i zabawach z Dianą. Wmawiała samej sobie, że jest zbyt dziecinna na to, by kochać. Ale każdy człowiek jest z Miłości i do Miłości. Choćby uciekał, krył się i zarzekał, że tak nie jest, to powstał z boskiego kocham cię i był wyznaniem miłości nieba. Tak, każdy człowiek był dla Ani wyznaniem miłości Miłosiernego Ojca do Ziemi. Niektórzy jednak ludzie to były prawdziwe tragiczne przypadki i tragiczne romanse. Tak chociażby postrzegała siebie samą. Ale czy tragiczny romans to wszystko?

     Już miała zacząć oglądać resztę swojego prywatnego Avonlea, gdy drzwi do jej pokoju gwałtownie się otworzyły i wbiegła przez nie zarumieniona Diana. Jej zimne policzki oblekły się czerwienią, gdy opadła na łóżko Ani, oddychając ciężko po biegu. Shirley popatrzyła na nią ze śmiechem.

     — Czyżby Maryla goniła cię z miotłą, albo pan Philips wyszedł na drogi Avonlea w piżamie, że tak uciekałaś? — Oparła brodę na zgiętych łokciach i przyjrzała się przyjaciółce. — A może Je...

     — Ci! — Diana położyła jej palec na ustach. — Cicho! Biegłam, bo muszę ci powiedzieć o... — Sięgnęła do kieszeni fartuszka. — Tym! — Wyciągnęła z niego kopertę i zamachała nią przed twarzą Shirley. — Och, Aniu, będziemy uczyć się tańczyć, czy to nie piękne? — Rozmarzyła się.

     — Myślę, że to będzie absolutnie fascynujące! — Podłapała Shirley. — Diano, wyobraź to sobie! Wielka sala, delikatne światła przemykające po ścianach, muzyka smyczkowa... Och, Diano, musi tam być fortepian! Fortepian to tak romantyczny instrument, jak można zorganizować wesele bez fortepianu? — Patrzyła na swój sufit. — I walc, Diano, to będzie najpiękniejszy walc na Wyspie Księcia Edwarda, na całym świecie będzie on najpiękniejszy! Będziemy potem wspominać, ja będę opowiadać twoim dzieciom, jaka piękna byłaś, gdy tańczyłaś walca z... Diano, z kim mogłabyś zatańczyć walca? — Spojrzała na czarnowłosą.

     — Myślę, że moja matka życzyłaby sobie, aby był to Karol — odparła. — Jednak, Aniu, marzy mi się zatańczyć z kimś innym! — Przelękła się własnych słów i zaraz je ucięła. — A ty? Nie odmówisz chyba Gilbertowi?

     — Nie muszę odmawiać, przecież mnie nie zaprosił, więc na cóż mam mówić, że nie? — Rudowłosa powiedziała to zdanie tak szybko, że gdyby mogła, zakrztusiłaby się słowami. — On dopiero co wrócił, nie w głowie mu tańce, Diano! 

     — Ale tobie on w głowie. — Diana bawiła się końcówką swojej kokardki, patrząc na ścianę przed sobą. Cole zaczął na niej malować port w Charlottetown, jednak nie dokończył dzieła. Naszkicowany do połowy most przedstawiał jakąś ciemną postać wpatrzoną w horyzont. Barry podniosła się na łokciach i podeszła do ściany, dotykając dłonią ręki podróżnika. — Czy... czy to jest... Aniu! — Rozpogodziła się i usiadła przy namalowanym młodzieńcu. — Jakie to piękne... — Rozmarzyła się, opierając głowę o palce ściennego chłopca. 

     Ania uśmiechnęła się, patrząc na swą drogą przyjaciółkę. Niejednokrotnie, siedząc na miejscu Diany, wyobrażała sobie, że jako Kordelia żegna tego podróżnika, a on wyrusza za morze, znikając w ściennym horyzoncie. Patrzyła więc na to wiecznie zachodzące słońce i zastanawiała się, ileż takich zachodów musiał zobaczyć, by wrócić do słońca z Avonlea. 

     Podchodziła wtedy do ściany z oknem i wtapiała się w Zielone Wzgórze, jakie tam widniało. Wtulała twarz w farbową wiśnię i opowiadała jej o swoim dniu. Czuła się wtedy odrobinę mniej samotna, mając obok siebie tak piękne drzewo, stworzone dłońmi jej przyjaciela. 

     Zerknęła na kartkę od pani Linde i przygryzła wargi. Nie mogła przynieść wstydu Cuthbertom.

***

     Ruby uniosła białą filiżankę do ust i upiła łyk herbaty. Gorący płyn niemalże poparzył jej delikatne wargi, więc odstawiła go szybko na spodek i popatrzyła na Gilberta. Czarnowłosy siedział po jej lewej stronie, wpatrzony w coś za oknem. Śnieg otulał Avonlea, niczym troskliwa matka swe dziecko. Wszystko było takie białe, niewinne i czyste, jak płótno przed namalowaniem obrazu. Cały świat zdawał się być w ich rękach, czekający na przeniesienie jego barw do życia. Ale Ruby Gillis nie znała się na sztuce. Nie wiedziała, że kolory jej serca nie są barwami, których potrzebował Gilbert Blythe. Nie zważając na to, jak były piękne.

      Chłopak rzucił ku niej przelotne spojrzenie. Była taka śliczna. Siedziała przy nim niczym aniołek, gotowy polecieć, jak stróż, gdzie tylko on by poszedł. Zamieszał łyżeczką w herbacie i spuścił wzrok na czarny napój. To wszystko było dla niego tak trudne. Gdyby nie Ania, najpewniej zauroczyłby się w Ruby. Poszedłby z nią na spacer lasami Avonlea, zabrałby ją nad jezioro przy posiadłości Barrych. To byłaby dziewczyna, którą mógłby spokojnie przedstawić ojcu. Ale jego już nie było. 

     Uśmiechnął się do niej ciepło, widząc, jak jest speszona swoją obecnością w jego domu. Czuł to samo, gdy przebywał na Zielonym Wzgórzu, gdy obok była ta nieznośna dziewczyna o rudych włosach. Ta cholerna Marchewka, o której nie potrafił już myśleć źle. 

     Choć zmieniał się dla Ani, choć zmieniła go śmierć ojca, pozostało w Gilbercie coś z dawnego spryciarza i lekkiego zawadiaki. Ta iskierka chłopięcego szaleństwa i werwy, którą pożytkował jedynie w gospodarstwie, którym musiał się zająć. To ona popchnęła go w rejs, wywiodła za Avonlea i nauczyła za nim tęsknić. Za nią tęsknić. 

     — Ruby? — zagadnął, na co ona wypuściła z wrażenia łyżeczkę. — Wybierasz się może do Charlottetown? 

     — T-tak. — Przełknęła ślinę. 

     — Miałem jechać po kilka rzeczy dla Basha. Pozwolisz, że będę ci towarzyszył? 

     
•♡•

I know, spam rozdziałami to coś, czego potrzebujemy w oczekiwaniu na sezon 3, nie mówcie mi, że nie, that's a fact

to się tak dobrze pisze, że to hit, tyle miłości i małych dram, oh, God, mogłabym siedzieć pół dnia i stukać w klawiaturę, tyle pomysłów

kocham Was z całego serca!
no i polski fandom awae to najlepsi ludzie na watt, buzi! ♡

Cytat z Austen to ja ofc

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top