42. Piętnaście lat temu
Kąpiel zajęła nam wbrew pozorom całkiem sporo czasu. Milan, o dziwo, wcale nie usiłował się do mnie przystawiać. Niemniej jednak uparł się, aby wymyć mnie własnoręcznie, przez co w pewnym momencie miałam ochotę go zabić. W najmniej drastycznym wypadku przyprzeć do ściany i zerżnąć, bo jeśli nie znęcał się nade mną wysublimowaną formą tortur, pojęcia nie miałam, co chciał osiągnąć.
Gotowi do wyjścia byliśmy wpół do dziesiątej. Pewności tylko nie miałam czy w ogóle chcę stąd wychodzić i wcale nie myślałam o własnych ciągutkach seksualnych. Nieubłaganie nadchodził moment rozpoczęcia polowania, w którym miałam wziąć udział. Teoretycznie pierwsze polowanie powinno napawać ekscytacją, natomiast mnie zżerał strach, zwłaszcza gdy w głowie pojawiły się wizje mojego martwego ciała.
Co dziwniejsze, w pewnym momencie nawet poczułam coś dziwnego. Jakby wkrótce dopełnić miał się mój los. Oczywiście z całą pewnością nadmiernie dramatyzowałam, bo co złego mogło się stać na terytorium klanu Czębiry Rawickiej? Aczkolwiek cichy głosik wewnątrz mnie uspokajająco przygotowywał mą świadomość na ten moment. Być może po prostu pogodziłam się z losem, w myślach już witając z niedźwiedziem?
Wyszliśmy z komnaty z zamiarem dostania się do jadalni. Polowanie polowaniem, lecz kolację wypadało podjeść. Milan przed eksploracją mikołeskich lasów także objadał się w moim towarzystwie, podobnie jak jego ówcześni kompani. Za dobrze pamiętałam, jak z uporem maniaka nakładał mi co rusz coś na talerz, bacząc na zawartość żelaza. Teraz marudził nieco mniej, przy czym nie przestał dbać o zbilansowaną dietę, jak to ładnie nazywał od czasu do czasu komponując jadłospis.
– Nie denerwuj się tak – szepnął, pokrzepiająco ściskając moją dłoń.
Szliśmy, trzymając się za ręce jak para zakochanych. Nie odpowiedziałam, tylko potakując. Jeśli sądził, że tak zwyczajnie jakby nigdy nic przestanę przejmować się czymś tak ogromnym jak nadchodzące polowanie, Milan wykazywał właśnie swoją ekstremalnie naiwną część duszy.
– To niesamowite, że potrafisz się tu bez trudu odnaleźć – powiedziałam, całkowicie zmieniając temat. Na podparcie własnej opinii rozglądnęłam się wymownie, a przyznać trzeba było, iż miałam na czym oko zawiesić. – Sama pewnie szłabym do jadalni z tydzień, może i dłużej.
Zaśmiał się, a wibrowanie jego ciała odczułam na własnym, co zdawało się nieprawdopodobne. Całkiem jakby nieświadomie emanował w przestrzeń rozchodzące się wibracje, uderzające we mnie ze zdwojoną mocą, skoro szłam tuż obok niego. Obróciłam głowę, spoglądając na niego. Niekiedy naprawdę nadawałabym się do roli kultowego błazna, przynajmniej gdyby przeznaczono mnie brunetowi trzymającego bez przerwy moją dłoń.
– Do wszystkiego można przywyknąć – odparł wreszcie, tłumacząc. – Pamiętaj, że ja tutaj dorastałem. Bardzo wiele lat te kamienne mury wytyczały mi cały świat.
Westchnęłam cicho. Trudno było rozsądzić mi czy komunikat napawał radością, czy wręcz odwrotnie. Dorastanie w najprawdziwszym zamku pod okiem paranormalnej służby spełniającej każdą zachciankę brzmiało rewelacyjnie. Jedyny problem pojawiał się, kiedy pod lupę brano przyczynę jego pojawienia się tutaj. Porzucone, wygnane dziecko wyklęte przez rodziców wywoływało grozę oraz zimny dreszcz ślizgający się wzdłuż linii kręgosłupa.
Nagły smutek ogarnął mnie całą, ciążąc na duszy. Sama nie miałam cudownego dzieciństwa, a chociaż szwędanie się po ulicy nie brzmiało lepiej, to jego los mnie przytłaczał. Świadomość, jak bardzo wycierpiał się w czasach, gdy dzieci nie dysponowały żadnymi prawami i nikt nie baczył, kiedy ani w jaki sposób ginęły, była wręcz nie do zniesienia.
Dźwignąwszy wzrok, napotkałam ciepłe spojrzenie czarnych oczu wpatrzonych we mnie z czułością. Wymownie uniósł kącik ust, uśmiechając się słabo. Gotowa byłam przysiąc, że czytał mi w myślach, doskonale wiedząc, co krążyło mi akuratnie po głowie. Niczym na potwierdzenie mych przypuszczeń, poruszył ręką, składając krótki pocałunek na wierzchu trzymanej przez siebie dłoni.
