Rozdział VII
Andreas po prostu był przy tobie, kiedy to wszystko się na ciebie zwaliło. Woził cię do lekarzy, sam szukał odpowiednich dróg leczenia. W skocznym świecie nie było nikogo, kto by nie próbował znaleźć wyjścia z twojej choroby. Wszyscy wierzyli, że wyzdrowiejesz. Skoro nawet tacy statyści jak Amerykanie czy Kanadyjczycy wydawali się zainteresowani przywróceniem ciebie do zdrowia. Nikt cię o nic nie pytał, każdy załatwiał wszystko we własnym zakresie, kontaktując się jedynie z Andreasem. Po co ciebie dodatkowo niepokoić? Nikt nie zapytał czy chcesz, masz siłę walczyć? Każdy przyjął to za pewnik, a jednak ty już nie byłeś w stanie...
W końcu Andreas znalazł dla ciebie miejsce w jakieś niemieckiej klinice. Uciekłeś za nim zdążył spakować twoje rzeczy. Chłopak zrozumiał co się stało. Nie wiedział dlaczego. Po paru tygodniach udało mu się ciebie nakłonić do utrzymywania przynajmniej telefonicznego kontaktu. Jakiś czas później znowu byłeś przy mnie.
Teraz się żegnacie. W jego oczach są łzy. Nie chce cię wypuścić. Myśli, że to jego wina, że ciebie wtedy nie zatrzymał, na siłę nie zaciągnął do kliniki, nie zmusił do kontaktu z lekarzem.
- Świetny z ciebie przyjaciel, Andi - całujesz go w policzek na pożegnanie, on jeszcze opiera czoło o twoje, nie zamierza cię puścić - będzie dobrze.
Niemiec tylko spuszcza wzrok i odprowadza cię do samochodu. Severin na tylne siedzenie wrzuca nam jeszcze torbę z prowiantem, nawet nie wie, ile to znaczy.
- Pamiętasz, co mi obiecałeś, Stoch - krzyczy jeszcze Wellinger, kiedy siedzisz już obok mnie.
- Że zatańczę na twoim ślubie - odpowiadasz ze śmiechem - nie moja wina, że mi to uniemożliwiasz.
- Twoja. Wtedy...
- Wtedy trzeba było zając się sobą - kręcisz głową i przyciskasz dłoń do szyby. N
Nie wiem czy już mogę ruszać.
- Wtedy mnie zostawiłeś - Andreas macha tobie, już z pewnej odległości.
Rozumiem, powoli uruchamiam samochód.
***
Jedziemy w milczeniu, włączona przez Polaka lokalizacja nic mi nie mówi. To nie dom jego rodziców. No właśnie, a co z nimi? Podążamy na południowy zachód. Poranne słońce oślepia mnie w lusterku.
- Nie kochałeś nikogo oprócz Ewy, prawda? - pytam, nie mogąc zapomnieć łez Andreasa.
- Peter, matko jedyna nie mam zamiaru rozmawiać o wzniosłych uczuciach, kiedy w środku umieram z bólu - jęczysz.
- Może...
- Andreas stwierdził, że nie ufa ani mi, ani tobie i oprócz tabletki, którą dostałem od niego pozbawił mnie środków przeciwbólowych, bo uważa, że któryś z nas by je przedawkował - prychasz - możesz mi powiedzieć, dlaczego on mnie nienawidzi do tego stopnia, że nie chce mi pozwolić tego szybciej skończyć? - pytasz, a twoją twarz przeszywa grymas bólu.
- Jemu się wydaje, że jest jeszcze szansa - mówię - może myśli, że mam jeszcze tyle siły, żeby zaciągnąć cię do szpitala, a lekarza, żeby cię uratował.
- Nie może być aż tak naiwny - prychasz i zaciskasz dłoń na spodniach.
- Zatrzymać się? - unoszę brew.
To dziwne, teraz nie mogę patrzeć jak cierpisz.
- Po co? Chcę... Jak najszybciej znaleźć się w Niemczech.
