Nienazwana część 1
Czerwone. Macham nogami do przodu i na boki, raz po raz ocierając stopami o nierówną powierzchnię chodnika. Chłód betonowego murku wywołuje gęsią skórkę na ramionach. Pocieram je dłońmi. Kładę się na klombie. Oczami wyobraźni widzę, jak impuls przemieszcza się po nerwach w górę, wysyłając do mojego mózgu komunikat - „ Uwaga: zimne!". Zabawne. Trochę jak w Matrixie, którym w tym wypadku jest mój własny organ. Zdrajca. Co, jeśli beton tak naprawdę jest gorący, ale my nic o tym nie wiemy, bo Pan Przemądrzały, centrum organizmu oczywiście musiał to zignorować? Pomyśl o tym.
Żółte. Przejeżdżam dłonią po chropowatej powierzchni obmurowania, drażniąc tym opuszki palców. Wkładam śliwkową gumę do ust i wyrzucam papierek daleko za siebie. Baaardzo daleko. Ląduje aż w klombie za moimi plecami, zdobiąc monotonny rząd bratków. Częstuję siedzącego obok bezdomnego - czy jak kto woli, menela - cukierkiem. Odmawia. Zdzisiek nie lubi słodyczy. Wiem to, bo zdążyliśmy się już trochę poznać, ale niegrzecznie byłoby nie zapytać. Jakby mnie to obchodziło. Robię balona. A może raczej robię w balona. Siebie, bliskich i społeczeństwo. Siebie, bo próbuję rozważaniem o mózgu - zdrajcy i sensie życia odwrócić uwagę serca pochłoniętego czymś zupełnie innym. Bliskich, grając, oszukując, udając. Tworzę kogoś, kim nie jestem, przywdziewając co dzień inną maskę. Społeczeństwo, bo powinni mnie już dawno zamknąć.
Zielone. Balon pęka. Samochody ruszają. Ludzie ze zniecierpliwieniem przestępują z nogi na nogę. Pies pana Zdzisława puszcza się biegiem za wiewiórką. Tylko ja się nie ruszam. Koczuję tu już od dwóch miesięcy i czekam, jak ten filozof podpierając brodę w pozie dwieście sześćdziesiątej ósmej. Myślę więc jestem, chociaż do Sokratesa mi daleko. Ludzie już do tego stopnia przyzwyczaili się do niebieskowłosej towarzyszki szanownego pana Menela, że czasem i mi wrzucą parę groszy. Chociaż to pewnie przez zdjęcia. Tak, zdjęcia.
Znowu żółte. Jako szanujący się pseudo-fotograf pobieram nauki u swoistego sifu fotografii jak i Fotoshopa, nikogo innego jak pana Menela. To nie jest tak, że kiedy ktoś wyląduje na ulicy automatycznie staje się zerem. Nie staje. Zdzisław na przykład ukończył ASP, ale cóż, wiesz na pewno, jak to z artystami bywa. Chyba i mi przyjdzie pogodzić się z tym losem, którego widmo skutecznie uprzykrza mi życie. Wszakże raczej trudno wymarzyć inne perspektywy dla pseudo-pisarki, bawiącej się fotografią i odżywiającej keczupem z KFC, stanowiącym lwią część mojej jakże zbilansowanej diety. Na ulicy wcale nie jest tak źle. Co prawda, teraz jeszcze mam obowiązek wracać do domu przed godziną policyjną, ale myślę, że mogłabym pokochać takie życie bardziej niż jakiekolwiek inne.
Niebieskie. Wracając do pana Menela, człowieka renesansu z tendencją do młodej Polski - zgłębiał on wraz ze mną najskrytsze tajemnice mojej lustrzanki, takie, o których istnieniu nie wiedział zapewne nawet jej producent. A kiedy udało mi się wbić na jakieś wesele w roli fotografa, cieszył się bardziej ode mnie. Wtedy jednogłośnie stwierdziliśmy, że potrzebuję praktyk i w ten oto sposób spędziłam ostatni miesiąc na uwiecznianiu zachmurzonych oblicz przechodniów w zamian za ładny uśmiech.