Rozczulił mnie. Czasami naprawdę nie pojmowałam, jak było to możliwe, że ten mężczyzna posiadał dwie odmienne natury. Jedna czuła oraz troskliwa, druga groźna i niebezpieczna. Później natomiast przypominałam sobie, z kim miałam do czynienia. Chociażbym bardzo, bardzo mocno chciała, Milan nie był zwyczajnym mężczyzną, zaś naturę strzyg stanowiła swoista dwubiegunowość. Podwójne serce, podwójna dusza.
– Wiesz? Wbrew pozorom cieszę się, że jesteś ze mną – wyznałam, wiele nad własną wylewnością nie myśląc.
– Cieszy mnie to – oznajmił. – Choć z drugiej strony chyba mógłbym się gniewać.
– Bo powiedziałam ci coś miłego?
– Bo swoimi słowami zostawiłaś furtkę dla naszej przyszłości – sprecyzował, chociaż prawdę powiedziawszy, owej furtki dopatrzeć się nie umiałam. Jak dla mnie mówił trochę niczym potłuczony. – Jesteśmy parą. Patrząc przez pryzmat ludzki trochę takie z nas małżeństwo.
– Małżeństwa się rozchodzą – wtrąciłam, podejrzewając już, dokąd zmierzał tok rozumowania bruneta.
– Dlatego my jesteśmy tylko trochę jak one – podłapał natychmiast. – I naprawdę, niczym się dzisiaj nie przejmuj. Nie zostawię cię w jednym z najważniejszych momentów twojego życia – zagwarantował.
Rozciągnęłam usta, nie komentując zbędnie. Fakt, moje pierwsze polowanie ze stadem strzyg stanowiło ważny życiowy aspekt. Przedsmak tego, co doświadczać przyjdzie mi przez resztę pośmiertnego żywota. Ciągle jednak pozostawało kluczowe pytanie. Ile go przede mną czekało?
Dotarliśmy do jadalni, dołączając do reszty. Okazało się bowiem, że sporo osób z naszego grona zasiadało już przy stole, czekając wieczerzy i brakujących duszy. Uśmiechnęłam się mimowolnie na widok zadowolonej Niry, która natychmiast mi pomachała, dostrzegając mnie praktycznie w drzwiach. Zupełnie jakby wyczuła moją obecność, gdyż przed momentem zanurzona zdawała się w dyskusji z Radagastem oraz siedzącymi obok niej siostrzyczkami spod dwójki.
Bezwiednie również zlustrowałam siedziska u szczytu. Czębira jeszcze nie zasiadała u szczytu stołu, ale tylko dlatego, iż właśnie dywagowała z Wojsławem, zabawiając swoich gości. Zerknęła na nas, gdy podeszliśmy bliżej, chociaż Milan chyba nie nosił się z zamiarem rozmowy z kobietą. Instynktownie wyczuwałam jego żal, jakby obecność Radwoi w zamku rodziców była wyłączną winą brunetki.
Samej Rawdoi nie dostrzegłam nigdzie w sali jadalnej. Nie przyuważyłam również Miestwina. Nie miałam jednak czasu rozmyślać, gdzie wcięło gospodarza. Zresztą równie dobrze mógł jeszcze wypoczywać. Kilku osób spośród naszych strzyg też brakowało.
– Dziękuję – powiedziałam, gdy Milan szarmancko odsunął dla mnie siedzisko.
– Nie rób tego – szepnął mi do ucha, pochylając się ku mnie. Zerknęłam na niego zaskoczona. Niby czego miałam nie robić? – Nie oglądaj się za nią. Nie wódź wzrokiem w poszukiwaniu jej persony. Radwoja nie jest kimś, z kim chciałabyś rozmawiać.
– Ja wcale nie...
– Nie jestem ślepy, sówko – zakomunikował, kończąc tym samym dyskusję.
Mój ewentualny respons został całkowicie pominięty, choć nawet nie otrzymałam okazji żadnego wyrzec. Rawicki bowiem zwrócił się już do Radagasta, przejmując jego uwagę, aczkolwiek raczej nie fascynowały go kobiece dywagacje o modzie i błyskotkach. Może gdyby dziewczyny dyskutowały o polowaniu, Zamirski byłby bardziej zainteresowany, lecz aktualnie zdawał się po prostu siedzieć i słuchać ich ożywionej wymiany zdań.
Kolacja niewiele różniła się od śniadania. Czębira, jeżeli rzeczywiście ona to wszystko przygotowała, posiadała ogromny talent oraz niespotykaną umiejętność prędkiego ważenia. Nagotowała tyle potraw, że ciężko było skupić oczy na jednej, co dopiero każdej skosztować, choć co rusz coś innego lądowało na moim talerzu. Byłam też przekonana, iż skupiając się w pełni na mnie, Rawicki junior z premedytacją ignorował białogłową zasiadającą po drugim końcu stołu.
O dziwo, atmosfera panująca wokół nie była już tak napięta jak z rana. Pomimo to odczuwałam narastające zdenerwowanie. Nawet Welst, który wybitnie dziś zachowywał ciszę, zdawał się krążyć w mej świadomości. Sprawiał wrażenie równie podminowanego co ja, nawet jeśli starań dokładałam, aby nie dać po sobie poznać niepokoju.
