*
Ostatnie minuty przed ważnymi koncertami zwykle mijały mi dość szybko i bez stresu. Tym razem jednak nie potrafiłam się uspokoić. Chodziłam z kąta w kąt za kulisami sali koncertowej i próbowałam rozgrzać pod ubraniem dłonie zimne jak lód.
Dlaczego tak bardzo się denerwowałam? Przecież byłam doskonale przygotowana! Wystarczyła opinia jednego nieznajomego człowieka, by zburzyć moją pewność siebie? W dodatku kogoś tak komicznie absurdalnego? Dziwaka w starych ciuchach, którego kręciło szpiegowanie młodych pianistek? Zresztą co on mógł o mnie wiedzieć, nawet mnie nie znał! Przecież potrafię grać z uczuciem, prawda?
Nim się obejrzałam, dziewczyna, która występowała przede mną, wróciła za kulisy, co oznaczało, że nadeszła moja kolej. Odetchnęłam głęboko i niepewnie przeszłam przez boczne drzwi.
Światła reflektorów mnie oślepiły. Chyba już nigdy się do nich nie przyzwyczaję, pomyślałam. Stanęłam na przodzie sceny, by ukłonić się widowni. Pierwsze rzędy zajmowała komisja złożona z profesorów wydziału muzycznego, a zaraz za nią siedzieli studenci i rodziny egzaminowanych. Na tyłach, obok wielkich drzwi dostrzegłam...
...jego. Podpierał ścianę i z rękoma skrzyżowanymi na piersi zerkał na mnie z zaciekawieniem. Jego usta wykrzywiał nieznaczny uśmiech. Skąd u licha wiedział, gdzie mnie znaleźć?!
Podjęłam decyzję. Zamierzałam udowodnić temu cudakowi, że potrafię grać z sercem. Przecież gniew to też uczucie, prawda? Z zaciśniętymi ze złości ustami usiadłam przy fortepianie. Ułożyłam dłonie na klawiszach i sprawdziłam, czy ręce znajdują się na odpowiedniej wysokości. Potem wzięłam głęboki wdech i zaczęłam grać.
Moje palce bezlitośnie katowały klawisze, bez chwili wahania. Każda nuta rozbrzmiewała głośno i wyraźnie, a oryginalnie melancholijny utwór zamienił się w ziejącego ogniem smoka. Pozwoliłam wściekłości spłynąć z moich rozpalonych policzków prosto w sędziwe młoteczki fortepianu.
Przez cztery i pół roku studiów nikt nigdy nie skrytykował mojej gry. Zawsze byłam doskonale wyćwiczona i nawet jeśli ktoś nie darzył mnie sympatią, nie potrafił znaleźć na mnie haka w muzyce. Tej jednej umiejętności byłam pewna na sto procent. W zasadzie talent był moją jedyną zaletą. Nie pozwolę, by odebrał mi to jakiś błazen, który pojawił się nie wiadomo skąd. Gdyby to zrobił, zostałabym z niczym.
Każdy z trzech utworów różnił się klimatem, jednak wszystkie zagrałam tak, jakby opowiadały historię bezlitosnego pożaru trawiącego kulę ziemską. Techniczna perełka okazała się nastrojową porażką. Zauważyłam to, gdy zasapana i zdyszana kłaniałam się na zakończenie, a na twarzach zgromadzonych widziałam podziw wymieszany z zażenowaniem. Zaczęli klaskać, dopiero kiedy byłam w połowie drogi do wyjścia ze sceny.
Za kulisami wyładowałam resztki gniewu, który wciąż we mnie tkwił. Kopnęłam najbliżej stojące krzesło, a ono z hukiem upadło na podłogę. Co robić? Co robić?! Nie miałam ochoty oglądać twarzy tych wszystkich ludzi. Na pewno patrzyliby na mnie z politowaniem, a tego nienawidziłam! Nie obchodziło mnie już, czy zdałam, chciałam tylko jak najszybciej się stąd ulotnić.
W pośpiechu zerwałam z wieszaka płaszcz i wybiegłam na korytarz z nadzieją, że zdążę, zanim otworzą się drzwi sali koncertowej. Kiedy tylko je minęłam, usłyszałam charakterystyczne skrzypienie.
