****
Ostatni koncert odbył się w niedzielę, byłam więc zwolniona z cotygodniowego spotkania u rodziców. Przyjęłam to z ulgą. Miałam wolne do rozpoczęcia kolejnego – finalnego już – semestru, dlatego postanowiłam poświęcić się nauce.
Chociaż Benjamin zniknął bez słowa, miałam zamiar zrealizować zadanie, które przede mną postawił. Gra bez wskazówek była trudniejsza, niż sądziłam. Mogłam się jedynie domyślać, co chciał przekazać kompozytor. W rezultacie moje wykonania zupełnie nie trzymały się kupy.
W normalnych okolicznościach skontaktowałabym się z Benjaminem i poprosiła o pomoc. Problem w tym, że nie znałam jego numeru, adresu ani nawet nazwiska. Tak naprawdę nic o nim nie wiedziałam. Miałam cichą nadzieję, że – jak miał to w zwyczaju – w końcu zjawi się pod moim oknem.
Niestety, czekałam na próżno. Nie pojawił się ani we wtorek, ani w środę, ani nawet w czwartek. Może to wszystko było jednym wielkim żartem? Albo jakimś spiskiem? Być może to rodzice wynajęli go, by sprawdzić moje umiejętności i samozaparcie? Jeśli tak było... oblałam ten egzamin.
Sobotni wieczór upływał pod znakiem stresu i zamartwiania się. Z jednej strony cała się trzęsłam na myśl o niedzielnej wizycie w Newmarket, a z drugiej wciąż męczyła mnie sprawa Benjamina. Był dla mnie tak wielką zagadką, że podejrzewałam go nawet o paranie się złodziejstwem. Umiał się skradać i poruszać bezszelestnie. To, co mówił i robił, nie układało się w klarowną całość. Udawał kogoś innego? Kim, u licha, był?
Nadszedł wieczór, ostatni przed odwiedzinami w domu rodzinnym. Zrezygnowana, przysiadłam przy pianinie i spojrzałam na rozłożone na pulpicie zagryzmolone nuty. Każdy dźwięk kompozycji wyryłam już starannie w pamięci, wiedziałam jednak, że muszę ćwiczyć. Ułożyłam palce na klawiaturze i zaczęłam grać. To nie było to. Czegoś brakowało, a ja za nic nie potrafiłam wypełnić tej pustki.
Nagle usłyszałam pukanie. Pewnie Lucy po raz enty próbowała nawiązać ze mną jakiś kontakt.
– Nie ma mnie! – rzuciłam od niechcenia, nie przerywając gry.
Stukot zrobił się bardziej natarczywy. Dziwne, zwykle wystarczyło spławić ją raz. Zirytowana, zerwałam się z krzesła i zamaszystym ruchem otworzyłam drzwi.
– Jesteś głucha czy co?! – wrzasnęłam wprost w twarz Benjamina.
Kiedy się zorientowałam, kto przede mną stoi, poczułam, jak moja twarz czerwienieje ze wstydu.
– Cześć – przywitał się, tłumiąc śmiech.
Zmrużyłam oczy.
– Kto cię wpuścił?
– Drzwi były otwarte – oznajmił. – Mogę wejść?
Zrobił krok w moją stronę, ale zastąpiłam mu drogę. Z tak bliska dostrzegłam ledwo widoczną bliznę na prawym łuku brwiowym.
– Wiesz, że to włamanie, prawda? – warknęłam.
Czułam, jak skacze mi ciśnienie. Dlaczego on mnie tak denerwował?!
– Otwarte drzwi to zaproszenie. – Zaśmiał się i wzruszył ramionami.
Na końcu języka miałam ciętą ripostę, kiedy usłyszałam niepokojący dźwięk. To Paul, najwyraźniej zaalarmowany hałasem na korytarzu, otwierał drzwi swojego pokoju.
Pod wpływem impulsu złapałam Benjamina za poły płaszcza i siłą wciągnęłam do środka. Nie zdążyłam jednak zamknąć drzwi. Paul wlepił we mnie podejrzliwe spojrzenie, kiedy tylko rozejrzał się po przedpokoju.
– Wszystko gra? – zapytał i zmrużył oczy.
Widziałam, jak mieli słowa w ustach. Chyba zamierzał powiedzieć coś więcej.