– Jesteś gotowa na pierwsze polowanie? – spytała mnie Czębira.
W zasadzie dziwiło mnie, że jeszcze nie poruszyła tego tematu. Nie dopytywała o moje odczucia ani rano, ani przez prawie całą kolację. Powoli kończyliśmy spożywać posiłek, chociaż talerze większości już lśniły czystością. Nie spodziewałam się, że zagadnie mnie teraz.
– Jeśli mam być szczera, nie jestem pewna czy można się na to w taki sposób przygotować – odparłam odrobinę żartobliwie, upijając łyk wina.
Powstrzymałam z trudem nerwowy chichot, jaki za wszelką cenę usiłował wydrzeć się z gardła. Czębira by zrozumiała, ona zawsze rozumiała, ale Milan i reszta niekoniecznie. Cóż, musiałam ciągle przypominać sobie, że prędzej czy później to ja miałam stać na czele nie tylko tej czeredy, a sama ta wizja już wystarczająco ściskała mi żołądek.
– Pierwsze polowanie to ogromne...
– Nikt nie pytał cię o zdanie – warknął Milan, szczerząc zębiska do siostry, która próbowała podjąć wątek.
Spojrzenie jej jasnych, niebieskich oczu wystarczyło, aby zrozumieć, że zachowanie mężczyzny dosłownie ją raziło. Po prawdzie, aż do tej pory nie dojrzałam u niej przejawów niewłaściwego zachowania. Starała się, próbując za wszelką cenę zachować zimną krew i ignorować humory brata, co w obecnej sytuacji wcale nie należało do najprostszych.
– Możesz mnie ignorować – odparła wreszcie, mrużąc oczy. Zanosiło się, że postawi sprawę jasno, wyjaśniając sobie to i owo z Milanem. – Ale to nie zmienia faktu, że...
– To zmienia wszystko – burknął wściekle, ucinając dyskusję. Chciałam ułożyć dłoń na jego, niemo powstrzymując mężczyznę przed rozpętaniem scysji przy stole, ale był szybszy. Nie cofnął ręki, łapiąc moją w prawie stalowym uścisku. Dopiero ciche syknięcie, nad jakim nie zapanowałam, sprawiło, że zreflektowawszy się, zmniejszył nacisk palców. – Pora na nas – zadecydował.
Posłałam mu zdziwione spojrzenie, a chociaż dostrzegł wymowny wyraz mej twarzy, zdecydowanie nie zamierzał się ustosunkować do całej tej zawiłej sytuacji. Zamiast tego wstał, podrywając się do góry, po czym pociągnął mnie za sobą. Coraz bardziej intrygowało mnie, dlaczego tak źle traktował Radwoję, jednocześnie chroniąc mnie przed nią. Nie sprawiała wrażenia groźnej.
Nie wykluczałam też możliwości, że Milan zwyczajnie nie chciał, abym przebywała w jej towarzystwie bez niego. W ogóle miałam nie przebywać z nią, odgradzając się jak najwyższym murem. A ponieważ niepodważalny pan i władca katowickich strzyg zarządził koniec wieczerzy i rozpoczęcie polowania, nikt nie próbował nawet wnieść sprzeciwu, zwłaszcza że to łowy stanowiły główny punkt rozrywki.
Chwilowo ugryzłam się w język. Postanowiłam poczekać, licząc, że doczekam jednak stosowniejszego momentu na zadanie mu kilku stanowczych pytań. Musiał mi to wszystko wreszcie wyjaśnić i nawet nie dopuszczałam do siebie myśli, że mógłby tego nie zrobić, zbywając mnie. Obiecał.
Wszystko działo się jednak tak szybko, że nim się obejrzałam, dreptałam już u boku partnera po zamkowym dziedzińcu. Przygotowana na perspektywę szlajania się nocą po lesie dopilnowałam, aby wziąć ze sobą na wyjazd nie tylko szpilki bądź wysokie obcasy. O wiele wygodniej kroczyło się w zwykłych, sportowych adasiach, nawet jeśli te były podróbką nabytą kiedyś na jakimś wątpliwym stoisku zabrzańskiego bazarku. Nie zamieniłabym ich jednak na żadne inne, mimo iż solidnie je już rozchodziłam.
– I? Co teraz?
Zwróciłam się do strzygonia, który niezmiennie trzymał przy sobie moją rękę. Staliśmy u wejścia do lasu, a towarzysze rozproszyli się w niewielkiej odległości niczym do rozgrzewki sportowej zamiast łowów. Rozejrzałam się, przesuwając wzrokiem po zniecierpliwionych twarzach. Chyba intuicyjnie przysunęłam się do Milana, przełykając ciężko. Nadal nie dowierzałam, że to wszystko działo się naprawdę, ale łatwiej przychodziło mi ogarnięcie rzeczywistości przy jego boku.
– Teraz zapolujemy, sówko – obwieścił.
