31. Poślub go tylko z miłości, Prissy
Dwa dni do wesela Prissy.
W Avonlea atmosfera był gorętsza niż niejedno lato. Mimo panującego mrozu i zimy stulecia (jak uznała Małgorzata Linde, opatulając się kolejnym swetrem), w domach mieszkańców wsi aż wrzało. Rodzina Sloane łapała się za głowę, ganiając Karola po całym domu, Ruby Gillis płakała w swoim pokoju, Diana Barry i Jerry Baynard zbierali się do powrotu, a Ania i Gilbert jak gdyby nigdy nic spacerowali pobliskimi lasami.
Jedyną osobą, która wydawała się odcięta od całej tej sytuacji, był Cole Mackenzie. Malarz siedział w opuszczonej szkole i, opierając głowę na dłoni, rysował na pomiętej kartce. Szuranie ołówka o papier dawało mu dziwny spokój; mógł się oderwać od dręczących go myśli i zanurzyć w swojej pasji. Tylko w niej odnajdywał zrozumienie. Wszyscy inni zdawali się go opuszczać — Ania wolała spędzać czas z Gilbertem (czemu się wcale nie dziwił), zaś Liam, zaślepiony uczuciem do Ruby, pobiegł za nią zaraz po feralnym pocałunku. Mackenzie został sam.
Wytarł twarz rękawem swetra i pociągnął nosem. Zawsze wszystkim pomagał; to on zauważył Gilberta na śniegu, to on nie wydał Ani, gdy Ruby prawie się dowiedziała, że ma się z Gilbertem ku sobie, to on szukał Diany na każdym wzgórzu w Avonlea, to on pomógł Liamowi zdobyć serce Ruby. Uśmiechnął się lekko, aczkolwiek gest ten nie przyniósł jego sercu ukojenia, a rozlał w nim niesmak nad sobą samym. Przełknął z trudem ślinę, gdy do jego uszu dobiegło skrzypienie drzwi. Odwrócił się szybko.
— Prissy Andrews — rzucił z uśmiechem. — Ciebie ostatniej bym się tutaj spodziewał — dodał, jak gdyby uznał, że poprzedni ton był zbyt kpiący. Blondynka uśmiechnęła się słabo. Jej fioletowa sukienka zawirowała, gdy usiadła naprzeciwko chłopaka, przyglądając się jego pracy. Pamiętał, że zawsze siadała z tyłu i nigdy nie obchodziło jej to, co robili inni. Na każdej lekcji wymieniała tylko spojrzenia z nauczycielem, więc nie dziwne, że musiała pytać go potem o różne rzeczy po godzinach, gdyż jej tabliczka była czysta, jakby dopiero kupiona.
— Czasem dobrze jest wrócić do początku, gdy się gubimy. — Założyła pasmo włosów za ucho i uśmiechnęła się tak samo jak wcześniej. Blondyn poczuł się nieswojo; coś było nie tak. — A ty? Co tu robisz? Aż tak kochasz szkołę? — Starała się, by to nie zabrzmiało niemiło.
— Kocham ciszę. I brak tych wszystkich dramatów — odparł, odkładając ołówek. Andrews westchnęła cicho.
— Co ty wiesz o dramatach, Mackenzie. Mój ślub prawie pojutrze, a ja nie wiem, czy w ogóle się na nim pojawię. — W miarę jak mówiła, jej głos stawał się coraz cichszy, aż przeszła do szeptu. — Nie wiem, czy udźwignę tę obrączkę. — Popatrzyła na swoje palce.
— A nie tego właśnie chciałaś? Wyjść za mąż? — zapytał. — Kochać, tak po prostu?
— Och, Cole, jesteś jeszcze dzieciakiem — powiedziała z pobłażaniem dziewczyna. Nie miał jej tego za złe. Wręcz przeciwnie — schował swoje rzeczy i patrzył na nią z zainteresowaniem. — Chcę kochać, ale to słowo jest dla mnie zbyt... sama nie wiem. Teddy... pan Philips — poprawiła się ze śmiechem. — Jest jaki jest. Wyjdę za niego, on będzie świetnym mężem i nauczycielem...
— Z tym drugim bym się spierał. — Zaśmiał się, na co ona dźgnęła go palcem w ramię. — Aua, pani Philips, cóż to za agresja! — Uśmiechnął się do niej, nagle czując się dobrze. — Poślub go tylko z miłości, Prissy. Tylko wtedy to ma sens. Nie bądź tak głupia jak Ania Shirley, która wmawia sobie, że nie zasługuje na Gilberta Blythe'a — dodał, choć nie wiedział, czy może jej na tyle ufać. Prissy nie trzymała z nikim z ich klasy, więc były marne szanse na to, że sypnęłaby komuś choć słówko. — Tylko z miłości — powtórzył, chociaż wiedział, że usłyszała.
