37. Co z tą siódemką?
Przytłoczona. Tak się czułam, kiedy Milan opowiedział mi o wszystkim od A do Z, nie pomijając własnych domysłów ani spostrzeżeń innych. Przesłoniłam twarz, siedząc od kilkunastu długich minut na kanapie w gabinecie. Kłobuk leżał na moim kolanach, pilnując mnie teraz niczym oka w głowie bądź własnego ogona, jakbym miała zerwać się i spróbować uciec przed nim wcale nie na żarty.
– Jak mogłam nic nie zauważyć? – spytałam, samej sobie czyniąc wyrzut.
Nie byłam złą osobą, a sumienie nigdy wcześniej mnie nie gryzło. Dziś jednak pierwszy raz odniosłam wrażenie, jakbym zasłużyła na wieczność w piekielnych odmętach. Byłam beznadziejną siostrą, nawet jeśli fałszywą. Ponownie zerknęłam na kocurka. Teraz nie miałam innego wyjścia, jak otoczyć kłobuka opieką. Dłonią przesunęłam po jego grzbiecie, gładząc futro, na co zamruczał z zadowoleniem. Wszystko perfekcyjnie składało się w spójną całość, ale dopiero gdy wyłożono mi ją drukowanymi literami.
– Nie zadręczaj się. – Milan ułożył rękę na moim udzie w pokrzepiającym geście. Siedział obok, otaczając ramieniem. Bokiem przywierałam do jego masywnego ciała, przez co przytknął czoło do mej skroni. – To nie jest twoja wina.
– Nie moja? – podłapałam natychmiast, prawie wybuchając. – A niby czyja?
– Nic nie mogłaś zrobić.
– Mogłam odebrać od niej ten przeklęty telefon– stwierdziłam. Miałam do siebie olbrzymi żal, że nie dałam Jadźce szansy na rozmowę, kiedy tego potrzebowała. – Odpisać, zadzwonić, spróbować pomówić i może znaleźć jakieś rozwiązanie, a ja co? Odcięłam się jak jakiś rozwydrzony bachor, bo raz uznałam, że zrobiła mi na złość.
– Nie zachowała się w porządku – ocenił, biorąc moją stronę. Byłam mu za to wdzięczna, bo wspierał mnie z całych swoich sił, aczkolwiek nie umiał wpłynąć na żal kotłujący się w piersi. On po prostu mógł głośno zakomunikować wszystko, obwiniając Jadźkę, skoro przez intrygę siostry skazana zostałam na wieczór z jej psychicznie sfiksowanym szwagrem. Pociągnęłam nosem, już nawet nie kwapiąc się ścieraniem słonych potoków znaczących policzki. – Wiem, że to bolesne, sówko, ale to ona podjęła decyzję.
– Podjęła decyzję, żeby... wyhodować to coś? – zdumiałam się, odsuwając lekko od partnera. Nie chciałam źle traktować istoty spoczywającej na mych kolanach, zwłaszcza teraz gdy wiedziałam, skąd się biorą kłobuki. – Co ty w ogóle opowiadasz? Przecież ona zielonego pojęcia nie ma na temat tego wszystkiego, a to ewidentnie zakres magii. No, i w ogóle jakim cudem nie znalazła się w szpitalu? Wypuściliby ją z... tym?
Jak całe życie szczyciłam się własną bezpośredniością, tak dziś zabrakło mi tej ważnej, unikatowej cechy. Bardzo chciałam nazywać rzeczy po imieniu, lecz z kłobukiem sprawa prezentowała się w sposób dużo bardziej skomplikowany, niż mogłabym się tego spodziewać. Nie potrafiłam przeskoczyć muru, jaki nagle przede mną wyrósł.
– Chciałbym ci powiedzieć, że nie wiedziała, co robi, ale... uważam, że zrobiła to celowo.
Parsknęłam śmiechem, chociaż wcale do śmiechu mi nie było. Miałam ochotę zakopać się w jakiejś ciemnej dziurze i się po prostu rozwyć na dobre. Gdybym mogła, wszystko wyglądałoby zupełnie inaczej, ale nie dało się cofnąć czasu, nawet jeślibym weszła w posiadanie filmowego, perskiego piasku.