Miałam ochotę wywrócić oczami i stęknąć sobie ciężko oraz przeciągle z bezsilności. Właśnie zaserwował mi tę część wiedzy, którą znałam. Nie wiedziałam za to nic innego, nie umiejąc sobie nawet wyobrazić, jak to w ogóle miało przebiegać. W myślach odtworzyłam urywki scen ze Zmierzchu i skaczące po drzewach wampiry. Jakkolwiek niedorzecznie by brzmiała ta koncepcja, nabierała sensu, kiedy stało się u boku grupy strzyg jasno deklarujących, co zamierzają lada moment ze sobą począć.
– Pytałam bardziej o... kwestie techniczne – wydusiłam, starając się znaleźć jak najwłaściwsze sformułowanie.
Ciało zareagowało samoistnie, wzdrygając się, gdy Milan gwałtownie opuścił uniesioną rękę, dając umowny sygnał przyjaciołom. Łowy czas nadszedł rozpocząć, a oni ruszyli przed siebie z zatrważającą prędkością niczym dzikie bestie. Dotychczas trochę między bajki wkładałam wszelkie informacje o ich ponadprzeciętnej prędkości, teraz wierząc na słowo. Byli tutaj sekundę temu, mrugnęłam i zostałam sama z Milanem.
– Gotowa?
– Ja nie umiem się tak szybko przemieszczać – wygarnęłam, wyrywając dodatkowo dłoń z jego uścisku. To była jedyna myśl rozbrzmiewająca w głowie. Gdyby przekaz nie dotarł do mego strzyżego partnera wystarczająco, dodatkowo cofnęłam się o kilka kroków. – Choćbym chciała, nie rzucę się w takim ferworze w las.
Cokolwiek siedziało w jego głowie, uwidoczniło się wraz z pobłażliwym uśmiechem. Serce zabiło szybciej, lecz nie z wrażenia a przestrachu. On naprawdę chciał, abym dostosowała się do pozostałych?
– Uspokój się, sówko – powiedział, dostrzegając dopiero teraz moją panikę. Skąd wiedziałam? Rozpoznałam po zmianie jego oblicza. Zresztą chyba tylko to można było pomyśleć o osobie, która coraz gwałtowniej łapała oddech, drobiąc praktycznie w miejscu. Musiałby oślepnąć, aby nie dostrzec mego aktualnego stanu. – Zrobimy to powoli – uznał. Wejrzałam na niego. Dlaczego Milan brzmiał, jakby przekonywał mnie do seksu zamiast poszukiwania nocą źródła krwi? – Wiem, że nie jesteś jeszcze w pełni wykształconą strzygą.
– W pełni wykształconą?! – pytanie samoistnie wyrwało mi się z piersi, wyrażając solidne niedowierzanie. – Ja w ogóle...
– Spokojnie – powiedział. Znikąd otoczyły mnie jego ramiona. Milan również poruszał się nagle z prędkością przekraczającą ludzkie możliwości, stając przy mnie, tak że przylegałam do jego korpusu. Co tu, do jasnej cholery, było grane? Wcześniej jakoś nigdy nie dostrzegłam, aby którekolwiek z nich poruszało się szybciej niż przeciętna persona, a tymczasem nagle jak jeden mąż przypominali rozmyte plamy w powietrzu. – Oddychaj, sówko – polecił spokojnie, dociskając mnie do klatki piersiowej. – Musisz się uspokoić. Oddychaj.
– Przecież, kurwa, oddycham – żachnęłam się.
Nie widziałam jego twarzy. Na płaskiej podeszwie byłam niższa, a w dodatku policzkiem przywarłam do korpusu trzymającego mnie przy sobie bruneta. Wyczułam ruch jego szczęki świadczący o tym, że uśmiechnął się w niemym responsie na moje nagłe pobudzenie.
– Niczym się nie przejmuj – powiedział spokojnie, a masującym plecy dotykiem usiłował zapanować nad targającymi mną nerwami. – Jeszcze nigdy nie polowałaś, wiem o tym. Mam świadomość, że pierwsze polowania nie są tak... proste i płynne jak każde następne.
– Proste? Płynne? – powtórzyłam bezwiednie, próbując znaleźć sens. Ręce ułożyłam na jego ciele, odpychając się nieco. Wystarczyło, żebym mogła patrzeć Milanowi w oczy. – To zupełnie nie moja broszka. Tu nie trening czyni mistrza. Jak niby mam z wami polować, skoro nawet nie jestem w stanie nikogo dojrzeć?
– To nic takiego.
– Nic takiego? – spytałam podłamana. – Błagam cię, powiedz mi, że jaja sobie ze mnie teraz robisz. Jak to... to... Jak to może być niczym takim?
Słów mi brakowało, ażeby dosadnie określić problem. Z mojej perspektywy mierzyłam się właśnie z olbrzymim problemem, podczas gdy on go bagatelizował. Oczywiście, Milan na pewno doskonale widział każdy ruch członków naszej czeredy, więc jemu o wiele prościej przychodziło obycie się ze sprawą.
– Sówko, strzygi wiele zdolności rozwijają poprzez praktykę – odparł informująco.