— W porządku chłopak z ciebie — odparła po chwili. — Nie powinieneś siedzieć tu sam.
— Siedzę z tobą, Pris — rzucił z większą swobodą. — To już ociupinkę mniej samotności w samotności. To co... — Popatrzył jej w oczy. — Gotowa na ślub?
— A ty jesteś gotowy na to, by przestać dusić samego siebie? — Zauważył, że położyła na czymś dłoń. Na rysunku, którego zapomniał schować. Oczy pianisty z Carmody patrzyły na niego szarymi tęczówkami, przykrytymi falą rzęs w takim samym kolorze. Może właśnie dzięki tej szarości był mu tak bliski? — Odetchnij, Cole. — Przytrzymała jego rękę. Zamknął oczy i powoli wypuścił powietrze. — Ty też rób wszystko tylko z miłości.
***
— Ruby! — Liam kolejny raz zapukał w drzwi pokoju dziewczyny. Susan, jej siostra, patrzyła na niego z zainteresowaniem, bowiem wcale nie przypominał tego całego Gilberta, o którym wciąż mówiła blondynka. — Ruby, błagam cię, otwórz! Chcę to wszystko wyjaśnić! — Położył dłoń na chłodnym drewnie, nasłuchując jej głosu. Ze środka wydobywał się jedynie szloch, przerywany głuchym uderzeniem dłoni w poduszkę lub szelestem chusteczki. — Ruby, zaklinam cię, otwórz!
Nim zdążył coś dodać, drzwi gwałtownie otworzyły się na roścież i stanęła w nich zapłakana Gillis. Popatrzyła na Susan, po czym chwyciła chłopaka za koszulę i wciągnęła za próg, zamykając pokój, by młodsza nie mogła nic usłyszeć. Gdy upewniła się, że siostra sobie odpuściła, odepchnęła lekko chłopaka i usiadła na łózku, wycierając twarz rękawem. Jej różowa sukienka nosiła na sobie ślady łez, zaś fartuszek był całkowicie zmięty. Cote poczuł, że mięknie mu serce, gdy tak na nią patrzył. Zanim zapytał o zgodę, podszedł do niej i ukucnął przed nią, nieśmiało ujmując jej dłoń. Jego twarde od grania palce wydawały jej się podobne do żwiru, gdy pogładził jej delikatną skórę. Wzdrygnęła się na ten dotyk, jednak czymże było muśnięcie dłoni przy ostatnim pocałunku. Kpiną.
— Wysłuchaj mnie, Ruby — powiedział cicho i ciepło, nie chcąc jej spłoszyć. Uniosła na niego oczy, próbując udać gniewną, jednak spełzło to na niczym. — Ruby, proszę...
— Wiem, jak mam na imię. — Pociągnęła nosem. — I wiem też, że... że twój czyn... — Próbowała wysłowić się w podobnym tonie jak Ania, gdy była zła, jednak nie udawało jej się to. — Był w-wprost haniebny. Oburzający!
— Nie bądź śmieszna, panienko. — Jego głos był jak balsam dla jej uszu. — Gdyby to było tak oburzające, nie odwzajemniłabyś tego pocałunku. — Chciał znów mieć ją w swoich ramionach, czuć na wargach jej usta, a policzki mieć muskane kosmykami jej włosów.
— Jedyny pocałunek, jaki bym odwzajemniła, to ten Gilberta — prychnęła. — Co ty sobie wyobrażasz, co? Przyjeżdżasz do Avonlea, przygrywasz nam do walca, a potem... potem...
— Potem całuję najpiękniejszą panienkę na Wyspie Księcia Edwarda? — podsunął z lekkim uśmiechem.
— Dokładnie tak! Znaczy, nie! Znaczy... tak, jestem piękna! — Plątała się jak dziecko. — Ale to nie znaczy, że... Że tak wolno. — Poczuła się nagle taka malutka. Pianista podniósł się i usiadł obok niej, wciąż trzymając jej dłoń. Ten dotyk był dziwnie przyjemny, nie oponowała więc przed nim. — Ja i Gilbert...