– Celowo? – powtórzyłam to jedno jedyne słowo, które nie pasowało mi do całokształtu. Pokręciłam głową, pokazując rozmówcy, że nie jestem w stanie tego przyznać. Jednak im mocniej się nad tym zastanawiałam, brak rozmysłu nijak pasował do całej tej sytuacji. – I niby co? Naszczuła nas ciotką Lu, żeby... żeby... – język stanął mi w gardle.
Nie tylko nie umiałam wyrzec kolejny słów, ale też poza zakresem moich zdolności znajdowało się wyobrażenie sobie tego wszystkiego. To brzmiało jak scenariusz z filmu fantastycznego o wiedźmach i zapomnianych rytuałach odprawianych ciemną nocą w blasku krwawego księżyca. Oczywiście wyolbrzymiałam, bo cokolwiek zrobiła Jagoda, uczyniła to za dnia i dosłownie pod moim domem. Czy ona nie zdawała sobie sprawy z tego, co uczyniła?
– Chciałbym się mylić, sówko, ale... wszystkie argumenty przemawiają za działaniem Jagody z premedytacją – oznajmił.
Mówił rzeczowo oraz spokojnie, ale po tęczówkach poznałam, jak wiele silnych emocji drzemie w jego wnętrzu. Wibrowały szybko oraz gwałtownie i chyba tylko ten widok stanowił dla mnie jakiekolwiek pocieszenie. Nie udawał wsparcia ani przejęcia, po prostu usilnie nad sobą panował.
– Nie, nie wierzę – powiedziałam. Wszystkie siły wkładałam w próbę pojęcia, dlaczego Jadźka miałaby posunąć się do tak dramatycznego kroku. Świadomość nie chciała przyjąć do wiadomości, że Milan miał rację, choć podświadomość przytakiwała mu chętnie. – No, a czas?
– Jaki czas? – nie krył skonsternowania.
– Mówiłeś, że przekazy mówią zawsze o siódemce – przypomniałam, niczym brzytwy chwytając się tej jednej możliwej opcji negacji. – Jeśli Jadźka była tutaj, kiedy my użeraliśmy się z tą wredną staruchą i faktycznie coś zakopała pod kamienicą, to od tamtego dnia minął prawie miesiąc. Miesiąc, rozumiesz? – Bezsilność. Tyle czułam, ale nadal walczyłam, aby strzygoń wreszcie przyznał, że Jagoda nie mogła tego zrobić. – Nie siedem dni ani tygodni, a już tym bardziej miesięcy. Gdzie niby jest ta siódemka?
– Wiem i naprawdę rozumiem, sówko, twoje podejście – odparł zaraz po tym, jak uspokajająco zaciągnął się powietrzem. – Ale on wcale nie musiał tu trafić zaraz po przebudzeniu.
– Po... przebudzeniu?
Co jak co, ale wybrane przez rozmówcę określenie zdało mi się nieadekwatne do sytuacji. Toż to przecież rozmawialiśmy o dziecku, które pod wpływem prastarego rytuału przekształciło się w kłobuka. W dodatku chodziło o poronione dziecko, które jak dla mnie powinno zostać w szpitalu, w którym doszło do incydentu. Doznałam nagłego olśnienia, czemu w szpitalach chętnie poddawano je tak zwanej utylizacji. Łza spłynęła po policzku.
Ktoś mądrze przemyślał sprawę, żeby po świecie nie pałętały się porońce czy kłobuki. Zrozumiałam, dlaczego mój kłobuk wzbudził taką sensację. Jedyną rzeczą, jakiej naprawdę nie potrafiłam zrozumieć, była rzekoma celowość Jadźki. Stale gładziłam kocurka po sierci, nie przestając, jakby brak pieszczoty miał sprawić, że zniknie niczym senna mara.
– Tłumaczyłem ci, że...
– Wiem – przerwałam mu ostro. Patrząc w czarne tęczówki, zeszłam z surowego tonu. Milan nie chciał źle. – Wiem, tylko... Co z tą siódemką?
