44. W śniegu niknie nawet krew

Uniosłam głowę, spoglądając w przestrzeń. Zapach, który uderzył we mnie znienacka, kusił, jednocześnie pachnąc niebezpieczeństwem. Adrenalina skoczyła na niebotycznie wysoki poziom, natomiast zdrowy rozsądek podpowiadał, abym została w miejscu z Milanem. Już miałam go przecież skosztować. Widziałam, jak czekał cierpliwie z przymkniętymi oczami, spodziewając się, że wreszcie złamię wszelkie bariery.

Nie byłam pewna czy chciałam zobaczyć reakcję Milana, kiedy zorientuje się, że jednak dziś znów nie dojdzie do tej pamiętnej chwili. Niemniej jednak nie potrafiłam usiedzieć w miejscu, ruszając szybciej, niż kiedykolwiek wcześniej. Instynkt przejął pełną kontrolę nad ciałem, pomagając przekroczyć bariery przestrzenne. Jeśli to była migotliwa translokacja, właśnie opanowałam ją w stopniu zadowalającym, nie kwapiąc się ani nie głowiąc nad omijaniem poszczególnych drzew. Zwyczajnie się przemieszczałam, nagle stając nieruchomo w miejscu.

Włosy powiały do przodu, przesłaniając twarz, zanim ponownie opadły na ramiona. Rozejrzałam się dookoła, oceniając, gdzie się znalazłam, a także próbując zlokalizować moją ofiarę. Pewna byłam, że jest blisko. Zrobiłam krok do przodu, czujnie pilnując otoczenia. Nie chciałam zostać zaskoczona przez leśną bestię wyskakująca zza krzaków, jednak nie to zaintrygowało mnie najmocniej.

Postawiłam kolejny krok i kolejny, a serce przyśpieszyło bicie. Pomimo iż miejscami leżały niewielkie połacie śniegu, który nieznaczną pierzynką przykrył glebę, rozpoznałam okolicę. Nawet stąd umiałam określić, co znajdowało się u podnóża góry, na której stałam, zaś przebłyski wspomnień zaatakowały moją świadomość, na krótki moment przesłaniając zdolność logicznego myślenia.

Kara, nie odpływaj. Polecenie Welsta rozbrzmiało między ściankami czaszki. Ton jego wypowiedzi nakazywał zachowanie pełnej ostrożności. Cokolwiek mnie tu sprowadziło, nie miało stać się moją ofiarą. Role odwróciły się o sto osiemdziesiąt stopni, przez co doskwierało mi dziwne przeczucie, że to na mnie właśnie polowano.

Wyczułam cudzą obecność, zanim jeszcze zdołałam dostrzec intruza. Nadchodził z tyłu, przymierzając się na mnie. Sądził, że jest sprytny, ale nie był. Każdy jego ruch wywoływał minimalne, prawie niedostrzegalne drgania powietrza, które rejestrowała moja wyczulana podświadomość. Namacalnie niemal czułam, jak postawił kolejny krok, choć po lekkości stąpnięć mogłabym przysiąc, że miałam do czynienia z delikatniejszą formą niż potężny, inteligentny drapieżnik. Obróciłam się na pięcie, patrząc prosto w oczy potencjalnego agresora.

– Radwoja.

– Cieszę się, że jednak postanowiłaś do mnie dołączyć – powiedziała postać stojąca przede mną.

Strzyga wyglądała niczym zjawa, bynajmniej krwawa. Porównałabym ją prędzej z Białą Damą, marą straszącą w jednym z polskich zamków aniżeli demonem żywiącym się krwią i organami wewnętrznymi. Jasne, niebieskie oczy i prawie białe włosy perfekcyjnie współgrały z białą, zwiewną suknią przesłaniającą ciało Radwoi.

Pokonałam ogromną chęć cofnięcia się, kiedy postawiła kolejny krok ku mnie. Na jej nieco bladym obliczu malował się delikatny uśmiech, lecz nie określiłabym go przyjaznym. Uniosłam nieco głowę, przechylając ją i przypatrując się kobiecie w czujnym oczekiwaniu. W zasadzie niewiele więcej mogłam zrobić, aby nie okazać przed nią strachu, który z wolna narastał we mnie. To nie było normalne zachowanie, skoro zwabiła mnie z dala od pozostałych. W ten sposób postępowało się z najsłabszym ogniwem.

– Nie powiedziałabym, że dołączyłam do ciebie z ochotą – przyznałam uczciwie, wywołując grymas na jej twarzy. Pilnując Radwoję kątem oka, omiotłam spojrzeniem najbliższy teren. – Zwabiłaś mnie? To pułapka?

– Pułapka? – zdziwiła się, dźwigając wypielęgnowaną starannie brew. Radwoja Rawicka nadawała się z całą pewnością na księżniczkę, nawet nie musząc zamieszkiwać odrębnego skrzydła w zamku. – Skąd wzięłaś taki pomysł?

– Więc to nie zasadzka? – odpowiedziałam pytaniem na pytanie. – I wcale niecelowo odciągnęłaś mnie od Milana?