— Ty i Gilbert istniejecie tylko tutaj. — Wskazał na miejsce, gdzie było serce. — Wybacz śmiałość, Ruby, jednak... dlaczego nie pozwalasz, by ktoś naprawdę cię pokochał? Dlaczego nie chcesz usłyszeć muzyki, którą zagrałem dla ciebie, tylko prosisz się o taniec chłopaka, który nie zwraca na ciebie uwagi? On nie chce rubinów, panienko. — Łamało się mu serce, gdy musiał jej to mówić. Był jednak starszy i wiedział co nieco o miłości, poczuł się więc w obowiązku, by i jej przybliżyć ową wiedzę. — Każda moja nuta. Każda była skierowana do ciebie. — Położył dłoń na kolanie, jak gdyby zaczynał oktawę. — Bo k-o-c-h-a-m c-i-ę. — Wędrował palcami w górę, aż wyszedł poza osiem dźwięków. — Widzisz, aż brak mi moich nutek, by to wyrazić? — Uśmiechnął się, widząc jej rumieńce. — Nie Gilbert, nie Moody, nie Karol, nie Cole. Ja cię kocham, Ruby Gillis. Czy możesz to sobie wyobrazić? — Popatrzył na nią z nadzieją.
— Nie lubię wyobraźni — powiedziała, wodząc oczyma po jego twarzy. W żaden sposób nie przypominał Gilberta. Jego włosy były jasne jak słońce, podczas gdy Blythe miał loki jak noc. Liam patrzył na nią jasnymi oczyma, nie mającymi w sobie nic z jesiennych tęczówek tamtego. A jednak było w nich coś takiego... Jakieś dziwne światło. Ciepło. Zima była taka mroźna tamtego roku. — O wiele bardziej wolę to, co realne — zakończyła, nie spuszczając z niego oczu.
Ujął jej twarz w dłonie i pocałował, długo i delikatnie, o wiele czulej niż wtedy w szkole. Tym razem pozwoliła sobie subtelniej i wolniej oddać pocałunek, ostrożnie zamykając oczy i kładąc dłoń na jego piersi. W jej głowie grał tak dobrze znany walc, choć przecież nie tańczyli, nie byli na próbie, nie myślała o weselu Prissy. Gdy poczuła jego dłoń na swoich plecach, jej skórę przeszedł dreszcz emocji. Jedyne, co jej wtedy nie przyszło na myśl to imię Blythe'a.
— Czy to było wystarczająco realne, panienko? — Odsunął się lekko, trzymając ją w ramionach. Kiwnęła głową i przytuliła się do niego, zapominając o łzach.
— Nazwisko Cote też ładnie wygląda z moim imieniem, wiesz? — Zaśmiała się cicho, gdy pogładził ją po włosach. Liam popatrzył za okno, kierując oczy ku niebu. Po chwili zamknął je, słysząc w głowie pierwsze oktawy pokreślonej kartki z napisem Pretty Pink.
***
Wieczór przed ostatnim dniem był dla Ani Shirley wyjątkowy. Siedziała na gałęzi wiśni, za co pewnie Maryla skarciłaby ją surowo i wpatrywała się w dom Blythe'ów, malujący się za zachodem słońca. Podłużne ciała promieni słonecznych wędrowały po zimnych drogach Avonlea, jak gdyby dopiero teraz przestały obawiać się śniegu. Uśmiechnęła się.
Tak, dla niej też musiała nadejść noc. Najstraszniejsza ze wszystkich, bo ta, kiedy Gilbert leżał wśród bieli, poraniony i drżący. Ta noc, kiedy ona jak zwykle zmówiła pacierz i położyła się, zapatrzona w okno, za którym szalał wiatr, jak gdyby dający jej wtedy znać, żeby dała mu się porwać, pofrunęła wraz z nim. Uniosłaby się jak płatek śniegu i przemknęła nad dachami znanych sobie domów. Zajrzałaby do pociesznej pani Allan, zerknęła co u pani Linde. Może podpatrzyłaby pastora przy wieczornej modliwie i zobaczyła, jak wygląda kolacja państwa Barrych. Nigdy nie pamiętała, o której jada się na Sosnowym Wzgórzu kolację. O której.
Zerwała się nagle, prawie spadając na ziemię. Otrzepała fartuszek i buty, po czym wpadła na Zielone Wzgórze, prawie wywracając Mateusza, który szykował się do wieczornego obchodu gospodarstwa. Pan Zielonego Wzgórza popatrzył na swoją podpieczną ze zwyczajnym dla niego zdziwieniem, po czym poprawił kapelusz, widząc w jej oczach iskierki podekscytowania.
