Zapędzlowane Kwiaty Dyń
Dłonie pokryte zeschniętą ziemią nacisnęły na klamkę, otwierając z jęczącym skrzypnięciem drzwi. Postać wstąpiła w zakurzony odmęt pomieszczenia. Poddasze od lat pozostawione było w mętliku przysłowiowych śmieci. Dziurawe, plecione kosze i plastikowe skrzynki poustawiane były w pozornym ładzie, adekwatnie powsadzane jedna do drugiej. Obok stos zaśniedziałych zasłon o szerokiej gamie kolorów, pomieszane ze stosem monotonnych białych firanek. Z westchnieniem podrapała się zakłopotana po głowie, przypominając sobie zdarzenia z poprzedniego lata, których owocem był ów stos. Obróciła się w stronę ubrudzonego okna, lecz szybko przeszła w prawo, ku ścianie z wiszącymi pułkami. To właśnie tam, pomiędzy schnącymi glinianymi dzbankami, popękanymi szklankami i zardzewiałymi drobiazgami krył się jej skarb. Wyprężając ciało ku górze, sięgnęła ręką, dość niezgrabnie badając palcami zawartość każdej ze szklanek. Tuzin centymetrów dodatkowego wzrostu by nie zaszkodził, pomyślała. Szklanka z pędzlami i długopisami zaklekotała. Stęknęła cicho, gdy wzbijany przez nią w powietrze kurz osiadł na jej twarzy. Zaczęła zastanawiać się nad przyniesieniem taboretu z kuchni, kiedy poczuła znajomą teksturę. Bez namysłu pochwyciła przedmiot i radośnie odskoczyła do tyłu.
— A-ha! — Kolejny podskok.
W dłoni trzymała pędzel. Wyróżniał się przeżutą przez psa drewnianą rączką. Był to bowiem jedyny pędzel, na który użytek otrzymała zezwolenie od swojego dziadka.
Radosna seria podskoków została przerwana przez gwałtowny kaszel. W popłochu wetknęła pędzel w tylną kieszeń szortów. Kaszel pochwycił ją w pełen uścisk.
Przeklinając się w duchu, dopadła okna. Szarpnęła za klamkę i z charakterystycznym dźwiękiem okno otwarło się z rozmachem. Wychyliła swoje ciało na zewnątrz z dłońmi przytkanymi do twarzy, opierając się łokciami o parapet. Jej ciałem wciąż targały fale kaszlu, kiedy wkradało się w nią ciepło bezchmurnego przedpołudnia. Pomiędzy napadami odwróciła się za siebie, myśląc, że być może jest już dla niej bezpiecznie wrócić do środka. Kurz za nią wirował w tańcu na granicy słońca i cienia poddasza, a drzwi zdawały się być okropnie daleko na końcu długiego pomieszczenia. Kaszląc po raz kolejny, zwróciła wzrok przed siebie. Poniżej spadzistego dachu widziała ogródek biegnący wzdłuż starego płotu o dużych oczkach w kształcie latawca. Skupiła się na kwitnące dynie i zielone pędy słoneczników, nieprzyozdobionych wciąż przez swe kwiaty, lecz już śmiało bujały się na lekkim wietrze. Westchnęła cicho, nie zauważywszy nawet, że kaszel ją opuścił. Poczuła jak ciepło bijące od ciemnozielonej dachówki wkrada się w jej ciało, niczym przeogromny motyl, siadający na ramieniu. Przymknęła oczy, opierając podbródek na nadgarstku. Szelest liści brzóz przetykany okazjonalnym oddalonym dudnieniem dzięcioła. Kąciki ust mimowolnie uniosły się ku górze.
Kiedy następnym razem otworzyła oczy, jej wzrok mimowolnie padł na ciemną linię lasu. Pomimo dzielących ją od niego szerokiego pasu pól uprawnych i łąk leżących odłogiem, nie mogła się oprzeć przedziwnemu uczuciu... Nagle słoneczny motyl ciążył jej na ramieniu.
— Dzień dobry! — Rower zatrzymał się z leniwym piskiem. — Szukam numeru pięćdziesiąt siedem!
Ściągnęła wzrok ku płotowi. Mężczyzna siedzący na rowerze zdawał się zwracać właśnie do niej.
— S-słucham?! — zapytała głośno, lecz poczuła, jak zaschło jej w gardle.
