Presto Agitato
Kiedy otworzyłam oczy, błogi sen okazał się... no właśnie, tylko snem. Wróciły przygnębienie i apatia. Zajęcia na uczelni odpadały, nie miałam ochoty wystawiać nosa spod kołdry.
Kołdry?
Pamiętałam, że nim zasnęłam, moja pościel leżała niedbale w nogach łóżka. Najwidoczniej ktoś mnie przykrył. A tym kimś bez wątpienia był...
Poderwałam się do siadu i rozejrzałam. Spodziewałam się, że zobaczę go w pobliżu, ale byłam całkiem sama. W pokoju panował porządek. Ani śladu po dwudniowej libacji.
Westchnęłam. Brakowało mi alkoholu, ale w pokoju nie została nawet kropelka. Do sklepu z kolei nie miałam siły iść, nie pozostało mi więc nic innego, jak zaszyć się w swojej norze.
Wtem przypomniałam sobie coś z poprzedniej nocy. Zanim zmorzył mnie sen, Benjamin pytał o papier, a potem siedział przy biurku i coś pisał. Zaciekawiona, wygramoliłam się z łóżka i niepewnym krokiem podeszłam do blatu. Na samym środku leżała złożona kartka. Od razu wzięłam ją w ręce i otworzyłam.
Czekam na dworcu autobusowym. Ubierz się ciepło.
Benjamin
Zmarszczyłam brwi. Co on znowu wymyślił? Przecież dałam mu jasno do zrozumienia, że koniec z lekcjami. Ale właściwie dlaczego dworzec? Ciekawość powoli pchała mnie do wyjścia z domu. Jak Benjamin zamierzał uczyć mnie gry bez pianina? Po co chciał się spotkać?
Żeby uzyskać odpowiedź, musiałam pojawić się w umówionym miejscu. Tyle że nie mogłam tak po prostu wyjść. Wyglądałam jak kloszard. Powlekłam się więc do łazienki, by doprowadzić się do jako takiego porządku. Włożyłam gruby, czarny golf, jakieś spodnie, trampki i cienką kurtkę. Zbliżał się luty, ale tutaj prawie nigdy nie było zimno.
Po chwili wypadłam z pokoju i zeszłam na dół. Już chciałam wyjść na zewnątrz, kiedy kątem oka zauważyłam Lucy krzątającą się po kuchni.
– Mogłabyś zamykać drzwi na noc? Ostatnio zapominasz – rzuciłam beznamiętnie.
Niebieskie oczy spojrzały na mnie pytająco.
– Przecież zawsze zamykam.
Fakty były faktami.
– Jak widać niedokładnie. Kiedyś ktoś nas okradnie albo zabije. Przez ciebie. – Uniosłam brwi, obserwując zmartwienie malujące się na jej twarzy.
Nie zamierzałam czekać na odpowiedź. Odwróciłam się na pięcie i po chwili byłam już przed domem. Choć nie opuszczała mnie pewność, że przespałam pół dnia, po wyjściu okazało się, że wciąż jest dość wcześnie. Ruszyłam w kierunku pętli autobusowej.
Miałam nadzieję, że Benjamin nie robi sobie ze mnie żartów. Jeśli wymyślił tak dziwaczne okoliczności, lepiej, by chodziło mu o coś ważnego. To wyjście kosztowało mnie naprawdę dużo sił.
Ze spuszczoną głową i dłońmi w kieszeniach przemierzałam chodnik, przedzierając się przez tłum. Miałam wrażenie, że jestem obserwowana. To uczucie zawsze dopadało mnie po spięciach z rodzicami. Czasem wydawało mi się, że zatrudniali szpiegów, którzy śledzą każdy mój ruch i donoszą im o najmniejszym przewinieniu. Najbezpieczniej czułam się w wynajmowanym pokoju, który był moją jedyną samotnią. Tylko tam mogłam całkowicie się otworzyć i nikogo nie udawać. Cóż, przynajmniej do niedawna.
Kiedy przemierzyłam park, zaczęłam rozglądać się w poszukiwaniu Benjamina. Pod wielkim zadaszeniem jak zwykle mnóstwo osób czekało na autobus, ale odnalezienie skrzypka nie było trudne. Wyróżniał się staroświeckim strojem. W zasadzie jego styl powoli wracał do łask, więc może znał po prostu najnowsze trendy? Uśmiechnął się, gdy tylko mnie zauważył.
– Jesteś. – Odepchnął się od słupa, o który się opierał.
– Po co mnie tu ściągnąłeś? – zapytałam bez zbędnych wstępów.
– Mnie również miło cię widzieć. – Szelmowsko uniósł brew. – Ta lekcja miała być w terenie, nie pamiętasz?
