7. Welst zawsze miał mocno niestandardowe pomysły
Dusiłam się bądź dławiłam, nie bardzo rozumiejąc, co właśnie dzieje się z moim ciałem. Chyba leżałam na ziemi pośród błota i kałuż, moknąc wskutek ulewy. Uchyliłam powieki, nie bardzo wiedząc, dlaczego miałam zamknięte oczy. Ktoś wsunął mi rękę pod plecy, nieznacznie dźwigając i mówiąc coś do mnie, ale jego słowa nie docierały do świadomości. Ta wszak pozostawała nadal rozbita pomiędzy światem doczesnym i rzeczywistym a opowieścią sowiego przewodnika oraz wykreowanymi przez niego wizjami.
Wokół panował ziąb i byłam mokra. Woda chyba zalewała moje płuca, bo ni cholery nie potrafiłam odkrztusić. Określić nie umiałam, co się właściwie stało ani jak niechciany płyn dostał się wnętrza mego ciała. To miał być spacer, może drobna lekcja historii, a tymczasem zdawałam się walczyć o własne życie. Welst raczej nie dysponował powodem, aby mnie mordować, nawet jeśli to z jego winy leżałam w błocku, nurzając się częściowo w wodzie.
– Kara? – Pytanie padło bez wątpienia z ust mężczyzny, ale rozciągający się przed oczami widok nijak pasował do realiów. Byłam w gaju bądź raczej jego resztkach, stojąc pośród trupów. Gdziekolwiek bym nie zerknęła, leżały martwe ciała, jakie raz już oglądałam, kiedy Welst przeniósł nas do chwil po zażartej wojnie sowich wiedźm z krwiożerczymi ludźmi. – Kara, oddychaj!
Polecenie brzmiało stanowczo na tyle, ażebym naprawdę chciała je wypełnić. Rozejrzałam się po sobie, lustrując własną sylwetkę. Byłam ubłocona i umazana, ale nadal miałam na sobie bluzkę z hiszpańskim dekoltem, dżinsy i klapki na niewysokiej podeszwie. Stałam dokładnie tak, jak wyszłam z mieszkania wiedziona prowadzeniem przewodnika z tą różnicą, że kamienicę opuściłam czysta.
– Osiem... Dziewięć... Dziesięć... – dobiegło mnie czyjeś liczenie.
Przekręciłam głowę. Niewiasta o czarnych włosach nadal opłakiwała mą prababkę do którejś tam potęgi, nie zawracając sobie kompletnie głowy moją obecnością. Nieoczekiwanie coś się zmieniło. Poczułam ostry, przenikający ból w klatce, jakby ktoś właśnie złamał mi mostek, ale krzyk nie wyrwał się ze ściśniętej gardzieli. Będąc szczerą, nawet powietrze się z niej nie ulotniło, na moment grzęznąc wewnątrz.
Obraz się zmienił, otoczenie również. Zamiast ludzkich trupów widziałam wszystkie inne. Centaury, wróżki, istoty o nieznanych mi nazwach, a nawet strzygi spoczywające przy swych sowich, aczkolwiek również pozbawionych życia opiekunach. Dookoła rozciągały się martwe pola, miejsce o wiele bardziej przerażające aniżeli Nawia.
Nie powinno cię tu być. Usłyszałam w głowie głos, lecz nie rozmawiałam z Welstem. Zwracała się do mnie niezaprzeczalnie kobieta. Czego tu szukasz?
– Do diabła, zróbcie coś! – wydarł się inny, znany mi głos.
Chyba Niemira krzyczała do kogoś, bo znałam ten stanowczy ton. Rozejrzałam się, ale nigdzie nie dojrzałam przyjaciółki. Poza mną w tym miejscu jedyną żywą istotą zdawała się czarnowłosa niewiasta.
– Nie wzywaj Welesa. – Ktoś zganił ją surowo, cedząc słowa prawdopodobnie przez zaciśnięte szczęki. – On nie pomoże.
Karmen, zadudniło w mojej głowie. Obróciłam się wokół własnej osi, dostrzegając wspomniane bóstwo dzierżące laskę i przypatrujące mi się białymi oczami. Jeszcze nie czas, nie pamiętasz?
– Nie pamiętam... czego? – spytałam, próbując sobie przypomnieć.
Weles w mgnieniu oka pojawił się przede mną, drastycznie skracając dzielący nas dystans, przez co zadarłam głowę. Uśmiechnął się przyjaźnie, czule po trochu, choć tę nutę gestu wyraźnie usiłował zamaskować. Wyciągnął rękę, odgarniając mokre kosmyki brązowych włosów z twarzy, aczkolwiek przez moment odnosiłam wrażenie, że zwyczajnie gładzi mnie, jak czyniło się z małym, niesfornym dzieckiem.
– Kara, oddychaj!
O mój...! Zabrakło mi sił oraz tchu, żeby nawet w myślach krzyknąć całe sformułowanie, kiedy kolejny raz ktoś dźgnął mnie w mostek. Jak ja miałam niby oddychać w takim stanie, w głowie się nie mieściło. Weles natomiast odwrócił oblicze, jakby chciał, abym zdążyła wzrokiem w tą samą stronę, co wykonałam posłusznie. Niemożliwe, stwierdziłam w myślach, stojąc nad własnym, bezwolnym ciałem.
Spoczywałam dokładnie na tej samej ziemi co wcześniej polegli w wojnie druidzi i wiedźmy, którzy wsparli swą siłą Waromirę. Ubrana byłam tylko inaczej, bo leżałam odziana w coś przypominającego tunikę bądź starożytną szatę kapłańską, niemniej jednak ubabrana byłam mazią przypominającą błocko. Krwi również dookoła nie brakowało. Co dziwniejsze, dodatkowo stałam, obserwując własną sylwetkę pozbawioną żywotnej iskierki.