Celowo zadałam kolejne pytanie. Już i tak nie umiałam powstrzymać potoków łez wypływających samowolnie z oczu. Policzki prawie nie wysychały, a co Milan starł którąś wilgotną ścieżynkę, w jej miejsce pojawiała się nowa.
– Tu mogę tylko obstawiać, ale sądzę, że metamorfoza zaszła w siedem dni po rytuale. – Posłałam mu błagalne spojrzenie. Minął miesiąc, czyli dawno przeżyliśmy już owy tydzień, witając nawet nie następny tylko któryś z kolei. – Ale to tak trochę jak z każdym innym demonem. – Skupiłam uwagę na mówcy zaciekawiona, co zaraz usłyszę. On też był demonem, jakby na to nie spojrzeć, a ponoć również miałam się w niego zmienić. Warto było przez chwilę po prostu słuchać w ciszy. – Po przebudzeniu każdy demon jest dość mocno... oszołomiony.
– O-oszołomiony?
– Chyba nie sądzisz, że to jak pobudka po śnie w wygodnym łóżku? – Dźwignęłam brew. Nic nie sądziłam. – Przepraszam – zreflektował się. – Wyobraź sobie, że budzisz się po naprawdę ostro zakrapianej imprezie, totalnie na haju i z przeogromnym kacem. – Skrzywiłam się bezwiednie. To nie była perspektywa marzeń. – No, więc właśnie. On się zbudził, nie wiedząc gdzie jest, kim jest ani w ogóle dlaczego jest. W dodatku musiał być mocno wystraszony. – Przełknęłam, przestając być pewną czy chcę słuchać dalszego ciągu opowieści. – Mogę tylko domyślać się, że biedak się błąkał.
– Błąkał? – Nie. Teraz byłam prawie pewna, że Jadźka nie skazałaby własnego dziecka na taki los, zwłaszcza utraconego. – W tym...?
Myślami wróciłam do warunków panujących w listopadzie. Było wietrznie, mokro i zimno. Jeśli przestałam płakać, to właśnie zarejestrowałam świeżą wilgoć po obu stronach twarzy. Miałam ochotę zawyć, bo niezależnie od mojej woli wspomnienia wróciły do czasów, gdy to ja błąkałam się po ulicy, marząc o czymś do zjedzenia lub kąciku do ogrzania bodajby zmarzniętych rąk.
– Przykro mi, sówko – powiedział, dociskając mnie do siebie.
Potarł moje ramię, kiedy oparłam głowę o jego. Nigdy w życiu nie doznałam aż tyle wsparcia oraz zrozumienia, co dziś w jeden wieczór. Cóż, mogłam być pewna, że mimo niejednokrotnej różnicy zdań Milan, jak to kiedyś oceniła sama Jagoda, najgorszą opcją na związek nie był.
– Muszę z nią porozmawiać – zadecydowałam. – Muszę usłyszeć to wszystko od niej.
Zerknęłam ponownie na zwierzątko. Cały czas sunęłam dłonią po jego zwiniętym w kłębek ciałku, orientując się już, że najbardziej lubił smyranie za uszkiem i pod bródką niczym rasowy kocur, jakim nie był. Westchnęłam, po czym przeniosłam spojrzenie na Milana. On swojego nie odrywał ode mnie, obserwując każdą jedną poszczególną reakcję ciała.
– Dobrze – powiedział po dłuższym czasie. – Jakoś to spróbujemy zorganizować.
– Myślisz, że chciała mi o tym powiedzieć, kiedy prosiła o kontakt?
– Tego nie wiem.
– Tylko... nie rozumiem, po co w ogóle to zrobiła – wyrzuciłam z siebie kolejny raz. – Nawet półsłówkiem nie poinformowała mnie o... – Zaciągnęłam się powietrzem wskutek nadmiernej ilości zalewających mnie emocji. – Mogła przecież jakoś dać znać.
– Mogła – potwierdził, ale jego ton brzmiał dziwnie obco.
– Zadzwonię do niej – poinformowałam w sposób nieznoszący sprzeciwu. Milan nie mógł mi tego zakazać. – Rano do niej zadzwonię, napiszę, zmuszę jakoś do rozmowy, choćbym miała tam jechać i czekać przed jej gankiem.
– Sówko...