Zaciągnęłam się powietrzem, czerpiąc głęboko oddech. Już nie czułam tamtego zapachu, chociaż wcześniej źródło aromatu znajdowało się tutaj. Co dziwniejsze, nie czułam również własnego. Nie, żebym śmierdziała, ale woń mego żelu pod prysznic jakby przepadła nagle bez śladu i wieści, tonąc pośród znajomego zapachu iglaków rozproszonego w zasadzie po całym lesie.

– Milan nie dałby nam porozmawiać w spokoju – odparła z dziwnym półuśmieszkiem wymalowanym pod nosem.

– Więc tego chcesz? Tyle wysiłku, żeby raptem porozmawiać? – spytałam.

Nie umiałam zaprzeczyć, intrygował mnie jej zapał. Determinacja, jaką wykazywała, ażeby zbliżyć się do mnie i zamienić kilka zdań zasługiwała na nagrodę. Oczywiście wcale nie zamierzałam jej zachwalać ani tym bardziej wynagradzać, aczkolwiek to było coś, co sprawiało, że jakaś część mnie pragnęła dać kobiecie szansę.

Pytana nic nie odpowiedziała, nie podejmując wątku. Otuliła nas cisza mącona naturalnymi odgłosami lasu, lecz postanowiłam nie zabierać głosu jako pierwsza. Skoro ściągnęła mnie tu podstępem, wykorzystując do tego najpewniej jakąś sztuczkę, chciała mi coś przekazać. Ewentualnie zamierzała mnie skrzywdzić, aczkolwiek wolałam być dobrej myśli. Jakby nie patrzeć, znałam ją kilka dni, a wciąż jeszcze żyłam. Mogła mnie przecież wywabić znacznie wcześniej. Czy nie mogła?

Wątpliwość zrodzona w mym umyśle poddała ostatnie dni pod ogromny znak zapytania. To dopiero była zagwozdka. Mogła mnie skrzywdzić, ale nie chciała czy chciała, lecz dotychczas nie nadarzyła się jej odpowiednia ku temu okazja? Zwątpiłam. Co jeśli to z tego powodu Milan nie chciał, abym z nią rozmawiała? Jednak jego niechęć nasuwała inne pytania, a te z kolei tworzyły następne, pomnażając pierwotne. Nagle zastanawiałam się, jaki swój udział miał w tym wszystkim Milan. Bo przecież jeżeli mnie chronił, wiedział o czyhającym niebezpieczeństwie.

– Praktycznie widzę, co dzieje się w twojej głowie – rzekła, przerywając milczenie. – Snujesz domysły, rozważając taką mnogość scenariuszy, że nawet ja się już w nich pogubiłam.

– Znasz je wszystkie? – poddałam w wątpliwość wysnuwane przez nią tezy. – Skąd? Czytasz mi w myślach czy może Czębira zdradziła ci jakąś ciekawą sztuczkę?

Rozciągnęła usta, uśmiechając się szczerze na wzmiankę o seniorce Rawickiej. Logiczne, że skoro traktowała ją jak rodzoną matkę, brunetka wywoływała w strzydze pozytywne, ciepłe uczucia. Tylko z jakiego powodu coś mi w tym wszystkim nie pasowało, odgadnąć nie potrafiłam.

Radwoja zaciągnęła się powietrzem, ignorując moje drążenie. Przymknęła oczy, aczkolwiek mimo to zdołałam dostrzec delikatne, prawie niezauważalne drgania jej tęczówek. Oczy strzygi nie reagowały na żadną negatywną emocję. Byłam absolutnie pewna, że to nie gniew ani żadna jego pochodna. Cokolwiek odczuwała teraz kobieta, miałam do czynienia z pozytywnie nastrojoną strzygą.

– Widzę w twoich oczach, co dzieje się w twoich myślach – powiedziała wreszcie tajemniczo, niewiele wyjaśniając. – Franciszka miała ku tobie dobre przeczucia.

Zaniemówiłam, mimochodem chyba nawet otwierając mocniej usta. Szczęka opadła mi z wrażenia. Franciszka, powtórzyłam w myślach, pogrążając się we wspomnieniach. Czułam, jak Welst za wszelką cenę usiłuje utrzymać mnie w rzeczywistości, lecz zakotwiczenie rozproszonej uwagi nie należało do najprostszych. Teraz zrobiłam krok w tył, nie umiejąc zapanować nad ciałem, które nagle zapragnęło znaleźć się tam, gdzie za dziecka otrzymałam namiastkę szczęścia oraz miłości. Chciałam dostać się do babci.

Karmen, skup się, polecił strażnik, a lekki, aczkolwiek odczuwalny impuls rozszedł się po mięśniach, znacząc je bólem. Skrzywiłam się. Mój sowi opiekun bywał okrutny, ale starań dokładał, abym przetrwała.

– Nie mam pojęcia, o czym mówisz – żachnęłam się, powarkując.

Kłamałam. Niepojęte przeczucie podpowiadało, iż mówiła o mej babce, którą odwiedzaliśmy co wakacje. Tylko te momenty w życiu określałam mianem prawdziwie szczęśliwych. Tylko u niej nie bałam się zasypiać za dzieciaka, a zamykając oczy w łóżku, byłam pewna, że nikt mnie z niego nie wygna. Tylko tam mój sen pozostawał spokojny i niezmącony. Nie bywałam głodna, spragniona ani zmarznięta.