Coś się znów zmieniło. Jakby wielkie pierścienie rzeczywistości pochłonęły mnie, przenosząc w inny, nikomu nieznany dotąd wymiar. Zamiast mego bezwiednego ciała na ziemi ponownie klęczała brunetka o czarnym spojrzeniu, choć w znajomych sobie oczach dostrzegałam wyłącznie pustkę. Mokre, sklejone kosmyki otaczały jej umęczoną twarz. Zaczerpnęłam oddechu, nie pojmując. Mierzyła mnie, jakbym była intruzem, zagarniając jej przestrzeń dla siebie bez pytania albo jakby obwiniała mnie o krzywdę swoich najbliższych.
Karmen, dziecko? Uniosłam głowę, znów spoglądając przed siebie na rosłego mężczyznę, którego miałam okazję poznać. To on oprowadzał mnie po zaświatach, pokazując, gdzie ma dusza wyląduje, aby rozpocząć wieczne odpoczywanie. Wracaj do domu i bądź ostrożna.
Martwisz się o mnie? Spytałam mentalnie, nie dowierzając. To jego przedstawiano jako groźne, złowieszcze bóstwo, jakiemu nie sposób było zawierzyć. Dlaczego?
Szkoda byłoby moich wysiłków, żebyś miała teraz odchodzić, skwitował, rozciągając usta w tajemniczym uśmiechu. Wyglądał, jakby usiłował coś przede mną zataić, lecz brakowało mi w dłoni silnych, niepodważalnych dowodów. Jeszcze nie jesteś gotowa stać się tym, kim od zawsze powinnaś.
Welst miał mnie strzec.
A myślisz, dziecino, że kto mnie zaalarmował? Dłoń ułożył na mej głowie, patrząc prosto na mnie. Teraz naprawdę czułam się jak wspomniana dziecina. Wracaj. I nie odwiedzaj mnie prędko.
To dopiero było przyjazne stwierdzenie. Szczęka chyba mimowolnie opadła mi na dźwięk werbalizowanego komunikatu. Chciałam wilczy bilet? Wychodziło na to, że władca Nawii nie pałał radością na myśl, aby ponownie zbyt szybko mnie oglądać, aczkolwiek ciężko było stwierdzić, co to dla niego znaczy. Czas w zaświatach bowiem płynął odmiennie.
* * *
– Umarłam? – wychrypiałam, odzyskując przytomność.
Nikt mi nie odpowiedział, niemniej jednak czucie wróciło do ciała, więc mogłam poruszać każdą jego częścią w nieskrępowany sposób, ale mimo to nie dźwignęłam powiek. Światło było przyciemnione, jakbym otoczona została półmrokiem, dzięki czemu nie raziło ono biednych, umęczonych oczu. Odnosiłam wrażenie, jakby ktoś nasypał mi piachu pod powieki.
Kiedy wreszcie otworzyłam oczy, przekonałam się, że leżę w sypialni, mojej sypialni, budząc się tak samo jak tamtego pamiętnego dnia, gdy Milan przytachał mój tyłek z SORu. Dźwignęłam się ostrożnie i powoli, dziwiąc, że jestem pozostawiona sama sobie bez jakiejkolwiek opieki. Nikt nie czuwał przy mnie, nikogo nie słyszałam krzątającego się po mieszkaniu. Towarzyszyła mi wyłącznie cisza. I Welst.
Mości księżna wstała? Zadrwił.
Co się stało? Spytałam, przykładając dłoń do głowy i próbując rozmasowywać pulsującą skroń. Zaczerpnęłam nieco głębiej oddechu, powstrzymując się pod koniec, gdy wyczułam promieniowanie rozchodzące się od mostka.
Spuściłam głowę, a sunąc wzrokiem po ciele, natychmiast dostrzegłam, że bluzka nadawała się tylko do śmieci. Ktoś roztargał ją od dekoltu niemal po pępek, prowadząc linię dokładnie pomiędzy ledwie przesłoniętymi piersiami, którym chyba tęskno było za wolnością. Co więcej, okolicę mostku miałam nasmarowaną dziwną maścią bodajże domowej receptury. Złapałam fragmenty stroju, naciągając je i złączając w dłoni.
Twój umysł wciąż jest zbyt słaby i niedoświadczony na tak długie podróże mentalne, poinformował głos przebrzmiewający w głowie. Pewnie miał rację, bo faktycznie czułam się rozbita oraz oszołomiona.
Czyli naprawdę umarłam?
Raczej nie, skoro siedzisz i ze mną dyskutujesz, burknął rozdrażniony Welst. Niemniej jednak na kolejną podróż nie masz co liczyć, póki nie zapanujesz w większym stopniu nad umysłem. On i twój duch nie potrafią współgrać z sobą, przez co każde ciągnie w różne kierunki, oświadczył. A jak sama masz okazję zauważyć, skutki niosą ze sobą średnią przyjemność doświadczania.
Prawdę mówiąc, nie wiem nawet, czego ode mnie chcesz ani o czym mówisz, przyznałam lekko podłamana. Sylwetka Welsta jawiła się w nogach, lecz mój sowi kompan wcale nie przebywał w sypialni. Jakimś bliżej nieokreślonym sposobem pozwalał mi się dojrzeć, jakby przybierał specjalnie na tę okazję formę ducha, nawiedzając mnie w łóżku. Nie sądziłam jednak, abym cierpiała na zwidy.
W tym właśnie cały problem, podkreślił. Ale jak tylko dojdziesz do siebie, zabieramy się do pracy. Pamiętaj, co mi obiecałaś.
Taaaa, wiem, stęknęłam podłamana. Zerknęłam w kierunku drzwi odgradzających sypialnie od reszty mieszkania. Co z Milanem?