— Aniu... — zaczął, jednak ona przerwała mu z absolutnym brakiem kultury, który tak uwielbiał. Jakkolwiek to nie brzmiało, wolał tą nisforną dziewczynkę, niż tuzin idealnych dam.
— Mateuszu, niebiosa cię potrzebują! — Chwyciła go za płaszcz. — Miłosierny Ojciec Niebieski ci w kurach wynagrodzi, ja przysięgnę zmywać po każdym posiłku, tylko szykuj dwukółkę, błagam i zaklinam na moją drogą Kate! — W jej oczach widział eksytuację i powagę. Brzydko jest przysięgać, Aniu Shirley.
— Na Boga, Aniu, co ty wyprawiasz? — Maryla podeszła do nich, wycierając dłonie o fartuszek. Wokół niej unosił się przyjemny zapach ciasta drożdżowego. — Gdzie ciągniesz biednego Mateusza?
— O, to, to... — podchwycił jej brat, jednak zaraz spojrzał ku Ani, proszącej go w milczeniu o uwagę. — Co, moja kruszyno?
— Diana. Mateuszu, Marylo, wiem, gdzie jest Diana! — krzyknęła, a w jej oczach pojawiły się łzy. — Ach, moja bratnia dusza, czułam to! Gdy tylko spojrzałam na zegar, to uświadomiłam sobie, że to wzgórze...
— Koniec gadania. — Maryla założyła chustkę na ramiona. — Mateuszu, szykuj konia i dwukółkę. Aniu, ubierz się cieplej, na Boga, bo nie mogę patrzeć, jak marzniesz!
Chwilę potem jechali w milczeniu, pędząc po pustych i śpiących polach Avonlea. W miarę, jak Mateusz przyspieszał, śnieg wzbijał się obudzony w górę, spoglądając na te dziwne, ludzkie budziki. Biała Droga Rozkoszy, Aleja Zakochanych, Jezioro Lśniących Wód — wszystko to obudziło się tamtego wieczoru, wyrwało z sennych ramion Zimy, by przypatrzeć się rodzinie Cuthbert, spieszącej na najbardziej samotne wzgórze na całej Wyspie Księcia Edwarda.
Ani trzęsły się ręce z ekscytacji. Ach, gdyby Gilbert tu był... To byłoby tak piękne, zanużyć się w tej wieczornej mgle, chwytając jego dłoń, rozmazującą się w jej wspomnieniach. Dłoń. Gdyby z nim tańczyła, mogłaby przyzwyczaić się do tego uczucia tych dobrych, spracowanych rąk, na których ślad zostawiły płatki śniegu znad grobu ojca. Na których odznaczył się węgiel zza morza i może dlatego tak palił ją jego dotyk. Tamta noc na ich balu. Jego usta tak blisko. Udawała, że jest pogrążona w kontemplacji świata, ale to on był całym jej światem. Ach, głupia!
Przytuliła się mocniej do Mateusza, który ściągnął lejce, zmuszając Bell do galoptu. Pojazd podrygiwał na nierównych drogach i wprawiał Anię w dziwną konsternację. Czas mijał. Sekundy dłużyły się niczym wieki i każda z nich była wypełniona wojną z myślami. Diana. Gilbert. Wzgórze. Ślub. Karol. Prissy.
Gdy tylko zatrzymali się przed Wzgórzem Zegarmistrza, Ania zeskoczyła w śnieg i pobiegła w kierunku domu. W jednym z okien paliło się światło. Oddech rudowłosej był tak zimny, jak powietrze wokół. Słaniała się na nogach z emocji, jednak wiedziała, że musi uczynić wszystko, by odnaleźć swą bratnią duszę. By bogini Diana wróciła tej nocy do domu,
— Diano! — krzyknęła rozpaczliwie, biegnąc wąską drogą pod górę. — Och, Diano, proszę! — Wywaliła się prosto w śnieg, gdy drzwi domu otworzyły się ze skrzypieniem. — Diano!
•♡•
już prawie koniec, stay tuned, ziomki
kocham dramatyczne pauzy i kocham Prissy, wybaczcie
No i musiałam ogarnąć w końcu Rubs, ok
Zapraszam do "przysięgnij, Barry" na dużo dirry i znikam kończyć tego tasiemca
Bye! ♡
(Psyt, ogarnęłam już 2/4 stroju Anki, będzie jazda!)
Cole to ja zawsze, ofc
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top