– Wiesz – stwierdziła spokojnie. Doskonale zdawała sobie sprawę z poczynionego kłamstwa, choć pomysłu nie miałam dlaczego. – Szeptała ci do snu, prawda? – spytała, lecz nie zaczekała na odpowiedź. – Mi też szeptała.

Nie zaprzeczę, zaskoczyła mnie, wbijając w podłoże. Pokręciłam głową odruchowo, próbując zrozumieć. Owszem, babcia Franciszka szeptała nieraz, pomagając mi zasnąć, gdy upierałam się, że jeszcze nie czas na sen, że wcale nie jestem zmęczona. Szeptała też, gdy przychodziłam zapłakana i obolała jak wtedy, gdy zdarłam oba kolana, a ona obłożyła je jakąś papką, szepcząc niezrozumiale oraz pocieszając mnie na zmianę. Nie przestawała szeptać, gdy rozkładała iglaste gałązki w pokoju. Szeptała sprzątając i gotując, w zasadzie ciągle szeptała.

Zlustrowałam Radwoję. Jak ona mogła twierdzić, że babcia Franka szeptała jej do snu? Nie robiła tego, nie mogła. Dźwignęłam wzrok, zatrzymując go w miejscu, gdzie kiedyś spoglądałam z respektem. Tam drzemią demony, wspomnienie słów jednego z sąsiadów babci przemknęło w mej głowie. Kiedyś się bałam, choć po prawdzie ciężko było uwierzyć w te słowa, a dziś rozumiałam. U góry znajdowało się siedlisko strzyg, które zwano demonami, ale pamiętałam przecież, jak babcia również przestrzegała mnie przed szwędaniem się powyżej granicy.

Zesztywniałam, gdy z podwójną siłą dotarło do mnie jeszcze coś. To było to miejsce, gdzie zorientowałam się, że zbłądziłam, szukając szyszek. Zerknęłam w stronę, gdzie przysiadłam, tracąc zainteresowanie moimi skarbami, choć same spadały z drzew. Wtedy całą sobą zapragnęłam, aby Jagoda mnie znalazła. I znalazła. Dech zaparło mi w piersi, gdy pojęłam, co miało miejsce niespełna piętnaście lat temu.

Jak na komendę przeniosłam wzrok na Radwoję, a przynajmniej sądziłam, że zobaczę ją stojącą w tym samym miejscu, co przed momentem. Nic bardziej mylnego. Gdyby mogła, siostra Milana weszłaby na mnie, depcząc bez opamiętania. Aktualnie stała tak blisko, iż prawie wywróciłam się zaskoczona nagłą zmianą, patrząc głęboko w niebieskie oczy przesłaniające cały dostępny kadr.

– Chyba myślimy o dwóch różnych...

– Osobach? – podłapała z zadowoleniem, przypatrując mi się. Pokręciła głową, negując. Zwątpiłam czy w ogóle chcę kontynuować to spotkanie. I gdzie podziewał się Milan, do jasnej cholery? – Karmen, nie wypieraj tego ze swojej świadomości.

– Tego? Czyli czego dokładnie? – spytałam, starając się zachować zimną krew. W rzeczywistości zaczynałam się bać. Radwoja była nieprzewidywalna i zaczynałam wierzyć, że Milan nie bez powodu ograniczał jej kontakty ze mną. Wszelkie złe przeczucia, jakie dopadały mnie w ostatnim czasie, uderzyły ponownie, tym razem zdecydowanie zyskując na sile. – Nie znałaś mojej babci.

Wierzyłam w to całą sobą. Babcia nie mogła jej szeptać, skoro nie wchodziła na górę. Przestrzegała mnie, stwierdziłam w myślach. Babcia sama mnie przestrzegała.

– Dlaczego sama siebie dręczysz? – nie kryła niezrozumienia moim zachowaniem. – Twoja babka była niezwykłą, wybitnie mądrą kobietą. Jej szepty działały cuda. Nawet Czębira nie potrafi szeptać.

O co, do licha, chodzi z tym szeptaniem? Zmarszczyłam brwi. Nie umiałam zrozumieć, mimo że naprawdę bardzo się starałam. Niby brzmiało znajomo, a jednak obco.

Szeptucha, podpowiedział Welst.

Szeptucha, powtórzyłam, doznając uczucia, którego nigdy wcześniej nie doznałam. Szok, niebotyczny szok wbił mnie w podłoże. Mniejszy przeżyłam, dowiadując się, że Irek jest rokitnikiem. Nawet gdy zdemonizowany strzygoń wtargnął mi do mieszkania, nie czułam się aż tak skołowana. W jednym momencie zrobiło mi się słabo. Ledwo utrzymywałam się na nogach, gdyż zmiękły mi kolana, nie wspominając już o zachowaniu przytomności umysłu.

– Nawet jeśli... – zaczęłam, zbierając myśli, aby ubrać je w słowa. – Ona ci nigdy nie szeptała. O czym ty w ogóle mówisz?

– Nie wiesz? – zdziwiła się. – Naprawdę ci nigdy nie powiedziała?

– O czym? – dopytywałam. – Czego mi niby nie powiedziała? Mów jaśniej – zażądałam, gdy Radwoja zaśmiała się.

– Wiesz, czemu tak wyglądam?