– Nancy? Nancy! – Profesor Cook nawoływał mnie jeszcze kilka razy, ale udawałam, że go nie słyszę.
Wreszcie wybiegłam na zewnątrz. Nagły haust zimnego powietrza ostudził zaczerwienioną ze wstydu twarz. To mi jednak nie starczyło. Musiałam odreagować! Nerwowym krokiem ruszyłam między ciemne alejki, myśląc tylko o jednym.
Można powiedzieć, że ta noc była na swój sposób wyjątkowa. Nie tylko po raz pierwszy zrobiłam z siebie pośmiewisko na oczach całego wydziału muzycznego, lecz także dałam rodzicom powód do prawienia mi morałów. Chociaż nie zjawili się na egzaminie, byłam pewna, że wieści szybko do nich dotrą. A zszargana opinia była czymś, czego bali się najbardziej. Zwykle unikałam takich sytuacji jak ognia, jednak w tamtej chwili nic mnie to nie obchodziło.
Było grubo po pierwszej, kiedy chwiejnym krokiem wracałam do domu. Chodnik poruszał się dziwnie, ilekroć stawiałam na nim stopy. Powietrze było gorące, przydrożne drzewa uginały się nade mną, a napotkani ludzie gapili się na mnie jak na kosmitkę.
Chichocząc pod nosem, nie przejmowałam się niczym i co jakiś czas upijałam łyk wina z butelki, której nie zamierzałam ukrywać. Głowę miałam słabą, więc nie potrzebowałam dużo, żeby się upić. To cud, że jeszcze nie zgubiłam drogi.
Wkroczyłam na znajomą ulicę i zaczęłam głośno wymieniać kolory mijanych drzwi.
– Różoweee... zieloneee... brązoweee... – zawodziłam. W kilku oknach zapaliło się światło. – Żółty przyciąga robale. Nie lubię robali! – gadałam do siebie. – Iiiii błękitne! Nareszcie!
Nie wiedzieć czemu, nie zaskoczył mnie widok mężczyzny, który czekał przed moimi drzwiami. Siedział na murku przed domem i patrzył na mnie wyraźnie rozbawiony.
– Jest i on! Skrzypek na dachu, jego mać! – wybełkotałam i upiłam kolejny łyk wina.
– Smaczne? – zapytał.
– Pycha! Chcesz? – zaproponowałam, poklepując torbę zawieszoną na ramieniu. – Mam tego więcej.
– Ej, ty tam, przymknij się w końcu! – zawołał ktoś z domu obok.
W odpowiedzi uniosłam środkowy palec i wystawiłam język, robiąc przy tym dziwną minę. Mój towarzysz zaśmiał się cicho i pokręcił głową.
– Po każdym występie tak świętujesz?
– Tylko po tych najlepszych – odpowiedziałam z przekąsem i go minęłam.
Chwiejąc się, zaczęłam szperać w kieszeniach.
– Nie za często się upijasz, co? – usłyszałam.
Wreszcie znalazłam te przeklęte klucze.
– Mam je! – powiedziałam do siebie. – A teraz...
Aby trafić do dziurki, musiałam zebrać w sobie resztki sił i się skoncentrować. Zanim jednak weszłam do domu, obróciłam się, by spojrzeć na powód całego tego zamieszania.
– Aha, nie zamierzam już dzisiaj grać, więc nie musisz marnować czasu na czekanie. Poszpieguj kogoś innego, nie obrażę się – rzuciłam.
Skrzypek zeskoczył z murku i stanął przede mną. Jego wieczny uśmieszek gdzieś się ulotnił.
– Nie szpieguję cię... Chcę ci pomóc – oznajmił, przez co niemal wyplułam wino.
– Pomóc?! Mnie?! – Zaśmiałam się teatralnie. – Wiesz, jak możesz mi teraz pomóc, panie znawco? – zaczęłam wyzywająco, podchodząc bliżej i patrząc mu prosto w oczy. – Możesz odciąć moich rodziców od wszelkich form komunikacji, żeby nigdy nie dowiedzieli się, jak bardzo ich córka zbłaźniła się na oczach całego wydziału.