Twój strzyg odbył... Welst przerwał na moment, dobierając słowa, aby właściwie sformułować odpowiedź. Powiedzmy, że Diuna ustawiła go do pionu.
Więc jednak? Jest bardzo wściekły?
Raczej obolały, poprawił mnie Welst obojętnym tonem. Powiedziałbym wręcz, że powspominał trochę z dziecięcych, młodzieńczych lat.
Powspominał? Zdumiałam się.
Uniosłam mimowolnie wyżej brwi, przypatrując się sylwetce białego ptaszydła. To brzmiało groźnie oraz złowieszczo, choć po prawdzie wciąż niewiele wiedziałam na temat pierwszych lat życia Milana. Doszłam do wniosku, że powinnam go lepiej poznać, pozyskując nieco więcej informacji na temat początków mężczyzny.
Pasowałoby, zawtórował moim postanowieniom kompan, zwłaszcza że bawicie się w dom.
W nic się nie bawimy, wywarczałam mentalnie zaprzeczenie. Te żółte ślepia, nawet częściowo przeźroczyste, wyrażały więcej niż jakiekolwiek słowa. Podobnie jak wyraz dzioba białego ptaszydła. Opiekun miał odmienne zdanie na ten temat. Na razie staramy się z Milanem nie wymordować, jakbyś nie zauważył.
A niby kto cię powstrzymał przed rozgryzieniem mu tętnicy? Burknął. Pokręciłam głową. Dyskusja z Welstem była zbędna i absolutnie donikąd prowadziła. Należało to zakończyć i zająć się czymś pożytecznym przynajmniej po części. Wykaraskałam się z łóżka, przy każdym ruchu rejestrując ból, a dopiero przysiadając na brzegu mebla, zwróciłam uwagę na pokrywającą me ciało w niektórych miejscach zieloną papkę, jaką chyba rozsmarowałam przypadkowo. Bądź ostrożna.
Rzuciłam okiem na imitację sowy pozostającą bez zmian w nogach łóżka, z którego dopiero co się zwlekłam. Podeszłam cicho do drzwi, uchylając je ostrożnie. Musiałam ocenić sytuację oraz poziom zagrożenia, które wzrosłoby automatycznie, gdyby Milan znajdował się w mieszkaniu. Chwilowo nie posiadałam wystarczająco dużo siły, aby dywagować z nim, wysłuchując, jaka to nieodpowiedzialna jestem, mimo że ja to akurat okoniem stawałam przed opuszczeniem kamienicy.
Cisza panująca w mieszkaniu niestety nie pocieszała, ale mimo to niepewnie wyszłam na przedpokój, starając się poruszać bezszelestnie. Nawet jeśli Milan przebywał u siebie, tutaj mogła czatować inna strzyga. Niemira albo któraś z sióstr. Powstrzymałam westchnięcie, wyobrażając sobie pełne wyrzutów pretensje. Obiecałam przecież nigdy więcej ich nie straszyć.
– Nie musisz się czaić. – Kobiecy, bardzo przyjemny głos dobiegł mnie z kuchni, aczkolwiek gość mógł siedzieć równie dobrze w salonie. – To w końcu twoje mieszkanie.
– Tak w zasadzie to Milana, ja tylko je podnajmuję – sprostowałam, wchodząc powoli do pomieszczenia.
Mój wolny chód nie wynikał niestety wcale z próby zatajenia swego ocknięcia. Przyczyną był ból wywoływany każdym poruszeniem, który niezmiennie promieniował od klatki piersiowej. Dłonią wciąż ściskałam brzegi koszulki, nie chcąc świecić cyckami, choć wnioskując po osobie gościa, mogło jej być wszystko jedno. Strzygi do zbyt pruderyjnych istot nie należały, nawet jeśli nadal pamiętałam, jak Niemira ochrzaniła mnie za porównanie do niewychędożonej rusałki. Wykrzywiłam mimowolnie twarz, czując kolejną dawkę bólu.
Kobieta zasiadająca swobodnie na kanapie wstała, odkładając na blat stolika filiżankę. Musiała ją przytaszczyć z góry, bo u mnie dostępne były tylko szklanki i kubki, ewentualnie jakieś kieliszki bodajże na wino znalazłaby przy dobrych wiatrach. Uśmiechnęła się do mnie, rozciągając podkreślone szminką usta i obejmując czarnymi oczami. Pamiętałam doskonale to spojrzenie brunetki wypełnione po brzegi ciepłem i obramowane elegancko gęstymi rzęsami podkreślonymi teraz dodatkowo maskarą.
– Widzę, że nie czujesz się już tak źle, dziecko – zagadnęła. – Milan wspominał, że masz niebanalne poczucie humoru.
– Nie mam bladego pojęcia... co o mnie mówił – ostrożnie wypowiadałam słowa, żeby nie wywoływać zbędnie kolejnych dawek zamraczającego bólu. Czułam go w zasadzie przy każdym zaczerpnięciu powietrza, lecz z całą pewnością nie był tak intensywny jak w chwilach, gdy przeszywał mnie na wskroś. – Ale nie jestem raczej... duszą towarzystwa.
– Rozumiem – uznała. Podeszła bliżej, wyciągając ręce w moim kierunku, jakby próbowała ustrzec się przed moją nadmierną reakcją. – Mogę zerknąć? Sprawdzę tylko, jak się goi.
– Goi?
– Nasmarowałam cię maściami, choć widzę, że nieco ich starłaś – zakomunikowała, lustrując pokryte zieloną papką przedramiona i dłoń. – Milan nie ma wyczucia własnej siły i chyba trochę przesadził, próbując cię... cucić.
– Masaż serca nijak się... ma do cucenia – odparłam.
Pamiętałam moment najgorszego bólu, a w głowie dudniły wciąż wyliczane cyfry. Jeśli nie próbowano mnie reanimować, wskazać nie umiałabym, czemu to wszystko miało wtedy służyć. Zwłaszcza że Nira naprawdę była przerażona.