Zaprzeczyłam, kręcąc głową. Skąd ja niby miałam wiedzieć, czemu ona tak wygląda? Miałam ochotę pacnąć ją w czoło, uświadamiając, że zielonego pojęcia nie mam i w zasadzie bardzo niewiele mnie jej wygląd obchodzi. Każdy wyglądał inaczej. Ona po prostu była charakterystyczna nawet jak na strzygę.

– Radwoja, proszę cię, mów jaśniej, a nie zagadkami – nie wytrzymałam. Bez zastanowienia pochyliłam się ku rozmówczyni. Nasze twarze dzieliły centymetry, ale nie bałam się, że wyrządzi mi krzywdę. – Co to wszystko ma wspólnego?

Zamrugałam szybko parokrotnie, gdy kobieta zniknęła, prawie rozpływając się w powietrzu. Poruszała się szybko, bardzo szybko, a wręcz znacznie szybciej niż pozostałe strzygi. Do ich zamazanych sylwetek zdążyłam się już przyzwyczaić, ale po Radwoi nie został ślad. Rozejrzałam się, obracając wokół. Byłam sama, choć cichy podszept intuicji podpowiadał, że moja strzyża rozmówczyni nie zniknęła na dobre.

Uniosłam głowę, robiąc to, czego nie zrobiłam za dziecka. Spojrzałam do góry, prędko dostrzegając białowłosą strzygę przysiadającą na jednej z gałęzi sosny. Może byłam anormalna, aczkolwiek w tym momencie zastanawiałam się, jakim cudem igły nie wrzynają się jej w kształtny tyłek, doskwierając.

Dźwięk uderzenia nie sprawił, że oderwałam od strzygi wzrok. Aż za dobrze zdawałam sobie sprawę z tego, co właśnie spadło na ziemię. Pewności tylko nie miałam czy zrzuciła ją celowo, czy jednak sama spadła wskutek jej poruszenia się. Szyszka.

– Strzygi rzadko chorują – powiedziała. Tak, znałam tę zasadę. Czębira mi o tym mówiła. Chorowały sporadycznie, ale nawet najlżejsze przypadłości równały się w ich przypadku otarciu o śmierć. Mimo to czekałam na opowieść Radwoi, mając nadzieję, że wreszcie ona nastąpi. – Wiesz, ile Milan ma lat? – spytała nagle, zmieniając niejako drastycznie temat naszej konwersacji. – Powiedział ci?

– Niespełna sześćset – odparłam bez większych emocji.

Totalnie nie pojmowałam jej toku myślenia. Ściągnęła mnie podstępem na miejsce o nie byle jakim znaczeniu, nadmieniła słów kilka o mej babce, pociągnęła za język względem własnych walorów estetycznych, a teraz usiłowała zweryfikować moją wiedzę o strzyżym partnerze. Trochę dużo jak na jedno spotkanie. 

– Ja mam znacznie mniej – poinformowała. Dźwignęłam wymownie brew. Znacznie mniej nie wskazywało po prawdzie większej różnicy. Równie dobrze mogła mieć zarówno pięćset lat, jak dwieście pięćdziesiąt bądź stówkę na karku. Tak czy inaczej, nadal mowa była o znacznie mniejszej ilości lat. Jednocześnie pamiętałam, że Czębira wspominała coś o jej przybyciu do zamku krótko po Milanie. – Urodziłam się w roku zawarcia Unii Lubelskiej.

– Cóż... gratuluję?

Jakichkolwiek słów ode mnie oczekiwała, przeliczyła się. Skąd ja niby miałam, do licha ciężkiego, wiedzieć, kiedy zawarto jakąś unię w Lublinie? Przypomniałam sobie, aby zachować spokój. Skoro Radwoja chciała mówić, zamierzałam jej na to pozwolić. Gdyby planowała zrobić mi krzywdę, to już raczej bym leżała w kałuży krwi, a nie debatowała o urodzinach strzyżej panienki. Dajcie mi siłę, westchnęłam, nie mając nawet pojęcia, do kogo wznoszę modły.

Odległość nie zmieniła sposobu, w jaki widziałam rozmówczynię. Otaczająca nas ciemność również nie. Mój wzrok zdawał się w pełni dostosować do panujących wokół warunków, tylko chyba słuch nawalał, gdyż poza Radwoją nie słyszałam żadnych innych strzyg. Można było odnieść wręcz wrażenie, jakbyśmy w tym lesie przebywały teraz same, samiuteńkie bez krztyny towarzystwa. Nawet zwierzęta ucichły.

– Już gdy tu osiadłam, słyszałam opowieści o szeptuchach. Ludzie rozprawiali sobie o nich, opowiadając, czegóż to znowu wielkiego nie uczyniły. Wiesz, że początkowo byłam zafascynowana? – Nie zripostowałam, stojąc niezmiennie w miejscu i patrząc prosto na nią. Skąd miałam to wiedzieć? Mogłam tylko wsłuchać się w opowieść. – Ale gdy pierwszy raz zeszłam do wioski... Ludzie nie akceptują niczego, co się różni.

Głos kobiety nagle zabarwił się skrajnym smutkiem. Rozumiałam. Sama miałam okazję się o tym przekonać. Na świecie albo obowiązywała zasada normalności, albo braku tolerancji. Akceptowano tylko to, co nie przekraczało ściśle narzuconych norm.