– Tak, rozmawiałam przez telefon.
– W progu...? – Uniósł powoli brwi.
Po co w ogóle mu tłumaczyłam?
– Tak, w progu – rzuciłam i cofnęłam się do pokoju.
Gdy się odwróciłam, spodziewałam się ujrzeć Benjamina znów grzebiącego w moich rzeczach. On jednak patrzył na mnie pytającym wzrokiem.
– No co?!
– Widzę, że nie tylko mnie masz na czarnej liście – skomentował z drwiącym uśmieszkiem.
Cisnął na łóżko sfatygowany pokrowiec, po czym zrobił to samo z płaszczem. Miał na sobie białą lnianą koszulę i ciemnobrązowe spodnie na kremowych szelkach. Cały zestaw przywodził na myśl lata dzieciństwa naszych rodziców. Wyglądało na to, że Benjamin po prostu lubił się tak nosić. Dziwak.
– To co, zaczynamy? – zapytał, zawijając mankiety koszuli.
Stał do mnie bokiem, tuż pod lampą. Światło żarówki wydobyło z jego lekko kręcących się włosów jaśniejsze refleksy, rzuciło na policzki cień długich rzęs, oświetliło żuchwę, ujawniło drobne drgania mięśni karku. Poczułam się dziwnie zakłopotana.
– W porządku? – Głos mężczyzny przywrócił mi jasność umysłu.
– Tak – odpowiedziałam i podeszłam do pianina.
Usiadłam przy instrumencie i ułożyłam dłonie na klawiaturze. W tym czasie Benjamin zmienił miejsce i usadowił się na parapecie uchylonego okna. Ręce skrzyżował na piersi i wyraźnie czekał, aż zaprezentuję nowy utwór. Mnie jednak wciąż dręczyły niektóre kwestie i chociaż bardzo nie chciałam dawać mu satysfakcji, odezwałam się cicho, nie patrząc na niego:
– Nie było cię...
– Chciałem dać ci czas sam na sam z pianinem. Moja obecność raczej nie sprzyjałaby nauce.
Miał rację. Wcale mi go przecież nie brakowało, po prostu ciekawiły mnie jego dziwaczne zachowania. Cóż, na razie nie dowiem się niczego więcej. Westchnęłam tylko i zaczęłam grać.
Utwór, który wybrałam, był – według narzuconego metrum i tempa – kompozycją szybką i żwawą. Tylko tyle wiedziałam i tylko tego się trzymałam. W takim nastroju odegrałam każdą nutę, a było ich sporo, bo zajmowały aż sześć stron. Kiedy dochodziłam do połowy, Benjamin przerwał mi machnięciem ręki. Spojrzałam na niego wyczekująco. Wziął krótki wdech i ściągnął usta.
– Dalej grasz jak maszyna – skomentował. – Jest tak, jak myślałem.
– Czyli jak? – zapytałam, siląc się na spokój.
– Ty jesteś komputerem, a nuty to oprogramowanie. Wystarczyło, że wprowadziłem małą zmianę w kodzie, a ty dokładnie ją odczytałaś. Nic dodać, nic ująć.
Jego słowa były ostre niczym szpile. Dlaczego musiał być taki brutalny?
– To co mam dodać? Przecież wszystko pozakreślałeś! – Nie potrafiłam dłużej trzymać nerwów na wodzy.
– Właśnie o to chodzi! – Zeskoczył z parapetu. – Te bazgroły to miejsce na twoją interpretację!
– A co to według ciebie znaczy? – prychnęłam i skrzyżowałam ręce na piersi.
Przysunął sobie krzesło stojące przy biurku, odwrócił oparcie w moją stronę i przysiadł niebezpiecznie blisko.
– Brak wskazówek ma być dla ciebie otwartą drogą. – W jego oczach tańczyły iskry. – Miejscem, do którego możesz przelać swoje uczucia. Albo wspomnienia. Cokolwiek ci w duszy gra.
Patrzyłam na niego jak na kogoś z innej planety. Być może dla niego było to proste, jednak dla mnie wręcz przeciwnie. Nie wiedziałam, co odpowiedzieć, więc patrzyłam mu tylko w oczy.