– Nie, Milan. Wychowałyśmy się razem w jednym piekle – podkreśliłam, kiedy intuicja podpowiedziała, co chciał osiągnąć. Z całą pewnością nie zamierzał puszczać mnie na terytorium wroga, a tym właśnie dla niego był obszar w okolicy domostwa obojętnie którego Lewalskiego. – Fakt, nie zdradzałyśmy sobie najskrytszych sekretów, plotąc warkocze, ale... Sądziłam, że w takich właśnie sytuacjach mogłyśmy sobie zaufać, wesprzeć się jakoś. Cholera – stęknęłam, kiedy niechciane łzy znów podeszły do oczu. – Nawet nie chcę sobie wyobrażać, przez co przeszła. To musiało być nieziemsko trudne.
– I z pewnością było – poparł. Wiedziałam, że nie zaprzeczy, byleby tylko mnie pocieszyć. Mnie. Tylko że to nie ja potrzebowałam teraz pocieszenia, a przynajmniej nie takiego jak Jagoda. – Wiem, że nie czujesz się z tym komfortowo, sówko, ale to teraz twój kłobuk.
Opuściłam powieki, przymykając je. Bez względu na wszystko, miał absolutną rację. Nie mogłam wyrzucić tego wcielonego diabła i małego złodziejaszka na próg. Jakby nie patrzeć, drzemała w nim dusza mojego... Nawet przez myśl pewne fakty nie chciały przebrnąć, jakby gdzieś tam w moim umyśle wzniesiona została bariera filtrująca.
– Możesz być spokojny, nie wyrzucę go na bruk – zapewniłam. – Ale trzeba go oduczyć znoszenia do mnie cudzych bogactw.
– Jeśli ci się to uda, przejdziesz do historii – zażartował.
– Już przeszłam – stwierdziłam bez większego zadowolenia, a następnie znów spojrzałam na rozmówcę. – Irek rozpoznał we mnie wiedźmę.
– Nim bym się nie przejmował. Bełtów się nie słucha – oznajmił skrzekliwie. Nie miałam pewności czy to Irek jako Irek podnosił Milowi ciśnienie, czy działał tak fakt, że był rokitnikiem. – Istotą ich egzystencji jest mieszać i zwodzić.
– Tyle że ja go nie znałam jako bełta – rzuciłam burkliwie. Warkot dobiegający z klatki piersiowej mężczyzny uświadomił mi, że może nie powinnam mówić zbyt wiele. W niektórych przypadkach im mniej Rawicki wiedział, tym dłużej i spokojniej żyli wszyscy wokół. – Tak czy owak nie tylko strzygi będą ode mnie zależne. Słyszałeś, co powiedział.
– Mówił wiele głupich rzeczy – kolejne burknięcie wypełniło przestrzeń.
– Mówił, że czekali na mnie, abym się zemściła – przytoczyłam dosadnie wypowiedź Sowulskiego. – Twoim zdaniem to też jest tylko głupią rzeczą?
– Nie będziesz się na nikim mściła – zadecydował, jakby to zależało od niego. – W ogóle nie powinnaś zawracać sobie tym głowy.
Prychnęłam. Jeszcze przed momentem strzygoń wykazywał się czułością, troską oraz zrozumieniem, zaś aktualnie miałam do czynienia jakby z zupełnie innym typem. Był stanowczy, a także nieugięty, a na domiar wszystkiego sprawiał wrażenie bossa, którego zdanie miało otwierać i zamykać ostatecznie wszelkie odrzwia.
– A niby czym powinnam?
– Nie kłóć się ze mną – uciął. Zacisnęłam zęby, dostrzegając, że oczy Milana zaczęły zmieniać barwę, połyskując bladą czerwienią. Włosy mężczyzny przez moment przywodziły na myśl ułudę, fatamorganę mieniącą się w słońcu pustyni przed oczami spragnionego wędrowca. Trudno było orzec czy to włosy, czy już pierze. Jeśli istniał odpowiedni moment na podobne dysputy, ta chwila jeszcze nie nadeszła. – Nie będzie żadnej zemsty. Jesteś wiedźmą przeznaczoną strzygom, więc...