– Domyślam się, że to był trudny moment – powiedziałam, szczerze współczując, chociaż nadal nie miałam pojęcia czego.

– Po tym dniu zaczęłam dostrzegać, jaka jest Czębira – stwierdziła nieco melancholijnie. Żałowałam, że wybrała sobie mnie na powierniczkę. Mogłam rozumieć i naprawdę pojmowałam jej punkt widzenia, ale wspominek nie znosiłam całą sobą. – Moja matka jest fenomenalna i znacznie lepsza niż jacyś tam ludzie – rzekła, z pogardą wyrażając się o gatunku jej dręczycieli. – A później zachorowałam. Wiesz, co znaczy choroba dla strzygi?

– Czębira mi wspominała – przyznałam. Nie było sensu łgać. – To ponoć gehenna.

– Ja umierałam – wyznała. Nie umiałam określić, na ile wyolbrzymiała, przesadzając, a na ile mówiła prawdę. – Matka nie umiała mi pomóc. Eliksiry nie działały, zioła nie odnosiły efektu. Ona też próbowała szeptać, ale tego jednego daru niestety nie posiadła. A przecież jest wiedźmą. Wiesz o tym, prawda?

Skinęłam głowa. Oczywiście, że znałam prawdę o Czębirze, sowiej wiedźmie, jednej z ostatnich istniejących mieszkanek niegdysiejszych wiecznie zielonych gajów. Zamiast werbalizować potwierdzenie, przeszłam do czynnego udziału w tej opowieści. Wciąż intrygowała mnie obecność babki Franki we wspomnieniach Radwoi, chociaż istniała szansa, że pomyliła ludzi. Niegdyś imię Franciszka zdarzało się równie często jak dziś Basia, Ania lub Madzia.

– Mam rozumieć, że posłała po moją babkę?

Powoli, bardzo powoli historia zaczynała układać się w spójną całość. Poczyniłam krok ku rozmówczyni, chociaż może raczej ku drzewu, na którym przysiadała w najlepsze. Radwoja nie patrzyła na mnie. Spoglądała przed siebie i gotowa byłam przysiąc, że usiłowała dopatrzeć się domostw, w tym starego domu babci.

– Wiesz, że przyszła? – Ton, jakim opatrzyła pytanie, spoglądając na mnie z błyskiem w oku, świadczył o tym, że nie oczekiwała tego. Prawdopodobnie spodziewała się odmowy, wszak ludziom nie w smak było istnienie odmieńców. – Już prawie witałam się z Welesem, przekraczając próg Nawii. – Teraz na bank dramatyzowała. Jeśli ktokolwiek wiedział, jak to jest szlajać się po zaświatach, tym kimś byłam ja. – Pamiętam zapłakane spojrzenie Czębiry, gdy starań dokładała, aby mnie ocalić. Pamiętam też, jak żegnała się z Miestwinem. Wtedy nie wiedziałam, że boi się, iż udając się po ratunek dla mnie, już nie wróci.

– Ale wróciła – podkreśliłam. Chciałam, aby mimo wszystko strzyga skupiła się na plusach historii, a to znaczyło, że nie wszyscy ludzie zasługiwali na miano okrutników pozbawionych serca. – Wróciła razem z nią i to wtedy ci szeptała, prawda?

Potaknęła, znów uśmiechając się w ten swój charakterystyczny sposób. Melancholijny uśmiech, tak bym go nazwała, nawet jeśli i to określenie nie w pełni opisywało wyraz jej oblicza. Wyciągnęłam dłoń, podpierając ją o konar drzewa, na którym przysiadała. Zajmując pozycję pod tą konkretną sosną, zmuszona byłam spoglądać do góry, zadzierając wysoko głowę. Niewielka była to cena.

– Od razu, gdy tylko przekroczyła próg mego pokoju, wiedziałam, że nie jest zwyczajna. Szeptała nawet wchodząc i podchodząc do mnie, a także odgarniając w tył me czarne, spocone pukle. – Więc jednak, pomyślałam, słysząc, że pierwotnie Radwoja również była brunetką. – Gorączka sięgała tak wysoko, że nie mam pojęcia, co dokładnie się działo. Pamiętam jedynie, że szeptała. Jej szept mnie koił, pozwalał wrócić za każdym razem, kiedy odpłynęłam w nicość.

– Ocaliła ci życie – podsumowałam. – To dlatego?

– Dlatego? – spytała, spoglądając dopiero teraz w dół i odszukując mnie wzrokiem. – Dlatego co?

– Dlatego mnie nie zabiłaś? – Niezidentyfikowany cień przemknął w jej niebieskich oczach, gdy zadałam bezpośrednie pytanie. – Wtedy... tamtego dnia, gdy spacerowałam tutaj. To byłaś ty, prawda? – Patrzyła na mnie niemo, jakby nie miała pojęcia, o co ją zapytuję. Wątpliwość wlała się w serce, ale nie znajdowałam innego wytłumaczenia. Postanowiłam sprecyzować, odsłaniając wszelkie karty i odkrywając prawdę o tym, co zdarzyło się, gdy pobłądziłam. – Widziałaś mnie jako dziecko, gdy zbierałam szyszki. Ty mi zrzucałaś kolejne? – Nadal milczała, lecz cisza mnie nie irytowała. Uznałam za dobry pomysł pociągnąć temat, podziękować oraz pokazać, że naprawdę nie popełniła błędu. – Były piękne. Ładniejszych nie widziałam chyba nigdy. Dziękuję.