– Usiądź, dziecko – poleciła spokojnym, dźwięcznym tonem. Zerknęłam na krzesło, które już po chwili dla mnie odsunęła. – Nie musisz się mnie bać. Jestem...
– Czębira – weszłam jej w słowo.
– Mój syn opowiadał ci o mnie?
Nadała słowom intonacji, przez którą ciężko było stwierdzić czy pyta, czy stwierdza. Uznałam jednak, że potraktuję to jako formę zapoznawczej interpelacji.
– Mówił tylko... że mieszkasz w lesie – wyznałam szczerze. Nie kłamałam, doskonale pamiętając, jak chciał ściągnąć mnie na wizytę do matki, bo przy jej domu rosły sosny i świerki. Uśmiechnęła się pobłażliwie, choć nie wiedziałam czy adresowała ten gest mi, czy brunetowi mieszkającemu piętro wyżej. – Gdzie on jest? Uch...
Wypuściłam powietrze, gdy nacisnęła nieco mocniej na tkliwe miejsce pomiędzy piersiami. Zacisnęłam zęby, powstrzymując cisnące się niekontrolowanie do oczu łzy. Jeśli sądziłam, że boli przy poruszaniu się, pozostawałam w błogiej nieświadomości, pojęcia nie mając o prawdziwych katorgach.
– Wybacz – powiedziała natychmiast, dostrzegając moją reakcję. – Jest u góry, też odpoczywa. Strażnicy to czasem mają ciężki żywot przy nas.
– Mój na pewno... popiera tą myśl – wymamrotałam z trudem.
– Zaraz zaparzę ci ziół – zakomunikowała, nie podejmując wątku. – Świetnie ci zrobią i zniwelują ból. Nie musisz się obawiać, to standardowa mieszanka.
Kobieta wyprostowała się, spoglądając na mnie ciepłym, wypełnionym wręcz czułością spojrzeniem. Dopiero po chwili oderwała wzrok od mojej twarzy, chyba orientując się, że zbyt dosadnie mi się przypatruje. Spuściłam nieco głowę, starając się nie spalić raka. Ona z całą pewnością widziała we mnie swoją przyjaciółkę sprzed wieków, bo jakoś nie potrafiłam uwierzyć, że kogoś tak bliskiego można było zapomnieć. Żałoba z pewnością wyblakła, ale pamięć nie znikała.
– Mam problem... – zaczęłam, chcąc wskazać jej realne dolegliwości. Tylko znając objawy, mogła im zaradzić. – Z oddechem. Boli mnie w... mostku, gdy...
– Spokojnie, moja droga. To zupełnie normalne, choć na pewno dokuczliwe – stwierdziła, stawiając wodę w czajniku. Z wiszącej szafki wyjęła kubek, mój ulubiony, bo z racji częstszego ostatnio przebywania na dole zniosłam go tutaj z powrotem. Obejrzała grafikę, odczytując adnotację imitującą wypowiedź puszczyka. – Fajne. Twój strażnik to puszczyk, tak?
Odstawiła naczynie na blat i wsypała do środka jakąś dziwną mieszankę spoczywającą na blacie w płóciennym, chyba, woreczku. Dopiero teraz dostrzegłam, że Czębira nie siedziała u mnie nieprzygotowana, czekając aż się ocknę. Posiadała pod ręką wszelkie niezbędniki, podejmując się świadomie mego leczenia.
– W sumie to... ciężko stwierdzić – przyznałam uczciwie. Posłała mi pytające, zaintrygowane spojrzenie. – Jest nieprzecię... nieprzeciętnie wielki.
– I biały? – spytała.
Rozpoznałam w jej głosie tęskną nutę, dochodząc do wniosku, że miałam rację. Wyglądałam jak Waromira, więc tylko ślepiec by nas nie skojarzył ze sobą, nie mówiąc już o osobie, która darzyła ją szczerym uczuciem. Nieznacznie rozciągnęłam usta, starając się nie czerpać powietrza zbyt gwałtownie.
– I szalony – poparłam. – On wywiódł mnie... na zewnątrz.
– Welst zawsze miał mocno niestandardowe pomysły – oznajmiła.
Też mi, prychnął, chociaż nie rozpoznałam aroganckiego tonu. Można było połasić się o twierdzenie, że przez moją sowę zaczynał przemawiać sentyment. Przygania mi podopieczna Falietta.
– Kim jest... Fielett? – spytałam niepewnie, najprawdopodobniej przekręcając imię.
– Falietto? – podpytała lekko zdumiona. – To mój opiekun, a po takim czasie śmiało mogłabym nazwać go nawet największą miłością mej egzystencji. Raczej nie przepadają z Welstem za sobą, w końcu to dwaj wielcy przywódcy, choć mój pochodzi z odleglejszych krain – obwieściła, jakby omawiała podstawowe kolory występujące w przyrodzie. – Rozumiem, że Welst grymasi.
Głupie babsko, prychnął, a gdyby nie bolało mnie aż tak, pewnie prychnęłabym razem z nim rozbawiona nienaturalnym zachowaniem kompana. Niech się lepiej skupi na ziołach, bo Waromira tym razem nic nie przypilnuje.
– Taaa... – bąknęłam, choć określenie użyte przez kobietę nie do końca opisywało zachowanie mego opiekuna. – Można to tak ująć.
Brunetka zalała zioła, mieszając miksturę łyżeczką jak zwykłą herbatę. Kiedy chwilę potem postawiła kubek przede mną na blacie, przysięgłabym, że unosiła się ponad nim zielonkawa para. Owszem, nie wątpiłam, iż napitek był gorący, zwłaszcza skoro dopiero co kobieta wlała do kubka wrzątek, lecz koloryt pozostawiał sporo do życzenia. Bardziej niekontrolowanie niż zamierzenie posłałam brunetce powątpiewający, lekko błagalny wzrok, jakbym usiłowała wyprosić litość i zabranie tego czegoś sprzed mojego nosa.