Szybko zorientował się, że ma do czynienia z wyjątkowo trudnym przypadkiem, ułożył więc ramiona na oparciu krzesła i podjął kolejną próbę:
– Spójrz – zaczął. – Celowo zostawiłem ci tę jedną ściągę. Wiesz po co?
Mój wzrok na chwilę powędrował w kierunku nut i wytłuszczonego słowa presto.
– Żebym wiedziała, jak mam grać...? – spróbowałam niepewnie.
– Żebyś wiedziała, co czuć! – Dostrzegłam w jego oczach nadzieję. – To naprawdę proste. Rozumiesz?
Prawie niedostrzegalnie pokręciłam głową. Ale on się nie poddawał.
– Presto, jak mówiłaś, znaczy „szybko". Postaraj się cofnąć myślami do wspomnień, które wpiszą się w ten nastrój. Możesz sobie wyobrazić miejsca lub sytuacje, do których pasowałaby spieszna muzyka. Przywołaj uczucie zniecierpliwienia, adrenaliny, podekscytowania nadchodzącą przygodą! – Chyba nawet nie zorientował się, że w połowie zdania wstał i zaczął krążyć między oknem i pianinem. – Jeśli w końcu ci się uda... – Podszedł bliżej. – Kiedy wreszcie to poczujesz... – Przysiadł obok mnie i ujął mój prawy nadgarstek. – Wtedy po prostu zamknij oczy... – Delikatnie ułożył moje palce na klawiaturze – ...i pozwól swoim dłoniom śpiewać.
Jak zahipnotyzowana wpatrywałam się w jego spracowane, ale smukłe palce, spoczywające na moim nadgarstku w łagodnym uścisku. To wszystko miało sens, ale...
Gwałtownym szarpnięciem uwolniłam dłoń i spojrzałam oburzona na swojego nowego nauczyciela. Co to miało być?! Chyba jasno dałam mu do zrozumienia, że bez względu na okoliczności nie mam zamiaru się z nim spoufalać. Widząc mój wzrok, podniósł ręce w obronnym geście. Nabrałam już powietrza, by go porządnie zrugać, jednak on mnie uprzedził.
– Nic nie mów – powiedział. – Po prostu graj.
Odsunął się ostrożnie, wstał i wycofał do okna, odwrócony do mnie plecami. Jakimś cudem udało mi się stłumić gniew i po chwili znów przymierzyłam palce do klawiszy. Wzięłam kilka głębszych wdechów i zamknęłam oczy. Próbowałam odnaleźć w pamięci jakiekolwiek żywe wspomnienie.
Moje życie w Cambridge było wypełnione nauką bez żadnych rozrywek. Tam nic nie znajdę. Musiałam cofnąć się dalej. Newmarket i dom rodzinny. Żołądek automatycznie zawiązał się w ciasny supeł. Szkoła. Wieczne wymagania, ciągła nauka i brak czasu dla siebie. Wtedy jednak dostrzegłam światełko w tunelu. Dziadek Rudolph. Uświadomiłam sobie, że chwile spędzone z nim to moje jedyne miłe wspomnienia.
Mając pod powiekami twarz dziadka, zaczęłam grać. Kilka pierwszych taktów poszło dość gładko, jednak przy szybszych momentach traciłam animusz. Coś się nie zgadzało.
Nie czekałam na polecenie, sama przerwałam grę. W pokoju nastała cisza jak makiem zasiał. Dołująca, wręcz przytłaczająca. Każda sekunda dawała mi do zrozumienia, jak marnym tworem jestem. Ja po prostu nie umiałam czuć...
I znów miałam wrażenie, że ściany pokoju niebezpiecznie się do mnie przysuwają. Znów zaciskałam w pięści zbielałe palce. Znów miałam ochotę uciec. Uciec i upić się do nieprzytomności...
– Mam pomysł. – Przez szum w uszach dotarł do mnie głos.
Zamroczona, spojrzałam na Benjamina, który ni stąd, ni zowąd pojawił się na krześle tuż obok. Patrzył na mnie z lekkim uśmiechem. Sprawiał wrażenie zaciekawionego.
– Jutro będzie lekcja specjalna. W terenie – oznajmił, drapiąc się po gładkim podbródku.
Czułam, jak moje ciało drętwieje, a emocje ulatniają się z każdym wydechem. Znów byłam zimna jak lód.