Nie wzdrygnęłam się, gdy nagle pojawiła się obok mnie, stając lekko na ziemi. Dłonią musnęła ten sam pień co ja, sunąc delikatnie po korze drzewa. Rozciągnęłam usta, uśmiechając się przyjaźnie. Chciałam całą sobą zapewnić ją, że mówię prawdę. Oparłam głowę o sosnę, spoglądając Radwoi prosto w oczy.

Odwzajemniła gest życzliwości, dźwigając wyżej kąciki ust. W jej spojrzeniu dostrzegłam tańczące iskierki. Uspokoiłam się, zyskując pewność, że jednak nie zginę dzisiejszej nocy ani zeżarta przez leśną bestię, ani tym bardziej z rąk siostry Milana. Gdyby chciała mnie zabić, nie dzieliłaby się ze mną cząsteczką siebie, opowiadając o najgorszym okresie życia. Nie mówiłaby mi o babci z nutą wdzięczności przebrzmiewającą w głosie. Wtedy też nie zachowałaby mnie przy życiu.

Tak przynajmniej sądziłam, póki nie usłyszałam słów padających spomiędzy jej podkreślonych czerwoną pomadką warg. Wcześniej jednak pochyliła się ku mnie dodatkowo, a wyraz jej twarzy zmienił się, zyskując tej samej ostrości, jaką cechowały się pozostałe strzygi, kiedy odczuwały silne emocje.

– Ja, Karmen, to chciałam cię zabić – poinformowała bez krztyny uczucia.

Włoski na skórze stanęły dęba, jeżąc się. Dlaczego poczułam to dopiero teraz? Silne poczucie zagrożenia otuliło mnie szczelnie z każdej strony. Nie rozumiałam, nie pojmowałam. Moja babcia ją przecież ocaliła, więc nie powinna być wdzięczna? Sądziłam, że chciała się odwdzięczyć za szansę na długie, szczęśliwe życie, a ona... Nie, to nie tak, zawyrokowałam, aczkolwiek nie umiałam sobie tego wyjaśnić.

Karmen, głos Welsta był zaniepokojony. On rejestrował moje uczucia, rozpoznając je w lot. Siedział mi w głowie, więc wiedział o wszystkim. Karmen, trzymaj się, nakazał. Brzmiał trochę tak, jakby komunikował, że wezwał już wsparcie, a moim jedynym zadaniem jest trzymać się życia, póki ono nie nadejdzie.

– Ale...

– Karmen!

Kobiecy krzyk wdarł mi się do głowy, lecz nie pochodził z jej wnętrza. Znałam ten głos, nawet jeśli nie rozpoznałam go w pierwszym momencie. Dochodził z daleka, ale był na tyle silny, aby dotrzeć do mych uszu pomimo odległości. Miałam nadzieję, że też zaalarmował pozostałych, co chyba zrozumiała również Radwoja.

Spuściłam siostrę Milana z oczu tylko na momencik, odszukując wołającą mnie strzygę. Stała wysoko, znacznie powyżej nas na jakimś wyłomie bądź kamieniu, pewna nie byłam. Jej przyśpieszony oddech sugerował, że pędziła tu, ile sił w nogach i tchu w płucach, mocno nadwyrężając własne możliwości nawet jak na strzygę.

– Żagota?

– Niepotrzebnie tu przylazła – szept przy uchu przyprawił mnie o ciarki. – Teraz musimy się śpieszyć.

– Śpieszyć z...? – spytałam, odwracając się w stronę stojącej obok jasnowłosej.

– Nieeee! – krzyk Żagoty rozniósł się echem w mojej głowie.

Nie dokończyłam tamtego pytania. Nie pozwolono mi. Trudno było to nazwać wynikiem szoku. Nieprzemożony ból rozszedł się wzdłuż dolnej partii brzucha całkiem nieoczekiwanie. Kilka sekund. Tyle minęło, zanim w ustach poczułam gromadzącą się ciecz. Co dziwniejsze, znałam już ten smak, lecz nie pojmowałam.

Spuściłam głowę, wciąż jeszcze wstrzymując oddech, jakby to coś miało pomóc. Patrzyłam z całą pewnością na rękę Radwoi, której dłoń niknęła w mym ciele. Patrzyłam również na krew, masę krwi, jaką ociekał nadgarstek z przednią częścią przedramienia. Przełknęłam, czując, jak coś wypływa spomiędzy mych warg. Więc tak miał wyglądać koniec?

Złapałam oddech. Płytki i niewystarczający, aby wypełnić skurczone płuca powietrzem. Uniosłam wzrok, sunąc nim po ciele stojącej najbliżej mnie strzygi. Długie, białe włosy, blada cera i wybitnie jasne, chłodne oczy wbrew pozorom nie napawały lękiem. Nie bałam się. Zwyczajnie nie pojmowałam, z jakiego powodu posunęła się do tego, aby mnie zabić. Przecież była siostrą Milana, chciała naprawić z nim zniszczoną relację. Nie powinna więc mnie chronić? A może mordowała mnie, aby dać mu się we znaki?