- Ale...
- Thomas wyjedzie nam na spotkanie - uśmiechasz się smutno - on rozumie.
- Chyba żartujesz - kręcę głową - nie dam się w to wrobić. Wysiadam.
- Znowu mnie zostawisz? - pytasz i wybuchasz śmiechem - no tak, ludzie się nie zmieniają.
- Kamil...
- Chyba nie chcesz, abym dłużej cierpiał? - patrzysz mi prosto w oczy.
Zaciskam dłonie na kierownicy. Czemu nagle teraz ci ulegam. O ile byłoby prościej, gdybym potrafił to robić parę lat temu...
***
Cierpisz. Przeze mnie. Każdą cząstką swojego ciała. Nie poskarżysz się. Nikomu. Przecież to poniżej twojej godności. Ale Andreas wie i cierpi razem z tobą, bo nie pozwalasz mu się do mnie zbliżyć. Nie pozwalasz nam nawet na najmniejszy kontakt. Myślisz, że go skrzywdzę? Jestem naprawdę bardzo tego bliski, kiedy on gratuluję ci drugiej kryształowej kuli i gdy szepcze, jak ci pomoże. Ale teraz jestem wyjątkowy trzeźwy. Po raz ostatni po twoim odejściu i już cię nie skrzywdzę. A ty już nigdy mi nie ulegniesz. Wtedy obiecuję sobie, że kiedy do mnie wrócisz. A tak się stanie na pewno, bo przecież jesteśmy sobie pisani, to ja będę ulegał ci we wszystkim.
***
Słońce odbywa własną wędrówkę po niebie, niebo szybko zmienia barwę. Jest zimna, dzień kończy się zbyt szybko. Ty prawie cały czas śpisz, bo nie robiłeś tego w nocy, twój organizm nie jest w stanie wytrzymać zwykłego dla ciebie tempa. Twoja klatka piersiowa unosi się lekko, oddech jest świszczący. To dobrze, przynajmniej mam pewność, że... jeszcze jest, a ty razem z nim.
Teoretycznie mogę zmienić trasę, mogę zawieźć do szpitala. I tak mnie już bardziej nie znienawidzisz. I tak nie odzyskam już twojego zaufania, a tak... Ale czy to by było dobre? Zmuszanie cię do czegoś wbrew twojej woli. To aż śmieszne, że to ja zadaje sobie to pytanie. Wcześniej nie leżało to w kręgu moich zainteresowań. Zdiagnozowałeś mnie prawidłowo. Byłem egoistycznym dupkiem, który niedługo tak jak na to zasługuje - zapomniany. Nawet nie wiesz, jak bardzo żałuję, że nie mogę być teraz na twoim miejscu. Wszystkim by to wyszło na dobre.
***
Zajmuje twój dom. Już dawno nie ma w niej śladów tej, do której tęskniłeś w moich ramionach. Siedzę w barłogu, którego ty nie nazwałbyś nigdy łóżkiem, do ust przykładem butelkę kolorowej wódki, jak ty jej nienawidziłeś.
Patrzę, jak cieszysz się razem z Dawidem, z dwóch pierwszych miejsc. Śmieszy mnie twoja obrączka na palcu. Nadal nosisz po niej ślad. Cieszy mnie brak tego dziecka przy tobie, Andreasa. Przynajmniej nie zobaczę, jak znowu się do ciebie tuli. Infantylny, szukający atencji chłopak ma kontuzję, ciekawe czy czeka na ciebie grzecznie w domku? Pewnie tak. Pojedziesz do niego. Powiesz mu, że to dzięki niemu, a potem poświętujecie tę błyskotkę jak my tą twoją drużynową z Lahti, taki już jesteś, wolisz na wesoło, kiedy partner jest trzeźwy. A on przecież dla ciebie nie pije, bo przecież wie co ci zrobiłem, dlatego mnie tak mocno nienawidzi. Patrzę na twój uśmiech. Może nawet bardziej od ciebie.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top