– Zapach ma nietuzinkowy, a niestety i w smaku nie jest rarytasem – przyznała otwarcie. Cały czas brzmiała serdecznie, zajmując miejsce na wprost mnie. – Ale z całą pewnością dobrze ci zrobi i zniweluje trudności z oddychaniem.
– Jesteś dla mnie taka miła... bo zadaję się z twoim... synem czy może chodzi o to... że jestem do niej podobna? – spytałam, łapiąc po drodze kilka wdechów.
Dłońmi otoczyłam kubek z puszczykiem. Chciałam wiedzieć, na czym stoję, szczególnie że Heloiza słowem się nie zająknęła na mój widok. Nie wspomniała o Welscie, o Waromirze, o całej tej pokręconej wojnie. Zastanawiałam się przez moment czy w ogóle mnie rozpoznała, kojarząc z pierwszą strzyżą wiedźmą, skoro podobno łączyła je przyjaźń. Widziałam przecież doskonale, że razem z Czębirą nie odstępowały jej na krok, zaś względem Milana matrona Zamirska zdawała się zachowywać wyjątkowo ciepło oraz troskliwie, jakby rzeczywiście była jego daleką krewną.
– Przypominasz mi Waromirę, to niezaprzeczalny fakt – Czębira przyznała uczciwie, a na twarzy rozgościł się poczciwy uśmiech. W tej chwili wyglądała na kobiecinę zmęczoną już całym tym egzystencjalnym trudem. Szczerze powiedziawszy, ciężko było się dziwić komuś, kto liczył sobie spokojnie ponad dziesięć wieków. – Jednak cieszę się, że mój Milan nie będzie z tym wszystkim sam.
Pomimo wysokiej temperatury naparu, upiłam już kilka drobniusieńkich łyczków, siorbiąc i dmuchając w napitek. Krzywiłam się przy tym co niemiara, dochodząc do wniosku, że cytryna stanowiła jednak lepszy przysmak. Kij jeden wiedział czy napar był bardziej gorzki, czy kwaśny, pozostawiając złe wspomnienia na pewno na długi, długi czas.
– Z tym wszystkim? – spytałam dopiero po dłuższej chwili, mącąc zaległą między nami ciszę. Kubek opróżniłam już w połowie, nieśpiesznie spijając ziołowy wywar. – Masz na myśli kamienicę?
Faktycznie, oddać należało Czębirze, iż znała się na leczeniu nie gorzej niż Heloiza. Opróżniłam ledwie pół kubka tajemniczej substancji, a już mogłam śmiało mówić o znacznej poprawie. W mostku nadal wyczuwałam ból przypominający lekkie kłucie, ale było to odczucie nieporównywalne z poprzednim, kiedy ledwie łapałam oddech.
Kobieta o czarnych niczym heban włosach uniosła kąciki ust w uśmiechu. Może się myliłam, interpretując gest na własną modłę, ale wyglądało, jakby wyrażała współczucie. Ciekawe, co Falietto jej zdradził. Nie mogłam wykluczyć, że jej sowi strażnik działał jak mój, słysząc każde słowo naszej osobistej rozmowy. Mój werbalizował swe myśli, jasno dając mi znać, jakie zdanie posiadał w danym temacie, w związku z czym zakładałam, że Falietto z dużym prawdopodobieństwem także nie milczał.
Zaczynam powoli wierzyć, że nie jesteś skończoną ignorantką, oznajmił Welst, jakby mierząc mnie przy tym badawczo.
Nic, tylko dziękować za komplement, stwierdziłam sarkastycznie.
– Welst nie zabrał cię przypadkiem na wycieczkę po dziejach naszych początków? – spytała.
Zmierzyłam brunetkę, świdrując wzrokiem. Niestety tajemnicę stanowiło dla mnie, co siedzi w duszy kobieciny. Bez cienia wątpliwości wiedziała więcej, niż mogłoby się wydawać, aczkolwiek istniały dwie alternatywy tłumaczące jej nadmierną orientację. Pierwsza opierała się o postać strzyżego opiekuna, który podobnie jak Welst posiadał wybitnie szerokie horyzonty. Druga zdawała się wiele bardziej prozaiczna, znajdująca korzenie w doświadczeniu, jakie wiedźma zdobyła na przełomie wieków.
Ciekawe koncepcje, podsumował Welst.
– Jak widać, nie najlepiej się to dla mnie skończyło – skwitowałam, dostrzegając, iż wyrażałam opinie bez większych trudności.
– To wynik braku doświadczenia – oznajmiła przyjaźnie matrona Rawicka. – Trochę poćwiczysz i wędrówki w czasie z kompanem przy boku przestaną nastręczać ci trudności.
– Skąd wiesz, że będę to ćwiczyć?
Ponownie niewiasta o czarnych włosach zaszczyciła mnie pobłażliwym wyrazem twarzy. Już teraz mogłam ocenić, iż Czębira posiadała wcale niemałe zadatki na nauczycielkę, wykazując się łagodnością oraz cierpliwością. Ciekawa byłam, ile zostanie mi dane nauczyć się od niej, skoro mój opiekun jasno określił, iż nasze spotkanie jest nieuniknione, a szkolenie bez udziału tej konkretnej strzygi pozostanie niepełne.
Podróże w czasie, powtórzyłam w myślach, rozkładając twierdzenie na części pierwsze. Więc to była podróż łamiąca bariery czasowe, pomyślałam.
Tak dokładnie tylko je zagięliśmy, sprostował wiernie biały sów, którego sylwetka jawiła się na blacie kuchennej szafki tuż przy umywalce.
