Rozdział VIII
Każesz mi się zatrzymać w niewielkiej gospodzie na granicy z Niemcami. Twój wypad do Zakopanego, aby pożegnać Andreasa przedłużył naszą podróż, a twoje życie. Mam dług wobec Andreasa, kto by pomyślał, że za cokolwiek, kiedykolwiek będę mu wdzięczny.
Szybko podchodzi do nas mężczyzna. Otwiera twoje drzwi i delikatnie podnosi.
– Wolałbym cię nieść na ramionach, po kolejnej wiktorii – mruczy do ciebie, a ja mogę tylko sobie wyobrażać, że uśmiechasz się do niego.
– Przyjechałbyś na zawody tylko po to, aby ponosić mnie na rękach? – śmiejesz się – ale by media się ucieszyły. Morgernstern, to może jednak pojadę jeszcze do Wellingen, wygram i...
Przerywa ci twój kaszel. Zwijasz się z bólu w ramionach Thomasa. On trzyma cię mocno, nie wypuści cię, ale z jego twarz znika powitalny uśmiech. Gruba bruzda zaczyna szpecić jego czoło, marszczy brwi. Zastanawiam się, kiedy widział cię po raz ostatni.
Wysiadam z samochodu. Zabieram nasz mały dobytek. Ty cichniesz nagle i wasze zwracają się ku mnie. Staram się tego nie zauważać.
– Jest czysty – odpowiadasz na niezadane pytanie Thomasa.
On tylko kiwa głową, a ja cieszę się, że jego ręce są zajęte. Nie dziwie się jego reakcji na mój widok. Sam bym siebie udusił.
– Chcesz, aby z nami poleciał? – Morgenstern patrzy na ciebie z troską, może nawet trochę po ojcowsku.
– Proszę. Pozwól mi – szepczę w twoją stronę, nie chcę zostać sam.
– Dobrze – patrzysz na mnie nieprzeniknionym zimnym spojrzeniem – smutno by było umierać w samotności. A ty chyba masz wystarczająco dużo własnych problemów, przepraszam, że...
– Przestań – Thomas zaczyna iść w kierunku gospody – kiedy Gregor odchodził... po prostu widziałem tyle cierpienia, że...
Wasze głosy nikną. Zostaję coraz bardziej z tyłu.
***
Austria wrzesień 2017
– Miałeś dzisiaj nie pić – szepczesz i siadasz obok mnie.
Boli mnie głowa, mam ochotę wymiotować, a ty jeszcze do mnie mówisz. Nienawidzę cię w tym momencie. Wykrzyczałbym ci to prosto w twarz, gdyby nie fakt, że w tym momencie zbyt duży wysiłek. Posyłam ci tylko nienawistne spojrzenie, a ty w zamian za to okrywasz mnie kocem.
– Pójdę w takim razie sam – mówisz smutno.
Wstajesz z łóżka. Rejestruję tylko, że jesteś odświętnie ubrany. Nieco za duży garnitur. Znowu schudłeś. Luźna koszula. Podpieram pękającą głowę chwiejną dłonią. Mrużę oczy.
– On też tam będzie? Ten twój Andi? – bulgoczę, słyszę jak żałośnie to brzmi.
Nie odpowiadasz. Wiesz, że nie ma sensu się kłócić. Kręcisz tylko głową i bierzesz swój cienki, jesienny płaszcz i kapelusz.
– Idę pożegnać Gregora – mówisz cicho już w drzwiach.
Dopiero po chwili sobie przypominam. No tak. Przyjechaliśmy tu po coś. Wielki mistrz nie wyjeżdża ot tak nigdzie ze swoim partnerem. Prycham. Przyjechaliśmy tu na pogrzeb Gregora. Już słyszę to gadanie, że się nie pojawiłem. Przynajmniej Thomas odetchnie. Nie przepada za mną, tak samo jak ja za nim. Niechcący nie zepsułem tego dnia dwóm osobom naraz. Kamil powinien to docenić. On lubi się poświęcać.
- Baw się za nim – dukam za nim.
– Jestem cholernie naiwny – obdarzasz mnie smutnym spojrzeniem – myślałem, że jak się już wysilisz na mówienie, to przynajmniej spróbujesz mnie przeprosić.
***
Za gospodą czeka na nas helikopter Thomasa. Ktoś otwiera drzwi. Morgenstern cię tam w nosi, po chwili pomaga także i mnie. Bez zbędnych słów upewnia się, że nic sobie nie zrobię i wraca do ciebie. Wzywa mnie skinieniem ręki i za nim wystartujemy układamy cię w jak najwygodniejszej pozycji. Łapiesz nas obu za ręce, kiedy chcemy się odsunąć.
– Chcę na was patrzeć – oznajmiasz – obu.
Te słowa to komplement. Czuję jak łzy napływają mi do oczu.
– Błagam, tylko nie umieraj mi w helikopterze – Thomas bliski płaczu sili się na żart, który ty wynagradzasz uniesionym kącikiem ust do góry.
– Postaram się – obiecujesz – a teraz pozwolicie, że się zdrzemnę, bo... ostatnimi czasy jestem jak dziecko.
– Tak samo bezbronne – myślę.
– Tak samo naiwne – szepcze Thomas, bo chyba myśli, że znowu jesteśmy razem.