Chwila... niebieskie?! Czerwone -stoimy. Żółte - czekamy. Zielone - ruszamy... Ale niebieskie? Coś na pierwszy rzut oka niepasującego do reszty, jak moje kolorowe włosy na pogrzebie babci, tak na prawdę nadaje całości smaku. Idealnie pasuje do układanki, ale ludzie tego nie dostrzegają. Bo nie chcą spojrzeć głębiej. Kwadratowy element w mozaice złożonej z takich samych prostokątów przecież nie pasuje. Jako defekt, jest wymieniany, lub w wypadku mniej sumiennego producenta, cała praca ląduje w piecu. Szkoda tylko, że nikt nie przypomniał sobie, że każdy kwadrat jest prostokątem. Tak samo jest z...
...niebieskim. Jako człowiek mam swoje wady. Mimo, że staram się uważnie patrzeć, często coś mi umyka. Pochłonięta jaskraworóżowymi felgami czarnego fiata punto, nie zauważyłam, że światło nie zmieniło się na żółte a potem zielone. Zdzisław przebudził się i zaczął wygrażać trąbiącym kierowcom, używając niewybrednych epitetów. Nie, żeby mnie to zdziwiło. Cały świat jest teraz niewybredny... Tak czy inaczej, ze starej amfibii zwanej także radiowozem wyszedł niewybredny, bądź wybredny człowiek w policyjnej czapce i z gwizdkiem. Stanął na środku skrzyżowania i już po chwili spowrotem słychać było warkot silników. Elementy znów zaczęły do siebie pasować.
Ale niebieski... Pamiętam, że nauczyłeś mnie, że znaczy coś jeszcze. Nauczyłeś, że wszystko ma drugie dno. W domu, zanim mama zaczęła brać. Kiedy wszystko było jeszcze dobrze. Kiedy Grehuta śpiewał, że ważne są tylko te dni, których jeszcze nie znamy. Ty już wtedy wiedziałeś. Wiedziałeś, że jest odwrotnie. Zawsze farbowałam włosy na kolor nieba, żeby pamiętać, co on oznacza. Tak bardzo się do niego przyzwyczaiłam, że... Że zapomniałam. Cóż za paradoks!
Moje życie to paradoks. Bo widział kto kiedyś, żeby przyszła minister kultury spędzała czas na ulicy pstrykając zdjęcia innym bezdomnym? Wszakże mimo, iż mam te swoje cztery kąty, z czystym sercem mogę się do nich zaliczyć. Pomijając już to, że nie wiem nawet, czy istnieje taki ktoś jak "minister kultury". Pomijając fakt, że nie mam liliowego pojęcia, jak można zarabiać miliony za grzanie sobie siedzenia...
Wiem...!
Niebieski - uciekamy. Niebieski - siedzimy. Niebieski - znikamy. Światła radiowozu są niebieskie. Śmierć jest czarna. Niebieska dla niesłusznie oskarżonych. Skazanych. Zapomnianych. Nikt nie chciał wierzyć małej dziewczynce. Uważali, że mnie odurzyłeś. Zrobiłeś to słynne "pranie mózgu". Nikt nie chciał wierzyć, że to nie Ty zabiłeś braciszka. Wszyscy uwierzyli pokrzywdzonej, posiniaczonej kobiecie, która straciła syna. Kobiecie, która śmie nazywać się moją matką. Kobiecie, która w noc przed wizytą na komendzie tłukła głową i innymi kończynami o ściany, żeby wywołać siniaki. Kobiecie, która udusiła swojego upośledzonego syna, bo przez niego miała mniej pieniędzy na alkohol.
Kocham Cię tato.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top