– Nie. Jutro niedziela. Nie mogę – wydukałam, wgapiona tępo przed siebie. – Idź już.
– To w poniedziałek. Zabiorę cię w specjalne miejsce.
– Idź już – powtórzyłam.
– Ale...
Gwałtownie odwróciłam twarz w jego kierunku.
– Wynoś się! – krzyknęłam.
Zamilkł, a jego uśmiech przygasł. Patrzył mi w oczy i nawet nie próbował ukryć smutku. Po dłuższej chwili wstał, narzucił na siebie płaszcz, zabrał pokrowiec ze skrzypcami i wyszedł. Dopiero po jakimś czasie usłyszałam dźwięk zamykanych drzwi i kroki na schodach, które wkrótce ucichły. Znów zostałam sama.
Następna noc odeszła w zapomnienie, gdy znów topiłam smutki w alkoholu. Chociaż na kilka godzin zapomniałam, jaka jestem beznadziejna. Teraz jednak oprócz złego samopoczucia byłam też w okropnym stanie fizycznym. Głowa pękała od samego dźwięku wdychanego powietrza, a ciało bolało przy najdrobniejszym ruchu.
Dlaczego nigdy nie wyciągnęłam z tego lekcji? Przecież nie lubiłam się tak czuć. Nie miałam pojęcia, która godzina, ale zbytnio się tym nie martwiłam. Wiedziałam, że budzik odezwie się prędzej czy później.
Jak na zawołanie w pokoju rozległo się ciche pukanie, które zraniło mój przeczulony słuch. Wydałam z siebie słaby pomruk, a potem usłyszałam skrzypienie zawiasów.
– Panienko Glenn? – Znajomy głos zmusił mnie, bym otworzyła sklejone powieki.
– Nie zaczynaj... – mruknęłam i skrzywiłam się, gdy poczułam suchość w przełyku.
Elegancko ubrany mężczyzna w średnim wieku, którego włosy przyprószyła już siwizna, podszedł do mojego łóżka, po drodze perfekcyjnie wymijając puste butelki. Stał wyprostowany, zupełnie jakby pod plecami marynarki miał kij od miotły.
– Mam zaszczyt odeskortować panienkę na uroczystą wieczerzę, która odbędzie się w progach domu znamienitego rodu Glenn – oznajmił wzniośle.
– Skończ z tą szopką... – wychrypiałam z dłonią na bolącej głowie.
Felix jak zwykle był przygotowany na wszystko. Z torby, którą trzymał, wyciągnął butelkę wody i szklankę. Nalał odrobinę i wcisnął w moje roztrzęsione ręce. Potem, bez słowa, zaczął zbierać z podłogi pozostałości po nocnym piciu. Doskonale wiedział, co robić. To nie był pierwszy raz...
Z trudem podniosłam się do pozycji siedzącej i dopiłam wodę, w ciszy obserwując jego poczynania. Osobisty szofer moich rodziców był jedną z nielicznych osób, którym mogłam zaufać. Mimo że tak wiele razy był świadkiem mojego uzależnienia, nigdy nie pisnął o nim słówka. Odkąd pamiętam, zawsze mnie krył, choć nawet go o to nie prosiłam.
– Która godzina? – wycharczałam.
Felix wyprostował się i odsłonił zegarek ukryty pod mankietem.
– Mamy jeszcze dwie godziny – oznajmił. – Zalecałbym rozpocząć przygotowania.
W milczeniu wygramoliłam się z łóżka i opuściłam pokój, powłócząc nogami. Korytarz na szczęście był pusty i cichy. Weszłam do łazienki, a kiedy tylko ujrzałam swoje odbicie w lustrze, skrzywiłam się z obrzydzenia. Uświadomiłam sobie, jak dużo korektora będę musiała użyć, by ukryć sińce pod oczami.
Zrzuciłam piżamę i weszłam pod prysznic. Na ile się dało, zatuszowałam makijażem oznaki trudnej nocy, rozczesałam mokre włosy, owinęłam się ręcznikiem i wróciłam do pokoju.
Felix zdążył wysprzątać całe pomieszczenie, zmienił nawet pościel i ułożył ubrania w kostkę. Za sprawą otwartego okna zniknął też stęchły zapach alkoholu. Standardowo czekały na mnie taca ze skromnym śniadaniem oraz świeże, wyprasowane ubranie w pokrowcu na drzwiach. Na niedzielne spotkania nigdy nie pozwolono mi ubierać się po swojemu. Wszystko było z góry zaplanowane przez rodziców.