Spojrzałam na niego, przysięgam, jak na wariata. Ludzie też wiele umiejętności rozwijali przez praktykę. Mało który okazywał się geniuszem wchodzącym na warsztat i biorącym młotek oraz majzel w dłoń, aby skonstruować naprędce dzieło życia warte przy skromnej kalkulacji wiele milionów. Nikt normalny też nie szedł na polibudę, rozwiązując z miejsca równania, nad którymi głowił się Einstein. Przyswajanie umiejętności oraz ich praktyka leżały w ludzkiej naturze.
– Ale pamiętasz, że nie mówimy teraz o łyżwiarstwie czy szydełkowaniu, aby chodziło o kwestię obycia z praktyką, tylko rozwijaniu prędkości, jakich nawet autem bym nie osiągnęła?
Wszelkich możliwych starań dokładałam, aby brzmieć jasno, klarownie oraz wyraźnie. Milan twierdził, że prowadzenie wozu jest niebezpieczne, a tymczasem kazał mi hasać po lesie z drapieżnikami. I to nie byle jak w dodatku.
Zaśmiał się. Jego uciecha nie budziła wątpliwości i jak najbardziej była szczera, ale irytowała mnie także niepomiernie. Zmagałam się właśnie z życiowymi dylematami, pragnąc ponad wszystko dorównać strzygom i zadowolić je, a tymczasem już na starcie dostawałam cięgi po tyłku. Bynajmniej nie w stylu Christiana Greya.
Odgarnął moje włosy rozwiewane wiatrem. Nieprzerwanie trzymał mnie w ramionach, ale nie rozluźniłam się nawet, kiedy czoło przytknął do mojego, a ciepły oddech owiał policzki. Potrzebowałam odpowiedzi, trafnych rozwiązań, a także gwarancji, że w ogóle dam radę uporać się z tym wszystkim.
Dasz, poparł Welst. Jak zwykle z niesamowitym wyczuciem czasu rozgaszczał się w mej głowie. Szczęśliwie tym razem przynajmniej próbował mnie wesprzeć.
Skąd masz taką pewność? Nie dawałam za wygraną. Dla mnie nadal to wszystko brzmiało jak pierwszorzędna fantastyka. Choć nie, nie brzmiało. Jakimś cudem zdołałam przyswoić myśl, że strzygi wraz z całą masą innych stworzeń naprawdę zamieszkują planetę, ukrywając się przed ludźmi i cichcem robiąc swoje. Nie umiałam jednak pojąć, jak miałam się do nich dostosować, zwłaszcza że to czekało mnie już teraz, tu, natychmiast.
Inaczej zmarnowaliśmy wszyscy czas i energię, zaskrzeczał.
Aż za dobrze zdawałam sobie sprawę, o kim rozprawiał. Nie tylko on tkwił uwiązany przy mnie, chociaż stopniowo odnosiłam wrażenie, że coraz bardziej podoba mu się w moim życiu oraz umyśle. Wyliczać mogłam wielu, również pośród nieznanych mi osobiście person.
– Już? – spytał brunet. – Lepiej?
– A kto ci niby powiedział, że jest gorzej? – burknęłam.
Jeszcze przez moment trwaliśmy w miejscu. Żadna, nawet najprostsza lub najbardziej absurdalna idea nie pojawiła się w umyśle, podsuwając sugestię, jak zabrać się do polowania. Mogłam iść, owszem, aczkolwiek z moim tempem las obchodziłabym kilka dni, nie wspominając o poszukiwaniach. W ogóle jak szukało się zwierząt? W ciemnościach miałam wypatrywać tropów i nadłamanych gałązek?
Milan odchylił się nieznacznie. Jedną ręką w dalszym ciągu otaczał mnie w pasie, a drugą ujął między palce mój podbródek. Chcąc czy nie, nie miałam wyjścia i musiałam unieść głowę, aby nawiązać wzrokowy kontakt. Czułam się okropnie niekomfortowo, niezamierzenie uniemożliwiając mu owocne łowy. Wszak przyjechał tutaj, aby zapolować oraz zaspokoić pierwotną potrzebę pragnienia.
– Nie musimy się śpieszyć – powiedział. – Wiem, że nie umiesz polować.
– No, co ty nie powiesz? – zaśmiałam się histerycznie. – Aż tak to widać?
Jego mina zdradzała, co sądził o moim cynizmie. Był zbędny. Zaczerpnęłam głęboko oddechu, przymykając powieki. Potrzebowałam zarejestrować każdą cząsteczkę powietrza wypełniającą płuca. Czębira twierdziła, że spokój oraz opanowanie są kluczem do sukcesu każdej prawdziwej wiedźmy. Koniecznie musiałam spróbować. Uważano, iż wiedźmy mogą wszystko.
– Obiecałem ci, że będę przy tobie i zamierzam dotrzymać słowa – zaczął, kiedy otworzyłam oczy, a on zyskał pewność, że słucham go z pełną uwagą. – Pierwsze polowanie jest trudne, jeśli nie wie się, na co polować ani jak, więc przejdziemy przez to razem. – Potaknęłam, ledwo skłaniając głowę. Nie chciałam od razu podważać jego dobrych chęci, bombardując protestami, szczególnie patrząc, jak bardzo starał się ułatwić mi dzisiejszą noc. – Dziś się nieco przespacerujemy po lesie i...
– Przespacerujemy? – podłapałam, nie maskując zdumienia. – Sądziłam, że...