– Jak zamierzasz szlifować ze mną grę bez pianina? – Podkreśliłam ostatnie słowa, zupełnie jakbym miała do czynienia z totalnym głupkiem.
– Czyli jednak nie rezygnujesz z mojej pomocy? Wspaniale! – Rozpromienił się jeszcze bardziej, po czym wyminął mnie i wszedł w tłum.
Poziom mojej irytacji gwałtownie podskoczył. Czego się jednak spodziewać, kiedy nie dostałam sensownej odpowiedzi na żadne z pytań? Ten gość robił to specjalnie albo po prostu urwał się z choinki. Lub z zakładu psychiatrycznego.
Nie pozostało mi nic innego, jak za nim podążyć. Kątem oka zauważyłam, że niektórzy dziwnie nam się przyglądają. No tak, pokazywanie się na mieście z Benjaminem nie było dobrym pomysłem. Ludzie omyłkowo mogliby wziąć mnie za kogoś jego pokroju. Gdyby tylko ta wieść dotarła do ojca... Brrr, dreszcz przeszedł mnie po plecach na samą myśl!
Nim się zorientowałam, weszliśmy do autobusu. Zaraz przy wejściu puścił mnie przodem, żebym pierwsza kupiła bilet.
– Dokąd? – mruknął kierowca spod gęstego wąsa.
– Do Newmarket – usłyszałam za plecami.
– Co? – Portfel niemal wypadł mi z ręki.
– Dokąd?! – powtórzył mężczyzna w kabinie kierowcy.
– Po prostu kup ten bilet – ponaglił Benjamin, za którym utworzyła się już spora kolejka.
– D-do Newmarket – wysapałam, rzuciłam kierowcy odliczone monety, zabrałam kwitek i odeszłam na bok.
Z wrażenia zrobiło mi się gorąco. Co Benjamin sobie myśli?! Po co jedziemy akurat tam?!
– Chodźmy na górę, tam jest pusto – powiedział, po czym wspiął się po krętych schodkach.
Zajęliśmy miejsca na samym przodzie, gdzie przez brudne szyby widzieliśmy rozciągającą się przed nami drogę. Drogę, którą i tak znałam na pamięć i której szczerze nienawidziłam. Z ponurą miną wpatrywałam się w swoje dłonie. Wcześniej kierowała mną ciekawość, ale zdążyła się już ulotnić.
– Złość piękności szkodzi – usłyszałam.
Gdy był w pobliżu, nie musiałam pić kawy. Każde słowo wydobywające się z tych wiecznie uśmiechniętych ust skutecznie podnosiło mi ciśnienie.
– Zaraz może zaszkodzić tobie... – wycedziłam, gapiąc się pusto przed siebie.
– Nie dąsaj się. Będzie fajnie, zobaczysz – zapewnił szczerze.
Wypuściłam głośno powietrze.
– Hej, dokąd idziesz?! Zaczekaj!
Poziom mojej irytacji właśnie sięgnął zenitu. On chyba na głowę upadł! Nie miałam zamiaru dłużej bawić się w te jego gierki. Żwawym krokiem maszerowałam w kierunku centrum Newmarket, by dotrzeć do najbliższego postoju taksówek.
– Dlaczego uciekasz? – usłyszałam zaraz po tym, jak pociągnął mnie za łokieć, przez co nagle się zatrzymałam.
– Nieźle to sobie wymyśliłeś, co?! – syknęłam, a mijający nas przechodnie odsunęli się na skraj chodnika.
– Przyznam, że nie obyło się bez planowania. Ale co w tym złego? – Benjamin zamrugał kilka razy.
Chyba nie nadążał za moim tokiem rozumowania.
– Nie udawaj, że nie wiesz! Celowo mnie tu zabrałeś! Wiedziałeś, co zrobić, żeby wyprowadzić mnie z równowagi.
– W czym rzecz? – Skrzyżował ręce na piersi i przeszył mnie spojrzeniem, wciąż spokojny i uśmiechnięty. – Wiem. Boisz się koni. Zgadłem?
– Co? Nie! – zaprzeczyłam z miejsca.
– To dlaczego widok stadniny tak na ciebie podziałał?
– No właśnie! Stadnina!
– Coś z nią nie tak? – Spojrzał na mnie pytająco.
On nie udawał. Nie wiedział. Naprawdę.
W jednej chwili płomień przygasł. Poczułam się głupio. Z przyzwyczajenia uznałam, że obiło mu się o uszy, kim jestem, albo że po prostu wygooglował moje nazwisko. A przecież nie wyglądał na kogoś, kto żyje za pan brat z technologią.
