✳pierwszy✳
Budzę się zlany potem. Znów śniłem o nas.
Biegaliśmy po plaży, a piasek skrzypiał pod naszymi bosymi stopami. Wdychaliśmy zapach jodu i świeżo złowionych ryb. Słońce piekło niemiłosiernie, ale chłód morza pomagał przeżyć skwar. Ciszę przerywały mewy.
Arkadia.
Ale ciebie nie ma już przy mnie. Pozostaje mi tylko śnić o tobie i o mnie, o nas. Ale to tak bardzo boli.
Rozrywa moje serce na pół. Ściska i miażdży. Mieli. Niszczy. Zabija.
I pozostaje tylko świadomość, że nie wrócisz. Wybrałeś za nas. Miała być demokracja w naszym związku, a stała się dyktatura. Byłeś dyktatorem i nikt nawet tego nie podejrzewał. Bo za tym uśmiechem nie mogły się kryć zapędy totalitarne. A kryły się.
Ubieram się. Przypominam robota. Nie mam już serca. Zabrałeś je ze sobą.
Kazałeś na siebie nie patrzeć — nie patrzę.
Kazałeś nie kochać — znienawidziłem cię.
Kazałeś zapomnieć — pamiętam, choć zniszczyłeś mnie, siebie i nas.
Jestem bezwolny.
Zawsze ty decydowałeś za mnie.
Idę do salonu i nalewam koniaku do literatki. Biorę wdech i wypijam duszkiem alkohol.
Nie polecam. Niedobry. Tylko głowa po nim boli.
Nalewam kolejną porcję płynnego szczęścia.
I po raz kolejny ulegam.
Nie umiem żyć, jeśli nie jestem kierowany.
Wróć.
Wybaczę wszystko. Przeproszę jeśli trzeba.
Stanę się twoim niewolnikiem.
Tylko wróć do mnie.
Kamyś.
Proszę.
Kieliszek roztrzaskuje się.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top