– Żadnego bojkotu – przerwał mi, dostrzegając narastający zapał do kategorycznego wyrażenia dezaprobaty. – Nie zapominaj, że będę miał ogromną frajdę mogąc obserwować twoje postępy i...
Zaciągnął się powietrzem. Obniżyłam brwi, marszcząc je. Coś na obliczu strzygonia uległo zmianie, ale ani odrobiny nie wątpiłam, iż odczuwał głęboką fascynację. Zwątpienie zdjęło mnie całą. Albo popadałam w paranoję, albo Milan wiedział więcej, niż mi zdradził. Przełknęłam.
– W takim razie chyba najwyższy czas zacząć moje pierwsze polowanie – zakomunikowałam, siląc się na ociupinkę zapału.
Brakowało historycznego wręcz wiwatu, jednakże nie umiałam się przemóc. Ledwie stałam, a i to odnosiłam chwilami wrażenie, że tylko dzięki podporze Rawickiego juniora. Nie odrywając ode mnie wzroku ani na momencik, przystanął na wysuniętą przeze mnie propozycję. W sumie chyba wolałam mieć to wszystko już za sobą i odetchnąć pełną piersią z satysfakcją, iż przetrwałam tę noc.
Tymczasowo postanowiłam nie wybiegać zanadto w przyszłość. Kilka dni mogło zmienić totalnie wszystko. Co więcej, nie opuszczało mnie przeczucie, iż te najbliższe okażą się decydujące.
Jak Milan zapowiedział, tak też zrobiliśmy. Wkroczyliśmy do lasu, spacerując nieśpiesznie między drzewami. Od razu zorientowałam się, że mój towarzysz niejedno polowanie w tym miejscu zaliczył. Zdolna byłam przysiąc, iż poruszałby się tutaj sprawnie, a także bezszelestnie także z zamkniętymi oczami. Dla pewności mogłabym mu je nawet przewiązać i nic by to nie zmieniło. Nadal pobliskie chaszcze pokonywałby z gracją.
Byłam niezmiernie wdzięczna partnerowi za dobór ścieżki. Jeśli wokół znajdowały się szlaki, on z całą pewnością wybrał najprostszy, dbając bez ustanku, abym kroczyła w ślad za nim lub przy nim. Parokrotnie pomógł mi pokonać jakiś pniak bądź zwalone drzewo, kiedy schodziliśmy w dół.
Dzięki niemu nie skręciłam kostki, prawie wywracając się po drodze ani nie rozbiłam głowy. Nie padłam ofiarą spadającej gałęzi, przed którą ochronił mnie strzygoń, nim zorientowałam się, że coś na mnie leci. Co prawda nie należała do kolosów, lecz bolałoby na pewno. Jednakże nie tylko cała i zdrowa miałam zakończyć dzisiejszą wyprawę, choć po prawdzie nadal nie zanosiło się, abym coś upolowała. Dopiero uczyłam się rozpoznawać ślady, aczkolwiek nauka szła mi mozolnie.
– Tam na dole znajdują się domy rolników – obwieścił w pewnym momencie, wskazując ręką adekwatny kierunek. Wytężyłam oczy, ale niewiele dostrzegłam. Widok przesłaniały drzewa, a jeśli u podstawy góry znajdowała się osada, prawdopodobnie wszyscy chłopi spali jak zaklęci. Nie rozróżniłam bodajby pojedynczego cienia budynku czy chociażby dachu. – Odkąd wieś istnieje, jej mieszkańcy uprawiają pola i hodują zwierzynę. Nie skłamałbym, mówiąc, że rolnictwo mają w genach – oznajmił, opowiadając krótką charakterystykę tegoż miejsca. – To jedna z najstarszych osad w kraju. Ludzie wznosili domostwa jeszcze przed wybudowaniem zamku, chociaż do dziś żaden dom raczej się nie ostał.
Patrzyłam na mego przystojnego przewodnika z ogromnym zaciekawieniem. Niesamowitym było słuchać starej historii z ust osoby, która sporą część tego wszystkiego obserwowała na własne oczy. Naturalnie pamiętałam, że Milan trafił tutaj, gdy zamek wznosił się już na szczycie, górując nad okolicą, ale przez ponad pół tysiąclecia musiał naprawdę wiele dojrzeć oraz przeżyć.
– A sądziłam, że wciąż tam jakieś stoją – palnęłam głupio.
– Oczywiście – poparł niezrażony moim brakiem wyciągania logicznych wniosków oraz łączenia faktów. – Ale są to już odnowione domostwa budowane wedle zupełnie odmiennych standardów. Pamiętam, że nie tak dawno jeszcze nie we wszystkich domach znajdowała się toaleta, a niektóre zamiast solidnego dachu zwieńczała strzecha.
– Typowa polska wieś – podsumowałam.
Sama nie wyobrażałam sobie, jak można było funkcjonować bez łazienki. Współczesność uczyła wygody. Ubikacje znajdowały się już niemal wszędzie, a nawet jeśli natrafiało się od czasu do czasu na jakąś zapyziałą, to nawet w centrach handlowych czy miejskich szaletach przeważnie dbano o czystość. Nie zapomniałam przy tym czasów, gdy zamieszkiwałam z rodzicami. WC niby było, ale w stanie takim, iż zdecydowanie wolałam robić po krzakach.