Pomimo mojego wybuchu on jak zawsze pozostał spokojny. Chyba nie miał złych zamiarów, a ja znów wyskoczyłam na niego jak wściekły pies.
– Nic – odpowiedziałam po dłuższej chwili. – Po prostu... znam lepszą – ucięłam i ruszyłam w sobie tylko znanym kierunku.
Nie wiedziałam, po co chciał zabrać mnie do stajni, ale jedno było pewne: gdybym zjawiła się u konkurencji, ojciec natychmiast by się o tym dowiedział. On i cała branża.
Benjamin wkrótce zrównał ze mną krok i już więcej się nie odezwał. Kątem oka widziałam na jego twarzy uśmiech, który próbował ukryć. O nic jednak nie zapytał. Nie żądał wyjaśnień. Nie wiedzieć czemu, wcale mnie to nie uspokoiło. Może dlatego, że właśnie wyszłam na wariatkę?
Nie miałam zamiaru się przed nim tłumaczyć. W ogóle mnie nie obchodziło, co sobie teraz myśli. Kilkanaście minut później stanęłam przed potężną drewnianą bramą, na której widniała złocona tabliczka z napisem „Golden Stables".
– Wygląda... poważnie – skomentował Benjamin i podszedł bliżej. – Myślisz, że polerują ją codziennie? – mruknął i pomazał palcem róg ramki.
– Więc? Po co tu przyszliśmy? – zapytałam, ignorując jego słowa.
Odwrócił się i spojrzał na mnie z uniesionymi brwiami.
– Hm... no nie wiem. Popływać? Obejrzeć film?
– Bardzo śmieszne – wycedziłam.
Co jakiś czas mijali nas przechodnie i niemal każdy zerkał w moją stronę z dziwną miną. Jedni ze zdziwieniem, inni z irytacją. Publiczne pokazywanie się z Benjaminem było groźniejsze, niż sądziłam. Miałam tylko nadzieję, że długie macki ojca nie zdradzą mu, z kim zadaje się jego córka.
Ze złością podeszłam do skrzypka.
– Dość już! – zawołałam. – Chodźmy do środka. Im szybciej przez to przejdę, tym szybciej wrócę do domu – westchnęłam i przeszłam przez uchyloną bramkę.
– Wypożycz dwa konie do jazdy w terenie – usłyszałam za plecami, kiedy byłam w połowie drogi do budynku.
Zatrzymałam się i spojrzałam na niego przez ramię.
– Ja? – prychnęłam.
Kiedy zobaczył moją minę, od razu podszedł bliżej.
– A jak inaczej pozwolą nam zabrać konie bez instruktora? Spójrz na mnie. – Rozpostarł ramiona. – Raczej nie wzbudzam zaufania, prawda? Za to ty... – Wyciągnął ręce w moją stronę, ale szybko zrobiłam zgrabny unik.
– Daruj sobie – mruknęłam. – A o tym zaufaniu jeszcze pogadamy. – Pogroziłam mu palcem i weszłam do mniejszego budynku umieszczonego zaraz obok głównej stajni.
Ten kretyn nie wiedział nawet, jakie ma szczęście. Oczywiście, że nikt normalny nie wypożyczyłby mu koni do wyjazdu w teren bez odpowiedniej obstawy. Musiałby być stałym bywalcem albo zawodowym jeźdźcem.
– Dzień dobry, w czym mogę pomóc? – powitał mnie uśmiechnięty facet za biurkiem.
Nie miałam ochoty bawić się w konwenanse, więc po prostu wyciągnęłam z portfela dokument i podałam pracownikowi. Po tym, jak na niego zerknął, wybałuszył oczy.
– Dwa konie w teren, na już – rzuciłam niedbale i zabrałam dowód.
– Oczywiście, już się robi – wydukał i popędził do budynku obok.
Gdy wyszłam na zewnątrz, był już z powrotem. Nigdzie jednak nie widziałam Benjamina. Rozejrzałam się po obszernym placu i zauważyłam ciemnoblond czuprynę przesuwającą się to w prawo, to w lewo tuż za bramą. Wypuściłam powietrze z dezaprobatą. Najpierw zaprasza, a potem zrzuca wszystko na moje barki... Nic dziwnego, że nie miałam zaufania do mężczyzn.
– Stajenny już przygotowuje dla pani wierzchowce – poinformował zestresowany pracownik.
Spławiłam go machnięciem dłoni, ale w połowie kroku on znów przystanął.
– Dla ścisłości... Prosiła pani o dwa konie, tak? – zapytał niepewnie.
– Tak. Mój... znajomy czeka za bramą – wyjaśniłam, nie wiedząc w sumie jak tytułować Benjamina.
Nauczyciel? Pomocnik? A może prześladowca?
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top