Nie zna cię tak dobrze, Kamil. Nie wie co ci zrobiłem. Nie zna tej twojej dumnej strony. Chociaż może, wtedy kiedy odchodziłeś to nie była duma, a zdrowy rozsądek. Wtedy cię zgwałciłem, wcześniej cię biłem, kto wie, co bym zrobił następnym razem...
– Andreas dzwonił do mnie, martwił się, że Kam ma myśli samobójcze – Thomas nagle zwraca się w moim kierunku – prosił, abym go powstrzymał, gdyby chciał odebrać sobie życie. Ale przecież Kamil chce żyć. To znaczy zawsze chciał. Teraz nie ma wyboru. Umrze w krótkim przeciągu czasu. Nie stanie się cud. Nikt nie jest w stanie go uzdrowić, a on z każdą chwilą coraz bardziej cierpi. Fizycznie, psychicznie. On opada z sił. Andreas nie rozumie, że Kamil nie potrafi być szmacianą lalką. Nie lubi czekać. On zawsze bierze to czego pragnie – sam. A teraz pragnie odpocząć. On pragnie śmierci. A ja mu mogę pomóc. Ten ostatni raz i mu ją podarować – bezbolesną.
Mam wrażenie, że Thomas potrzebuje się usprawiedliwić. Pragnie rozgrzeszenia. Nie jestem w stanie mu go dać, bo teraz nie istnieje osoba, której nienawidzę bardziej od niego. Nie licząc siebie, bo gdzieś w środku czuję, że to moja wina. Może, gdybym był wspaniałym, kochającym partnerem przez cały czas i był przy nim, kiedy dowiedział się o chorobie, to teraz bylibyśmy w dobrej niemieckiej klinice, czekając aż jego organizm z powrotem zacznie działać.
– Dziękuję – szepczę w końcu – w imieniu Kamila i... swoim.
Thomas patrzy na mnie lekko zaskoczony.
– Przeze mnie już wystarczająco dużo wycierpiał – kończę jeszcze ciszej – ja...
On nie pozwala mi skończyć. Gdyby nie fakt, że właśnie wzbijamy się w powietrze rozerwałby mnie na strzępy.
– To zaskakujące, Prevc – cedzi każde słowo – na cały głos wyzywałeś Kamila od dziwek i kurew. Gdy go szarpałeś, biłeś – widzieli i słyszeli wszyscy. A kiedy masz się do tego przyznać mówisz tak cicho, aby nikt nie usłyszał. Nie wiem co robisz przy Kamilu, nie wiem czemu on ciebie za sobą ciągnie, bo gdyby to ode mnie zależało...
... leciałbym teraz w stronę ziemi. Wreszcie kończąc swój nędzny żywot.
***
Ljubljana luty 2018
Jestem trzeźwy. Widzę, jak szybko zabierasz swoje rzeczy. Większość z nich zostaje. Wolisz od nowa kompletować szafę, niż skazywać się dłużej na moje towarzystwo. Asystuje ci Andreas, cały czas osłaniając cię swoim ciałem. Oddzielając nas od siebie. I na razie mu się to udaje. Nie wie, że ja się nie poddam, że jeszcze kiedyś będziesz mój.
Stoję oparty o ścianę. Przypatruję ci się. Staram się nie myśleć o bukiecie róż ciśniętym na kuchenną podłogę sekundę po tym jak ci go wręczyłem. Myślę, o tym, że zaraz zostanę sam, a ty w asyście swojego niemieckiego ochroniarza zaraz odjedziesz, zostawiając mnie samego na pastwę dragów i alkoholu.
– Zabiję się, jak odejdziesz – rzucam, kiedy twoja walizka jest już przygotowana.
Andreas patrzy na mnie z nienawiścią.
– Jak śmiesz – syczy.
– Wyskoczę przez okno naszej sypialni – ignoruję niemiecką żmiję – zaraz będę martwy, Kam. Przez ciebie za chwilę umrę.
Andreas znajduje się przy mnie w okamgnieniu. Łapie mnie cienki materiał bluzy. Jest zaskakująco silny jak na skoczka.
– Puść go, Andi – mówisz obojętnym tonem.
Wellinger niechętnie wykonuje twoje polecenie. Nie spuszcza ze mnie wzroku pełnego nienawiści.
Ty wstajesz z podłogi. Bierzesz swoją walizkę i kładziesz dłoń na jego ramieniu. Boli. Wolałbym cię mieć za swoimi plecami. Popychasz Andreasa w stronę drzwi. On nie protestuje. Zabiera ci walizkę.
– Peter – zwracasz się do mnie, nie zatrzymując się nawet na chwilę – przy mnie też umrzesz. Wolniej. Zapijesz lub zaćpasz się na śmierć. A ja w ramach zemsty pozwolę ci to zrobić w samotności.
Mówisz to po słoweńsku. Zapomniałem, że dla mnie nauczyłeś się mojego języka.
Jak córka marnotrawna po niemal roku wracam i kiedyś skończę tę książkę. Nie wiem czemu akurat dzisiaj publikuję. Po prostu usiadłam i napisałam. Czuję potrzebę, aby to skończyć. Zależy mi na tej książce.
Ten rozdział pisałam dla siebie, bo nie wiem czy ktoś oprócz mnie jeszcze na niego czekał.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top