Tymczasem Czębira uniosła rękę, która dotychczas spoczywała na stole, skierowując dłoń wnętrzem ku górze i skupiając uwagę na czymś, co znajdowało się za moimi plecami w salonie. Nie zmieniając zbytnio pozycji, zerknęłam ponad ramieniem, ciesząc się, że siedzę. W innych okolicznościach uznałabym, iż cierpię na halucynacje, bowiem takie rzeczy nie zdarzały się w normalnym życiu, aczkolwiek w moim nic już nie było normalne.
Filiżanka spoczywająca przed momentem na stoliku kawowym obok kanapy lewitowała ku nam w powietrzu ściągana siłą woli zasiadającej ze mną wiedźmy. Zastawa przesuwała się wolno bez niczyjej pomocy, brnąc wytrwale w naszym kierunku. Wreszcie wyminęła mnie razem ze spodeczkiem, na jaki wcześniej nawet nie zwróciłam uwagi, po czym zgrabnie, a wręcz nieprzeciętnie elegancko wylądowała na płycie stołu. Brunetka złapała za uszko, unosząc naczynko i upijając łyk, jakby nie stało się przed momentem nic a nic nadzwyczajnego, co zasługiwałoby na poklask czy cień zainteresowania.
– Nie znam Welsta tak dobrze, jak znała go moja serdeczna przyjaciółka – zakomunikowała wreszcie, kiedy odstawiła filiżankę na miejsce. – Jednego jestem natomiast absolutnie pewna, moja droga. To bardzo pamiętliwa istota, która całe swoje serce oddała Waromirze, więc musiałabym być skończoną ignorantką, aby choć spróbować myśleć, że pozwoli ci żyć w niewiedzy. – Aż zabrakło mi słów, żeby jakkolwiek ustosunkować się do wyznania niewiasty. Spuściłam nieco głowę, wbijając wzrok w resztki wywaru, jaki wciąż jeszcze pozostawał w kubeczku. Zatęskniłam za dawnym życiem, uznając, iż walka o przetrwanie każdego kolejnego dnia może nie była wcale taką najgorszą alternatywą. – I nie miałam na myśli tylko tej kamienicy.
Kilka prostych słów, jedno wyznanie, a mimo to poczułam się dogłębnie przybita, jakbym już została pokonana. Przecież jeszcze nawet nie zaczęliśmy. Odetchnęłam niezamierzenie ciężko, czując, iż przekracza to ilość ciężarów, jakie zdolna byłam unieść na barkach.
Dlatego nie niesiesz ich sama, usłyszałam znajomy głos. Mówiłem, że jestem, przypomniał. Większość pracy niestety musisz wykonać samodzielnie ledwie pod moim przewodnictwem i w żaden sposób nie jestem w stanie tego zmienić. Jednakże nie opuszczam cię, pozostawiając samej sobie.
– Nie wiem czy jestem w stanie dokonać tego wszystkiego, czego się ode mnie wymaga – wyznałam szczerze. – Dopiero co byłam normalną dziewczyną, teraz... nawet nie mam pewności, kim właściwie jestem.
Czębira zmieniła pozycję. Przez ułamek sekundy podejrzewałam, że wstanie i wyjdzie, a przynajmniej oddali się, zostawiając mnie całkiem samą z moimi myślami, lecz kobieta nie dźwignęła się z siedziska. Zamiast tego złapała moją dłoń, przykrywając ją swoją i leciuteńko zaciskając palce, jakby usiłowała dodać mi otuchy. Prosty gest od zupełnie obcej osoby, ale pomimo to paradoksalnie już zyskałam więcej siły, zastrzyk energii potrzebny do wykonania przynajmniej pierwszego kroku przed siebie.
– Los jest nieprzewidywalny, a nawet ktoś taki jak ja czy Falietto nie jesteśmy w stanie jednoznacznie go przewidzieć – przemówiła. – Normalność to mocno przereklamowany towar, a wiedźmą nikt nigdy nie zostawał z wyboru.
– Czyli nie obudziłaś się pewnego pięknego, słonecznego dnia i nie stwierdziłaś tak po prostu, że chcesz zostać wiedźmą? – Pokręciła głową. – A szkoda.
– Moje powołanie wyglądało zgoła inaczej – oznajmiła. Uniosłam głowę, napotykając czarne spojrzenie. Czekałam na kolejną ponadczasową historię z głęboką puentą. – Być może nie wiedziałaś tego, ale ja i Waromira pochodziłyśmy z jednej osady. Wiele nas łączyło, a nawet przyszłyśmy na świat niemalże w jednym momencie, choć ja byłam młodsza.
To by wyjaśniało, czemu stale chowała się w jej cieniu, mruknęłam w myślach, analizując kolejne słowa. Imitacja Welsta skinęła nieznacznie łbem, co przy jego gabarytach dostrzegłam bez trudu, nakazując słuchać i skupić się.
– Jak to się stało, że trafiłyście do zielonego gaju?
– W tamtych czasach mieszkańcy małych osad wciąż uważali, iż ogromnym przywilejem jest pełnić funkcję w wiecznie zielonych, niewieścich kniejach – oświadczyła. – Gdy liczyłyśmy sobie z Waromira niespełna dziesięć wiosen, przez naszą osadę podróżowała wielka, znana chyba na wszystkie strony świata wiedźma nazywana Mojmirą. Przynajmniej w naszych stronach, bowiem Mojmira szczyciła się posiadaniem wielu rozmaitych imion, gdyż wiele lat swego życia poświęciła podróżom.
– Na pewno przyczyniła się do wielu spraw mieszkańcom tych wszystkich osad – domyśliłam się, strzelając hipotezą. – Ona wskazała wam kierunek dalszej egzystencji?