— Szukam numeru pięćdziesiąt siedem. Wiesz, gdzie to jest?
Wyprostowała się, lekko zmieszana tą bezpośredniością.
— To jest jakieś pięć minut w tamtą stronę. — Wskazała ręką w prawo.
— O, czyli nie przejechałem, co za ulga, nie znoszę zawracać. Dzięki, miłego! — zawołał po raz ostatni, zanim odjechał po ziemistej drodze.
W niespodziewany sposób wyrwana z letargu nie mogła już pozostać w bezruchu. Na wdechu przebiegła przez poddasze i rytmicznie zeszła po schodach, przemknęła przez kuchnie, i wypadła na zewnątrz. Szybko jednak zawróciła, by napić się lemoniady z lodówki. Po chwili na słońcu jej oczy potrzebowały momentu, by przyzwyczaić się do zamkniętego pomieszczenia, lecz nim zdołały to zrobić, ona już nalewała napoju do szklanki i szła ku wyjściu.
W usiadła po turecku przed grządkami z pędami dyni. Z namysłem pociągnęła jeszcze jeden zimny łyk lemoniady, spoglądając na daleką linię lasu. Pędzel przypomniał jej o jej zadaniu, lekko uciskając ją w kieszeni. Sięgnęła po swój skarb i ciemniejący las stał się obcą myślą. Przystąpiła do pędzlowania dyń. Odstawiła szklankę pomiędzy kołyszącą się trawę i przyklękła. Jedną ręką odchyliła delikatnie zielone foremne liście, by odkryć żywo złociste kwiaty. Głębokie kielichy z zagiętymi krawędziami płatków pomimo bycia okiem w głowie dziewczyny były stosunkowo mało popularne wśród pszczół. Co prawda inną historią są sąsiadujące słoneczniki, lecz te rozkwitną dopiero za miesiąc lub dwa — pomyślała, kiedy drugą dłonią uzbrojoną w puchaty pędzel poczęła zapylać kwiaty. Czas rozciągnął się, niema stanął w miejscu. Pędzel zdawał się zadowolony ze swojego corocznego zadania. Były czasy, kiedy żółtą akwarelą ciągnął po płótnie, prowadzony przez równie pewną dłoń. Złoty pył zdawał się być odpowiednim zamiennikiem. Pojedyncze chmury, przysłaniające słońce i przemijające w dal, były jedyną jednostką czasu dla dziewczyny pochylonej nad kwiatami.
Kiedy szklanka lemoniady opustoszała, na drodze ponownie zabrzmiał znajomo rower. Zaciekawiona, podniosła wzrok znad zieleni i żółci. Rower ponownie przystanął.
— Matylda! — Machnął do niej ręką. — Przez chwilę myślałem, że cię tu nie znajdę.
Matylda po drugiej stronie płotu, pośrodku ogródka, była zdecydowanie skołowana tą sytuacją.
— Przepraszam, czy my się znamy? — zapytała, wstając z ziemi.
Chłopak był, prawdę mówiąc, w jej wieku. W szortach podobnych do jej, w koszulce o dziwnej barwie czerwieni. Twarz ściemniała od słońca ani włosy lekko puszyste nie były jej znajome, a wręcz wskazywały więcej znajomości ze słońcem niż z nią samą.
— Oczywiście, Tym. Coś dzwoni w pamięci? — Dłonią poprawił włosy i dopiero wtedy, kiedy zobaczyła na nich czarny lakier do paznokci, uświadomiła sobie, że w gruncie rzeczy zna Tymka.
— O tak, rzeczywiście.
Szybko też poczęła się kłócić z samą sobą odnośnie tego stwierdzenia. Tym był przyjacielem kuzynki jej przyjaciółki, która to miała w zwyczaju przyjeżdżać z rodzicami do siostry jej mamy. Bardzo rodzinne klimaty. Chyba że w tym równaniu uwzględnić kajaki, które nie były im obce, wówczas trudno nazwać to ugrupowanie ludzi jako bardzo rodzinnych. Tak czy owak, nie nazwałaby Tyma znajomym, w szerokim spektrum ludzi, z którymi utrzymywała kontakt, nazwałaby go obcym jej człowiekiem.
— Ela pozdrawia, kazała cię upomnieć, byś w końcu do niej wpadła, a w ogóle...