– I tak, i nie – zaśmiał się rozbawiony moim wyznaniem. – Choć miałem okazję poznać większe pipidówy.
– Twój dom rodzinny?
Nie chciałam drążyć, pamiętając opowieść o jego wczesnym dzieciństwie. Fakt, iż obecnie pozostały w pamięci mężczyzny ledwie przebłyski nie napawał optymizmem, skoro zamiast radosnych wspomnień posiadał całą masę wypełnioną bólem. Znałam uczucie sugerujące, iż serce pokruszono na kawałki, a sklejający je klej ledwo je wszystkie ze sobą spajał, chociaż moje traumy prezentowały się odmiennie od przeżyć Milana.
– Tak, sówko – potwierdził zwięźle.
– Wybacz. Nie chciałam...
– Nie szkodzi – zapewnił, jakby czytając mi w myślach, odgadł, co powiem w następnym zdaniu. – Tamto było dawno, a wychowałem się w zasadzie tutaj.
– Zależy ci na tym miejscu?
Zapadła między nami cisza. Nie była ona niezręczna ani ciężka. Milan po prostu rozważał odpowiedź, chcąc trafnie ustosunkować się do poruszonych zagadnień. Oparłam się plecami o drzewo, pod palcami rejestrując jego chropowatą fakturę. Jedno z nielicznych, które nie było iglakiem. Aktualnie, bowiem nie rodziło ani liści, ani igieł. Z jego dawnej chwały został wyłącznie pniak.
– W pewien sposób tak – przyznał wreszcie.
Patrzyłam na niego, obserwując profil. Milan stał do mnie bokiem, wzrokiem nie odstępując domów, które być może dostrzegał. Cechował go lepszy wzrok od mojego. Jednocześnie byłam pewna, że pilnuje mego bezpieczeństwa i nawet jeśli chwilowo na mnie nie patrzył, nasłuchiwał uważnie z każdej strony.
Zrobiło mi się przykro, gdy dostrzegłam, że zmarkotniał. Możliwe iż poddał się melancholii, aczkolwiek wolałam oglądać uśmiech malujący się pod jego nosem. Zresztą wszystko było lepsze od smutku, nawet gniew i prawdziwa furia. Ciężko było mi pokonać rodzącą się wewnątrz mnie potrzebę przytulenia go, podczas gdy inna siła zdawała się przykuć mnie do drzewa, abym tylko go nie dotknęła.
– Często tu bywasz? – Zerknął na mnie, jakby nie pojmował sensu zadanej interrogacji. Speszyłam się. Może byłam zbyt bezpośrednia? – Przepraszam. Po prostu jestem ciekawa, kiedy byłeś tu ostatni raz.
– Ostatni raz? – powtórzył ostatnie dwa słowa, przekształcając je w zagadnienie domagające się rozwiązania. Przytaknęłam. Dziwnym uznałam fakt, iż nie dostrzegałam zarysów wsi, ale w ciemnościach umiałam rozróżnić, jak szybko wibrują oczy mego towarzysza. Zastanawiał się, a kiedy tęczówki przyśpieszyły, a ich barwa zyskała głębszego, intensywniejszego odcienia, przemówił. – Jakieś... piętnaście lat temu.
– Piętnaście lat! – wykrzyczałam zaskoczona, odrywając plecy od szorstkiej kory.
– Niecałe.
– Niecałe – powtórzyłam, jakby to miało mi pomóc przyswoić tę drobną wiedzę. Zamrugałam, obserwując towarzysza. Oczekiwałam bardziej odpowiedzi odnoszącej się do zeszłego roku lub roku poprzedniego, ale nie ponad dekady. – Nie odwiedzałeś matki przez ponad piętnaście lat?
– Nie ponad, tylko prawie, sówko – poprawił mnie. Zbliżył się, skracając dzielącą nas odległość. Był tak blisko, że czułam ciepło jego oddechu, ale jednocześnie na tyle daleko, abym nie mogła sięgnąć go ustami, gdym chciała go pocałować. – Kiedy żyje się kilka wieków, dekada czy dwie to w zasadzie niewielka różnica – poinformował, werbalizując moje myśli.
– Więc byłeś tutaj ponad dziesięć lat temu – powtórzyłam, bardziej stwierdzając, aniżeli zapytując. – Nie tęskniłeś za tym... lasem, okolicą, ludźmi żyjącymi gdzieś tam w dole?
Rozciągnął usta. Nie był to jednak szczery, przepełniony wesołością gest. Coś w nim podpowiadało, iż wcale nie chodziło o podejście długowiecznych strzyg do czasu. Zaczęłam snuć teorię, iż wtedy właśnie między nim a Radwoją doszło do czegoś, czego skutki obserwowałam dzisiaj.