– To też nie do końca tak – zasugerowała Czębira, a upiwszy kolejny łyk chyba niekończącej się herbaty, kontynuowała opowieść. Odnosiłam wrażenie, jakbym wsłuchiwała się w baśnie snute przez arabskich bajarzy o magicznej otoczce skrywającej codzienne problemy szarych ludzi. – Nasza osada sąsiadowała z lasem. Był to potężny, stary bór przepełniony różnorodnymi stworzeniami. Waromirę ciągnęło zawsze prosto w sam środek.
– No, oczywiście – burknęłam nieprzemyślanie. – W horrorach też giną zawsze ci najbardziej ciekawscy.
– Może i tak – odparła łagodnie, nie wdając się w niepotrzebną dyskusję. Przyjazny, wypełniony serdecznością uśmiech nie schodził z jej oblicza, zdobiąc go niczym perły. Ona naprawdę największą wartość posiadała skrytą w swoim wnętrzu. – A ja niejednokrotnie deptałam jej uparcie po piętach. Wtedy w osadzie gościła Mojmira, a gdy Waromirę wezwał kolejny raz zew dobiegający z głębin lasu, słońce kończyło swą wędrówkę po nieboskłonie, chowając się z wolna za linią nieprzerwanego horyzontu.
Westchnęłam sobie mimowolnie, uświadamiając, że niezwykle poetycko brzmiały słowa wydobywające się z pomiędzy podkreślonych warg wiedźmy. Jednocześnie nie bardzo wiedziałam, czego oczekiwać. Raczej nie spacery po lesie sprawiły, że ostatecznie babka poświęciła całą siebie magii, a także walce o dobro maluczkich.
– Rozumiem, że coś wtedy przeskrobała – burknęłam cicho, lecz zrozumiale.
– Tak bym tego nie określiła - stwierdziła. - Zaś ja nie byłabym sobą, gdybym nie ruszyła za nią, dyskretnie podążając śladem jej stóp. W najśmielszych snach nie podejrzewałam, że drogę zastąpi nam leszy.
Zamarłam. Miałam okazję czytać o tych wyjątkowych stworach, ale żadne zapiski nie stwierdzały, ażeby koegzystowały one wespół z ludźmi w pokoju. Przełknęłam głęboko. Niby zdawałam sobie sprawę, że dziewczynki przeżyły kontakt z leśną bestią, aczkolwiek mimo wszystko wyczekiwałam w napięciu na ciąg dalszy opowieści. Odrobinę wręcz przypominałam teraz małe dziecko wsłuchujące się w bajkę przepowiadającą konieczność udania na spoczynek.
Weź nie wyolbrzymiaj, tylko słuchaj, polecił Welst.
Po tonie jego wypowiedzi poznałam, iż nie pojmuje mojego zafascynowania. On najprawdopodobniej już znał tę historię, więc niczym nowym Czębira go właśnie nie zaskakiwała. To ja miałam usłyszeć ją po raz pierwszy, a jako że chwilowo spacery w mentalnym wymiarze pozostawały poza moim zasięgiem, tylko to mi pozostało.
– To wtedy odkryłyście swe przeznaczenie?
Nie kryłam zaciekawienia. Naprawdę chciałam wiedzieć, jak to się stało, że moja praprapra-któraś-tam-babka została potężną oraz szanowaną wiedźmą, stając się dodatkowo protoplastką i niezamierzenie dając początek nowemu gatunkowi. Strzygi istniały dzięki niej, skoro była pierwsza.
– Można to tak określić, choć ścieżkę przeznaczenia w rzeczywistości tworzy mnóstwo punkcików nakładających się na siebie wzajemnie. – Stuknęła palcem w blat, a między nami jak na zawołanie rozbłysło kilka jasnych światełek. Czębira przytknęła koniuszek palca do jednego, a przeciągając go na środek, powiedziała: – Fakt, iż nasze matki powiły nas prawie w tym samym czasie, zbliżył nas do siebie. – Drugi punkcik dosunęła do pierwszego, a gdy znalazły się bliżej siebie, połączyła je jarząca się linia. Brunetka złapała kolejne, trzecie światełko, także przemieszczając je w powietrzu ku drugiemu, mówiąc: – Ponieważ zawsze byłyśmy blisko, bez zawahania poszłam za Waromirą tamtego pamiętnego wieczoru na spotkanie własnego losu. – Podczas gdy trzy punkty łączyły się z sobą linią, złapała za następny, dokładając go do pozostałych. – Spotkanie rannego leszego... – zaczęła przesuwać inny punkcik – ...w momencie odwiedzin Mojmiry także nie okazało się bez znaczenia, podobnie jak udzielenie mu pomocy kosztem własnego bezpieczeństwa.
– Tak zaczęłyście praktykować magię? – spytałam, wgapiając się w połączone jedną linią światełka lewitujące w powietrzu ponad stołem. – Pomogłaś Waromirze opatrzeć tamtą istotę, a wszystko na oczach Mojmiry?
– Nie praktykowałyśmy jeszcze – zanegowała Czębira. – Niemniej jednak Mojmira rzeczywiście była świadkiem naszego poświęcenia, wyznaczając nam kierunek. Następnego dnia byłyśmy już w drodze do zielonego gaju, ziemi świętej druidów, wiedźm, a także wszelkich istot cechujących się magiczną iskierką.
– A Heloiza? – przywołałam imię znanej mi już strzygi. – Jak to się stało, że była z wami, skoro cały czas mówisz o sobie i Waromirze?
Twarz Czębiry na moment posmutniała. Wspomnienia związane z Heloizą były dla niej bolesne, chociaż kompletnie nie rozumiałam dlaczego. Podczas mej podróży do tamtych czasów z Welstem zdawały się nie odstępować od siebie ani na moment, ani nawet na krok, a mimo to kobieta wyjątkowo zareagowała na wzmiankę o Zamirskiej.