Podczas kiedy ja z trudem utrzymywałam równowagę, on przez kilka dobrych sekund świdrował mnie spojrzeniem. Chyba nie dotarły do niego moje słowa. W końcu nie wytrzymałam i się odwróciłam. Otworzyłam drzwi i weszłam do środka. Zanim jednak zdążyłam je zamknąć, on znowu przemówił:
– Mogę sprawić, że już nigdy nie będziesz miała powodów do wstydu.
Zatrzymałam się i westchnęłam, gapiąc się w czerń korytarza.
– To ty jesteś powodem mojej porażki... – mruknęłam. – Kim ty w ogóle jesteś? – Zerknęłam na niego przez ramię.
– Benjamin. Dla przyjaciół Ben – odparł, chociaż nie o to mi chodziło.
– Dobrze więc, Benjaminie. Mówię ostatni raz, więc słuchaj uważnie. Nie chcę cię już nigdy widzieć. Wynoś. Się. Stąd.
Trzasnęłam drzwiami tuż przed jego twarzą i poczłapałam schodami na górę. Niezły ma tupet, żeby przychodzić tu i prawić mi morały. Sprawca problemu próbuje go naprawić? Może jeszcze mam go wziąć za bohatera? O nie, nie ze mną te numery.
Takiego bólu głowy nie doświadczyłam nigdy wcześniej. Tykanie zegara ściennego było niczym uderzenia młotem, a najmniejszy ruch powodował aktywację wszystkich nerwów od szyi w górę.
Z nabożną delikatnością podniosłam się do siadu. Pokój zawirował, a zawartość mojego żołądka wpadła na pomysł, by wybrać się na spacer. Przyłożyłam rękę do ust i powstrzymałam mdłości. Zauważyłam, że wciąż mam na sobie białą koszulę i czarne spodnie, które włożyłam wczoraj na egzamin.
Rozejrzałam się ostrożnie. Stosy nut, które wcześniej zalegały na biurku, teraz leżały pod nim w totalnym chaosie. Na podłodze dostrzegłam też przewrócone butelki po winie. Wyglądało na to, że w nocy opróżniłam aż trzy! Nic dziwnego, że czułam się jak wyżuta guma.
Kiedy wreszcie udało mi się wygramolić z łóżka i usiąść na jego skraju, rozległo się ciche pukanie.
– No? – wychrypiałam.
Drzwi otworzyły się niepewnie i ukazała się w nich zmartwiona twarz Lucy. Dziewczyna obrzuciła pokój spojrzeniem, a kiedy dotarł do niej wypełniający go zapach, mimowolnie się cofnęła.
– Mój Boże, Nancy, wszystko w porządku? – zapytała zaniepokojona.
– Nie widać? Czuję się świetnie – odpowiedziałam przesłodzonym głosem.
– Po twoim powrocie przyjechała policja. Ktoś wezwał ich za zakłócanie ciszy nocnej. Powiedziałam, że u nas wszyscy dawno są w łóżkach. Nancy... Co się stało? – Zrobiła krok w moją stronę.
– Nie podchodź! – warknęłam. – Znasz zasady. – Podniosłam się z trudem. – Nic mi nie jest, nic się nie stało, idź sobie! – wyrzuciłam z siebie.
– Gdybyś chciała pogadać... będę u siebie – usłyszałam jeszcze, nim zamknęła drzwi.
Oparłam czoło o zimną ścianę i zacisnęłam zęby. Dlaczego wciąż byłam taka słaba? Tak bezsilna, że jedynym wyjściem z sytuacji znów okazał się alkohol? Musiałam wziąć się w garść.
Po kilku minutach poszukiwań odnalazłam telefon. Dochodziła piętnasta, ale nie to najbardziej mnie zmartwiło. Dwanaście nieodebranych połączeń od rodziców. Albo chcieli poznać wyniki egzaminu, albo już o nich wiedzieli. Chcąc nie chcąc, musiałam udać się na uczelnię i poznać swoją ocenę. Dopiero wtedy mogłam do nich oddzwonić.
Kiedy spojrzałam w lustro, mimowolnie się skrzywiłam. Czarne, kręcone włosy zwykle opadały na ramiona i plecy, tym razem były jednak poplątane i nastroszone. Pod zielonymi oczami wykwitły sińce, a czerwony nos i przesuszone usta dopełniały dzieła zniszczenia. Musiałam doprowadzić się do ładu i to szybko.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top