– Nie zadawałem się z ludźmi – zakomunikował po chwili. Wzruszył ramionami, jakby go to zupełnie obeszło, lecz spojrzenie miał smutne. Pomyślałam, że nawet z Radwoją u boku musiał czuć się tutaj samotny. Być może to przeważyło o jego wyjeździe oraz decyzji zrzeszenia własnego klanu, aczkolwiek pewności nie miałam. To były tylko hipotezy. – Oni żyli tak jak teraz, w dole. My rządzimy lasem, czasem bywamy nad jeziorem, a czasem oglądamy jego taflę z wysokiej skarpy.
– Rozumiem – uznałam, składając jego historię w całość. – Nie schodziłeś do wsi, ale ludzie przecież też się przemieszczają. Jakoś niespecjalnie chce mi się wierzyć, że żaden nie poszedł w któryś słoneczny, upalny dzień nad to samo jezioro albo nie zapuścił się do lasu. Nawet jeśli oni nie polują, to grzybiarze mieliby tu istny raj. Rozejrzyj się.
Na poparcie własnej perspektywy wyciągnęłam ręce na boki, wykonując charakterystyczny ruch i częściowy skręt tułowia. Chciałam uświadomić mu, że pozostanie tu w górze, skąd nie sposób zobaczyć bodajby owej strzechy, o jakiej napomknął, wcale nie znaczył całkowitego odseparowania się. Oczami wyobraźni widziałam już ten rój ludzi jesienią przeszukujących runo za grzybami, zbierających jagody czy polujących na zwierzynę, skoro ponoć jej tu nie brakowało.
Potarł twarz, przesłaniając ją przy tym nieznacznie. Rozważał moje zdanie bądź szukał słów, aby je skutecznie zanegować. Obserwowałam go uważnie, nie próbując się cofnąć, kiedy przysunął się bliżej. Nie bałam się go. Zamiast uciekać, ułożyłam dłonie na jego torsie, przesuwając nimi nieznacznie do obojczyka, ramion i z powrotem układając na mięśniach piersiowych. Rozluźnił się nieco, poddając memu dotykowi, a także sam ułożył swoje dłonie na mych biodrach.
– Uwierz mi na słowo, nie uświadczysz tu żadnego grzybiarza.
– Dlaczego?
– Powiedzmy, że nikt przy zdrowych zmysłach by tu nie przyszedł.
Oblał mnie zimny pot, choć bardziej adekwatnym określeniem okazałby się zimny, nieprzyjemny dreszcz. Zesztywniałam, tworząc scenariusze rodem z najznamienitszych horrorów. Bezwiednie nawet rozejrzałam się wokół, próbując dojrzeć coś pośród drzew. Raczej wątpiłam, aby ludzi z daleka trzymał niedźwiedź czy wilk, a co dopiero jakiś płochliwy jelonek.
– Nikt przy zdrowych zmysłach? – Zerknęłam z powrotem na Milana. – Masz na myśli, że... coś tu krąży? Stało się tu jakieś nieszczęście i ludzie boją się tu wchodzić? Ktoś tu zginął?
Kolejny raz wzruszył ramionami. Bynajmniej mnie ignorował. Śmiałabym stwierdzić, iż bardziej olewał kwestie związane z ewentualnymi zaginięciami ludzi niż by mnie zbywał. Delikatnie ścisnął palce na mojej miednicy.
– Boisz się, kochanie?
– Powiedzmy, że odczuwam lekki dyskomfort na myśl, że zza pobliskich krzaków może wyskoczyć jakiś leśny demon zamiast urokliwego, aczkolwiek ostro wkurwionego puchatka – odparłam nieco drżącym głosem. Miałam nadzieję, że strzygoń nie wysłyszał mego przestrachu. Dopiero by było, gdyby wiedźma wszystkich ras bała się wróżki lub leszego. Przełknęłam, próbując zapanować nad nerwami. – Więc? Powiesz mi, czemu inni się boją?
– Przez nas.
– Przez... Ano, tak. – Uświadomiłam sobie, że ktoś z rodziny Rawickich już mi wspominał o mitycznych legendach rozpuszczonych wśród okolicznych chłopów, aby nie zapuszczali się w las. Odchyliłam nieco głowę, przymykając oczy. Ależ ja byłam głupia, zapominając o tym zupełnie. – Rany, przez moment myślałam czy... Zresztą nieważne.
– Ty nie musisz się bać – oznajmił, jakby rejestrował wewnętrzny przymus, aby upewnić się, że o tym wiem. – Tu u góry jest teraz też twój dom.
– U góry – powtórzyłam bezwiednie.
– U góry – potwierdził, tuląc wciąż do siebie. – Oni nie zapuszczają się zbyt wysoko, nawet jeśli ktoś wejdzie do lasu. Zwykle trzymają się jednak granicy.
Zadrżałam. Coś, cichuteńki podszept umysłu zwrócił uwagę na szczegół, który zbywałam. W zasadzie nawet teraz pewna nie byłam, który fragment wypowiedzi mego papierowego męża dotknął mej świadomości. Zaczerpnęłam oddechu, chętnie do płuc zapraszając chłodne, jesienne powietrze. Odwaga. Jej właśnie mi zabrakło, aby spytać Milana czy ktoś jednak złamał niepisany zakaz, pałętając się po strzyżym terenie. W końcu szaleńców na świecie nie brakowało.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top