– Ra-Rad-woja – wypowiedziałam jej imię.

Liczyłam, że zrozumie zawartą w nim prośbę. Chciałam tylko wiedzieć. I tak miałam wnet wrócić do żywych, zakładając oczywiście, że Welst nie nawali. Dziwnym trafem aktualnie wcale go nie słyszałam. Obecność strażnika zniknęła z mej świadomości tak samo, jak wcześniej rozpłynął się zapach i dźwięk. Gotowa byłam przysiąc, że jakimś cudem Radwoja odseparowała nas od świata zewnętrznego.

Nagle strzyga wyszarpała ze mnie rękę. Jeśli wcześniej wokół mało było krwi, teraz stałam w rosnącej kałuży wchłanianej wolno przez las. Wyplułam też trochę posoki odruchowo, aczkolwiek prawdą było, że zbyt dużo nagromadziło się jej już w mych ustach. Kolana zmiękły pode mną, siły zaczynały mnie opuszczać, ale nie upadłam na ziemię. Radwoja mnie złapała, chroniąc umierające ciało przed bolesnym zderzeniem. Teraz naprawdę zdurniałam. Postanowiła pozbawić mnie życia, a nie pozwoliła upaść i wykrwawić się?

– Karmen!

Tym razem to męski krzyk rozdarł powietrze. Łzy wezbrały do oczu. Nie chciałam umierać, a już na pewno nie na jego oczach. Kolejna dawka krwi wypłynęła ze mnie przez usta, gdy prawie się nią dławiłam. Z każdą kolejną sekundą gromadziło się jej więcej i więcej, zalewając wszystko. Odnosiłam wrażenie, że krew gromadzi się nawet w płucach, utrudniając oddychanie, bo łapanie powietrza zdawało się niemożliwością.

Sądziłam, że umrę całkiem inaczej. Być może głupio to brzmiało, ale planowałam zginąć w boju podczas starcia, w którym miałam wziąć udział. To nie Radwoja Rawicka miała mnie zamordować, tylko wróg publiczny numer jeden. Wyplułam kolejny raz czerwoną posokę, podczas gdy ona wolno i ostrożnie jak na okoliczności układała mnie na podłożu. Nawet nie zorientowałam się, kiedy docisnęłam dłonie do krwawiącej rany brzucha, intuicyjnie ją uciskając.

To wszystko nie mogło się tak skończyć. Miałam przed sobą przyszłość. Miałam żyć, przynajmniej przez jakiś czas. Później co prawda wiedziałam, że nadejdzie ten moment, ale to nie miało wydarzyć się dzisiejszej nocy. Nie zgodnie z moimi wyobrażeniami, które jak się okazało, gówno były warte. I pomyśleć, że zamordowała mnie ona.

Krzyki wzmogły się. Nie pojmowałam, dlaczego nas znaleźli, a wciąż nie dotarli do mnie, pozwalając umrzeć. Czyżby o to w tym wszystkim chodziło? Miałam odejść we względnym spokoju? Przełknęłam, z trudem, ale jednak przełknęłam, choć znacznie więcej ulało się z moich ust, znacząc ścieżkę po twarzy. Oczy pełne łez wbiłam w trwającą przy mnie postać, ale mimo wszystko nadal nie czułam strachu.

Abstrakcja. Siedząca przy mnie strzyga wpierw zadała mi śmiertelny cios, aby kolejno czuwać obok mego umierającego ciała. Kupy ani dupy się to nie trzymało. Nagle przez głowę przeszła idea głosząca, że czeka na mój zgon, aby mieć pewność, że nie przyjdzie jej się powtarzać. Chciała otrzymać dowód na to, że zamordowała mnie raz a porządnie. Zakaszlałam, z wolna odchodząc z tego świata. Byłam całkowicie pewna, że tym razem Weles przywita mnie w Nawii na dobre.

– Rad...

– Ciii... – szepnęła, kiedy nie byłam w stanie wyrzec jej pełnego imienia. Gdybym nie miała pewności, dzięki komu właśnie umierałam, ginęłabym w przekonaniu, że żałowała mnie, jeszcze za życia opłakując. – Nic nie mów – poleciła, odgarniając włosy. Niewątpliwie kosmyki pokleiła w strąki moja własna krew wylewająca się ustami. Pogładziła mnie po głowie, trzymając w ramionach i częściowo na swoich kolanach, gdy klęczała, bujając mnie delikatnie. Jakby chciała umilić mi zgon. – Po prostu... umrzyj.

Zapłakałam. Łzy spłynęły po policzkach, choć twarz już teraz nie pozostawała sucha. Obróciłam nieznacznie głowę. Coraz trudniej i płycej łapałam oddech. Gwiazdy świeciły na niebie tak jasno, iż nie przypuszczałabym nawet, że w tak piękną, gwiezdną noc mogłabym opuścić ziemski padów. Ponadto w życiu nie wpadł mi do głowy pomysł, że umrę trzymana w ramionach mej morderczyni.

– Pożegnaj... ­– szepnęłam z trudem, ale brakowało mi sił, aby dodać, kogo ma żegnać ode mnie. Miałam nadzieję, że okaże mi chociaż tyle łaski oraz że domyśli się i powie Milanowi to, co dźwięczało w mym zwalniającym sercu. – Pro...