– Heloiza znalazła się tam jakiś czas później – powiadomiła, wracając do opowieści. – Najpierw ostro rywalizowały między sobą z Waromirą, Nie było dnia, żeby jedna nie usiłowała przegonić drugiej, a to niestety wywoływało... trochę problemów z naczelnymi druidami.
Pod nosem kobiety wykwitł wymowny uśmiech, dzięki czemu bez trudu zrozumiałam ukryte przesłanie. Nie musiałam zgadywać. Ja z siostrą też próbowałyśmy rywalizować o względy ciotki Ludmiły, przynajmniej na początku. Szybko jednak zorientowałam się, jak bezcelowe są moje wysiłki i olałam temat, zdobywając miano czarnej owcy.
– Charakterek bez wątpienia odziedziczyłam po niej – mruknęłam.
– Kiedyś ich zapał stał się wręcz nie do opanowania, a każda chciała stać się numerem jeden - poinformowała, nie odnosząc się do mego komunikatu. – Nie byłam wtedy z Waromirą, gdyż oddelegowano mnie do innych obowiązków, ale podobno podczas tamtej rywalizacji zagubiły się tak mocno w chęci wygranej, że sami bogowie zstąpili, aby nakreślić im granice.
– Bogowie?
Powątpiewająco dźwignęłam brew. Nie chciałam absolutnie być niemiła, a i nawet dopuszczałam do siebie myśl, że Perun istniał naprawdę, skoro Weles oprowadził mnie po swym majątku, jednak coś mi w tym nie pasowało. Mimo szczerych chęci nie umiałam wyobrazić sobie tamtej sytuacji.
– Żadna z nich wiele nie mówiła na ten temat, ale Waromira zaczęła zgłębiać pewne techniki pokonywania barier... wymiarowych – oświadczyła, niepewnie dobierając słowa. – Tak też rozpoczęła pertraktacje z sowimi przywódcami.
– Łamiąc... bariery wymiarowe? – spytałam, kolejny raz. Owszem, pytań zadałam już Czębirze całkiem sporo, a przecież ledwie się poznałyśmy, choć ona chyba uratowała mi życie. – Nie bardzo rozumiem. Co masz na myśli? Podróże w czasie? – Zerknęłam na Welsta. Nie wyglądał na zachwyconego moim drążeniem. – To też łamanie barier.
– Prawda – przyznała kobieta. – Ale nie to miałam na myśli.
– Więc co?
Ponownie dźwignęła filiżankę, przykładając do ust i przechylając. Mój kubek dawno był pusty, prawie, bo na dnie walały się chabazie wrzucone przez Czębirę do sporządzenia wywaru, podczas gdy jej wciąż pozostawał napełniony. Abstrakcja polegała na tym, że bez uzupełniania napitku stale piła, a jej naczynko było ze dwa razy mniejsze od mojego. Dawno powinno być puste.
– Wiesz, moja droga Karmen, czym właściwie zajmują się sowy od zarania dziejów?
Zmarszczyłam brwi, słysząc sens pytania.
Odpowiedz, polecił bezceremonialnie Welst, którego wierna imitacja nadal przysiadała przy zlewozmywaku.
Wbiłam wzrok w kubek, a konkretniej w resztki ziół, które bez wątpienia już straciły swe niezwykłe właściwości. Nie musiałam długo myśleć oraz rozważać. Odpowiedź nasuwała się sama przez siebie, kiedy połączyłam w głowie wszystkie zasłyszane dotychczas o Waromirze i druidach historie. W myślach rozbrzmiały słowa Welesa.
Sowy od zarania dziejów niosą na swych barkach ogromną odpowiedzialność. Od zawsze pilnowały porządku między naszymi dwoma światami. Kiedy komuś pisane było wkrótce przekroczyć bramy Nawii, cierpliwie wyczekiwały duszy nieszczęśnika, mówił.
– Sowy łączą nasz świat z Nawią – odparłam, parafrazując słowa bóstwa zaświatów. – A Waromira łamała bariery wymiarowe.
– Widzę, że rozumiesz – przemówiła.
W głosie Czębiry słyszałam dumę oraz uznanie. Zaimponowałam jej, rozwiązując zagadkę, jaką być może niecelowo mi zadała. Jednakże w przeciwieństwie do mojego strażnika, którego sylwetkę obdarzyłam pełnym wyrzutu spojrzeniem, ona nie wiedziała, jakie wnioski wysunęłam w następnej kolejności.
Mówiłem, że to zamroczy ci umysł, stwierdził jedynie, zwalając z siebie całkowicie winę i mocniej wybielając pióra.
Chcąc, nie chcąc, niestety wszystkie wątki dotyczące mej przodkini składały się w jedną całość, nakierowując przynajmniej na postać, która razem z nią sprowadziła na świat nowe istnienie. I jak ja miałam się niby teraz dziwić, że uśpione niegdyś dziedzictwo po przeczekaniu pięćdziesięciu pokoleń eksplodowało, z dnia na dzień obdarzając mnie zdolnościami, jakich żadna przeciętna istota pojąć nie zdoła?
Jednego tylko nadal nie pojmowałam. Jagoda była pierworodna, a jako moja siostra również przyszła na świat w pięćdziesiątym pokoleniu. Nie ona jednak zyskała moce, lecz ja. Zmierzyłam jawiącą się w powietrzu sylwetkę sowiego strażnika, pytająco dźwigając brew. Dostrzegłam, jak mruży nieznacznie żółte ślepia. Nic nie zanosiło się na to, aby mnie oświecił. Z całą pewnością nie zamierzał robić tego teraz.
Dziękuję, że jesteście ze mną.
Wiele, bardzo wiele to dla mnie znaczy.
Dajcie znać, proszę, co sądzicie o wypływających na wierzch faktach.
Zaintrygowani?
Oby tylko nie znudzeni ;)
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top