Usiadłam przy biurku i zabrałam się za ciepłe grzanki z dżemem, podczas gdy Felix wyciągnął ze swojej torby podróżną suszarkę i zaczął suszyć mi włosy.
– Zapowiadali na dziś opady śniegu – zaczął. – Co prawda jest bardzo zimno, ale według mnie skończy się na deszczu.
Mruknęłam coś pod nosem na znak, że słucham. Skończyłam tosty, a herbatę z mlekiem wypiłam jednym tchem. Mój towarzysz uczesał moje czarne loki, a potem kilkoma sprawnymi ruchami upiął je w kok.
Zawsze mnie tak czesał, bo matka nie znosiła niesfornych kosmyków. Podobnie było z ubraniem: zawsze proste i schematyczne. Cotygodniowy zestaw różnił się zazwyczaj jedynie kolorem. Tym razem czekała na mnie garsonka w obrzydliwym odcieniu brudnej żółci. Pod żakiet miałam włożyć białą koszulę, a uzupełnieniem stroju były czarne czółenka. Wyglądałam w tym na dwadzieścia lat starszą, ale nie protestowałam, bo wiedziałam już, że to na nic.
Tak przygotowana stałam przed lustrem, oceniając swoje szanse na przeżycie dzisiejszego dnia. Chociaż całkiem nieźle wyszło mi zamaskowanie zmęczenia na twarzy, nie przewidywałam szczęśliwego zakończenia. W niedziele zawsze czułam się podle, jednak tym razem to uczucie jeszcze się spotęgowało.
Felix narzucił mi na ramiona ciemny płaszcz i uśmiechnął się serdecznie.
– Gotowa?
Westchnęłam ciężko i wyszłam z pokoju. Na dole czekał na nas czarny mercedes. Mężczyzna otworzył tylne drzwi, zaczekał, aż wsiądę, po czym zajął miejsce kierowcy. Trochę czasu zajęło nam wydostanie się z centrum ale po kwadransie wjechaliśmy na drogę szybkiego ruchu.
Za oknem było wyjątkowo ponuro – pogoda zgrała się z moim nastrojem. Po raz setny tego dnia westchnęłam i oparłam czoło o szybę.
– Panienka Lucinda bardzo mnie dziś zaskoczyła – przerwał ciszę Felix. – Kiedy tylko wpuściła mnie do środka, od razu przekazała mi ciekawą nowinę.
Rzucił mi krótkie spojrzenie w lusterku i zamilkł. Cóż takiego mogła mu powiedzieć moja współlokatorka? Chcąc nie chcąc, poczułam ukłucie ciekawości.
– Co mówiła? – mruknęłam.
Zadowolony, że udało mu się skłonić mnie do rozmowy, uśmiechnął się szeroko.
– Powiedziała, że ostatnio aż dwa razy miała panienka gościa.
Jasny gwint, no pewnie, że wiedziała o Benjaminie, nawet nie staraliśmy się rozmawiać ciszej.
– I co w związku z tym?
– To wspaniale, że zdobywa panienka przyjaciół – zachwycił się. – To koleżanka z wydziału? Czy raczej ktoś z zewnątrz?
Zgłupiałam. Lucy na pewno nie ominęłaby tak ważnego szczegółu jak płeć mojego gościa. Najwidoczniej mówiła bardzo ogólnikowo. Swoją drogą niezły z niej kabel!
– Nie twoja sprawa – odburknęłam, ściągając brwi.
– Dobrze już, dobrze. – Zaśmiał się krótko i przekręcił pokrętło od radia, by zrobić głośniej.
Wlepiłam spojrzenie w szybę. Znałam tę drogę na pamięć. Każdy zakręt, krzak, drzewo, nawet wybój na jezdni. Nienawidziłam każdego z nich tylko dlatego, że prowadziły właśnie „tam".
– Ile mamy czasu?
– Nieco ponad pół godziny.
– Zabierz mnie do niego – poprosiłam.
Nie musiałam wdawać się w szczegóły. Felix doskonale wiedział, o kim mówię.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top