– Wiem, Karmen, wiem – powiedziała łagodnie, co tylko wzmogło chęć płaczu. Jak ktoś tak serdeczny mógł dokonać tak wielkiej zbrodni? Jak ona mogła spokojnie patrzeć na to, czego sama przed momentem dokonała? Jak zamierzała spojrzeć Milanowi w oczy? – Umrzyj w spokoju – dodała. – Jestem tutaj.

Kuriozalnie brzmiało jej zapewnienie. Ona mnie przecież zabiła. Dokonała wyboru, który przybliżał mnie do nieuniknionego. Znów spojrzałam w gwiazdy. Odgłosy krzyków oraz rozpaczy, które przed momentem jeszcze docierały do mnie, chociaż brzmiały jak za ciężką, przesłonięta kotarą, ucichły. Nic mnie już nie otaczało. Nic poza ramionami kołyszącej mnie strzygi.

Zimno. Fakt, że leżałam późną jesienią w zaśnieżonym śniegu, który co więcej prószył właśnie z niebios nie zmieniał innego. Wcześniejszy chłód nijak równał się z tym wdzierającym się głęboko w rdzeń mego jestestwa. Śmierć była już blisko, a postać Welesa już prawie dostrzegałam pochylającą się nade mną. Wyraz jego twarzy zdradzał, że nie oczekiwał mnie aż tak prędko, choć niewątpliwie cieszyły go me odwiedziny.

– Wel...

Nie umiałam już nawet wyrzec jego imienia. Ani jego, ani mego opiekuna, po którym ślad nagle przepadł. Welst zniknął, a przecież miał mnie nigdy nie zostawiać. Czy to znaczyło, że jednak nie wrócę do życia?

– Nic nie mów – usłyszałam znów. Kolejny raz dłonią przesunęła po mej głowie, zgarniając tym razem z czoła przylepiające się do skóry kosmyki. – I niczym się nie martw. No, już... Ciii... – szeptała, nie przestając mnie doglądać. – Umrzyj już, po prostu umrzyj.

Przymknęłam oczy, a w zasadzie powieki same mi opadały. Zapragnęłam zasnąć, poddać się wreszcie i złożyć broń. Tej walki nie miałam wygrać, tak zapisano w gwiazdach. W myślach przywołałam wszystkie drogie mi osoby, nie pomijając Jadzi, choć nie była mi siostrą. Uśmiechnęłam się na myśl, jak mocno popieprzone było moje drzewo genealogiczne, jej również. W głowie wyświetliłam obraz Milana. Żałowałam, że nigdy nie usłyszał z moich ust wyznania miłości.

Jeszcze zdążysz. Dwa słowa rozbrzmiały w mej podświadomości, ale pewna nie byłam, kto je wyrzekł. Nie rozpoznawałam głosu Białego. Ten, chociaż łagodny, brzmiał całkiem obco. Zaczerpnęłam oddechu, z trudem zachłystując się nim i własną juchą w dalszym ciągu gromadzącą się w ustach.

– Tak, właśnie tak – powiedziała znów białogłowa, tuląc mnie do siebie i lekko głaszcząc me ramię. – Pozwól odejść ostatniej cząsteczce życia. Nie zatrzymuj jej. Niech zniknie. Niech wszystko zniknie – mówiła. – Niczym się już nie przejmuj. W śniegu niknie nawet krew.

Nigdy nie zastanawiałam się nad tym, jakie słowa zasłyszę jako ostatnie w całym moim życiu. Nigdy, a dziś otrzymałam odpowiedź. Odchodząc w czerń, nie słyszałam nic więcej jak tylko powtarzające się echo. W śniegu niknie nawet krew.

Kochani, dziękuję Wam, że byliście ze mną, wspierając cały ten czas. 
Jak się już pewnie domyślacie, to nie koniec historii Karmen. 
No, chyba że jednak cały ten rozłam między strzygami poznamy tylko i wyłącznie z perspektywy Milana... ;) Ale już bez Kary. Chcecie? 

Treści, która gdzieś tam pojawiła się w tej koncepcji jest tak dużo, że w zasadzie od jakiegoś czasu przychylałam się już do spisania trylogii. 
Mam nadzieję, że nie przeszkadza Wam ten pomysł i będziecie ze mną także przy trzecim tomie. 
Kiedy się pojawi i pod jaką nazwa - jeszcze nie zdradzam. 

Koncepcja jest. 
Tom powstanie na pewno. 
Publikacja rozpocznie się wkrótce... 
Jednak chcę dać Wam trochę czasu na oswojenie się z wydarzeniami, które już nastąpiły. 
Wbrew pozorom trochę się tutaj podziało. 
Zwłaszcza jeśli ktoś czytał jednym ciągiem oba tomy. 

Zapewniam, że III tom Zapieczętowanych krwią będzie ostatnim. 
W końcu przed nami też całkiem inne historie, które mam nadzieję, spodobają się Wam równie mocno lub nawet bardziej. 

Dajcie znać, kochani, co sądzicie o zakończeniu. 
Liczę nieskromnie, że udało mi się wzbudzić całą gamę różnych emocji. 
Dziękuję, dziękuję, dziękuję... i jeszcze raz dziękuję za każdy komentarz oraz głos <3 
Jesteście naprawdę niesamowici <3 

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top