— Czemu pytałeś o drogę? — przerwała mu szybko, lecz delikatnie, z obawy przed słowotokiem.
Chłopak co prawda przystanął w połowie zdania, lecz nie odpowiedział. Odwrócił wzrok, zaśmiał się lekko.
— A tak dla zaczepki, myślałem, że mnie poznasz. Ostatnio prawie z nami pojechałaś na spływ, pamiętasz? — Zaczepnie klepnął płot, po którym rozległ się cichy brzęk.
Prawie, pomyślała. Krok od prawdziwej tragedii.
— Wracając... — rozpoczął, lecz jego ton zmienił się, kiedy dostrzegł pędzla w jej opuszczonej dłoni. — Czy ty pędzlujesz dynie? — Twarz chłopaka rozpromieniła się w przedziwny dla niej sposób.
— Tak. — Wzruszyła ramionami. — Ale w sumie już skończyłam. — Schyliła się po szklankę, wrzucając do niej również pokryty złotym puchem pędzel.
— Rok temu twoja babcia pytała się, czy umiem to robić, ale w sumie nie umiem tego robić — prychnął.
Dziewczyna uchyliła lekko usta w niemym szoku.
— Zdrajczyni... — Uśmiechnęła się szeroko, podchodząc przez grządkę bliżej ku rozmówcy. — Miło było ponownie cię poznać, Tym. — Wyciągnęła dłoń do uścisku.
— Wzajemnie, Matyldo. — Zaśmiał się, potrząsając jej dłoń ponad płotem w geometryczne oczka. — Właściwie to... — zawahał się.
— Hm? — Wpatrywała się w niego wyczekująco.
— Co powiesz na grzybobranie?
— Teraz?
— Padało niedawno, a ty podobno znasz najlepsze zakątki. — Przysiadł na siodełku roweru. — Przeszlibyśmy na wylot przez las, doszli polną ścieżką do drogi, a tam wskoczyli w busa — dodał, widząc jej zawahanie się.
Matylda stała skołowana, ze wzrokiem skaczącym pomiędzy twarzą Tyma a linią lasu za jego plecami. Była świadoma, iż ten widok dziś zdecydowanie ciążył jej na duszy. Nie była jednak pewna, czy stawienie czoła starym wspomnieniom nie jest bliższe rozdrapywaniu zabliźnionych ran, niż znajdywaniem spokoju ducha. Chmura zasłaniająca słońce przeminęła z wiatrem, a ciepło motyla ponownie rozgrzało jej serce.
— Państwo Strzykowie już nie mają tamtego psa — zapewnił.
On wie... oczywiście, że wie, przeklęła się w duchu.
Jej klatka uniosła się nieco wyżej. Zawahała się, lecz tego dnia był to ostatni raz.
— Chcemy lemoniadę na drogę?
~ ~ ~
— Jak pachną kwiaty dyń? — zagaił.
— Nie mają zapachu, są bezwonne — zaśmiała się. Odciągnęła od twarzy uzbierane grzyby, ponownie zawiązując reklamówkę. — Naprawdę nie ma problemu, bym jutro odwiozła do ciebie rower.
— Jesteś pewna? Dojedziesz?
Uniosła znacząco brwi w odpowiedzi. Tym z uśmiechem odwrócił się ku okienku busa. Pomimo przemijającego widoku, on myślami był gdzie indziej.
Matylda dołączyła do jego nieobecnych myśli. Bus był stosunkowo wypełniony, pozostawiając pustymi kilka pojedynczych miejsc siedzących. Mimo to byli jedynymi, którzy stali, trzymając się rurki nad głowami. Dłonie im lekko drętwiały, kiedy zaciskali mocniej uścisk na zakrętach bądź przy gwałtownym hamowaniu kierowcy. Ich dwie plastikowe reklamówki bujały się w solidarny sposób w każdą z możliwych stron. Przymknęła oczy. Buczenie silnika zamieniło się w bzyczenie zagubionej pszczoły. Otoczył ją przytłaczający szum drzew. Szelest łamanych liści w ściółce leśnej pod ich butami. Wilgotny zapach lasu kłócił się z suchością letniego powietrza. Poczuła, jak zapach ją przesiąka, a ciężar na jej ramieniu stał się jej znajomym nieważkim motylem.
Westchnęła.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top