– Zaczynam wierzyć, że kompletnie nie słuchałeś swojej matki za dzieciaka – zauważyłam, pamiętając niektóre z nauk przekazanych strzygoniowi, o jakich wspomniała mi jego opiekunka. – Nie mówiła ci, że strzygi to jedno, a cała reszta to drugie? Kiedyś faktycznie wiedźmy łączyły się z jednym gatunkiem, ale nawet związane dbały o wszystkie istoty. Takie jest przeznaczenie wiedźm, moje.
– My mamy im zapewnić tylko spokój. Żyją, mają się dobrze, spokój zapewniony.
Milan radykalnie zaprezentował, jak postrzega rzeczywistość. Moja wewnętrzna istota nie była zdolna zgodzić się z jego perspektywą. To kompletnie nie tak, jak on sobie uwidział. Westchnęłam, postanawiając podjąć kolejną próbę.
– Im to nie wystarcza – oceniłam, łapiąc jego dłoń i lekko ściskając. Drugą nieprzerwanie przesuwałam po miękkim futerku. – Skoro Irek sądzi, że moją obecnością na świecie wreszcie bogowie się nad nimi zmiłowali, to wierz mi, ale prędzej czy później dojdzie do nieprzyjemnych ekscesów.
– Tego nie wiesz.
– To zawsze się tak zaczyna.
– Więc się sprzeciwimy, zajmując stanowisko – postanowił monarszym tonem. Dla niego wszystko było tak nieprzeciętnie proste. Sprzeciwić się, zakończyć, zostawić. – Teraz wszystko funkcjonuje dobrze. Żyjemy tak od stuleci, przywykliśmy do ludzi, a co bardziej aspołeczni po prostu unikają kontaktu z nimi – powiadomił.
Uniosłam brew, mierząc go w sposób sugerujący, aby zastanowił się nad własnymi słowami. Wszystko funkcjonowało dobrze? Czy on się z kimś na mózgi pozamieniał? Z autopsji oraz od kuchni wiedział, że to absolutnie nie funkcjonowało dobrze, jakoś się kulając. Westchnął, a blada czerwień poczęła ustępować czerni, obwieszczając początkową fazę kapitulacji. Dziw, że Milan wciąż wierzył w brak mojego zdania w temacie.
– Nawet ja wiem, że tak nie uważasz – oznajmiłam, starając się panować nad nerwami. Szczerze mówiąc, miałam ochotę wykrzyczeć mu to w twarz, aczkolwiek wiele bym w ten sposób nie osiągnęła. – Nie jest dobrze, po prostu to jakoś funkcjonuje i tyle. To nie znaczy, że tak ma być aż po koniec świata.
– I co chcesz zrobić? Jeśli się ujawnimy, ludzie znów zaczną nas tępić – zawyrokował, opisując smutniejszą z możliwych alternatyw. Nie mogłam zaprzeczyć, że coś mogło pójść niezgodnie z planem, choć po prawdzie żadnego wciąż nie skonstruowaliśmy. – Zaczną się polowania jak w średniowieczu. Będą nas palić, wieszać, topić i torturować, a część przy dobrych wiatrach trafi do ludzkich laboratoriów, gdzie też będą badani pod każdym kątem i na rozmaite sposoby. – Przełknęłam. Nie mogłam zarzucić Milanowi pesymizmu, gdyż opierał się on o racjonalne prawdy. Ludzie tacy byli. Nieznane badali lub niszczyli. Inaczej Alicja wciąż by żyła. – Wiem, że ci zależy, ale nie narażę swojej rodziny na wolę tych psychopatów.
Zaczerpnęłam głęboko oddechu. Musiałam coś wykombinować, znaleźć złoty środek, remedium odpowiednie dla wszystkich. Zmuszona byłam dokonać czegoś, co nie udało się dotąd nikomu w całej historii. Nie znałam Waromiry, lecz podskórnie nie chciałam zaprzepaścić jej poświęcenia. Czębira miała rację, ludzie toczyli tę planetę jak choroba, ale ich też nie można było się pozbyć. Niemniej jednak potrzebowałam pomocy, wsparcia oraz perspektywy, której nie dostrzegałam.
Wiem, co siedzi ci w głowie, zakomunikował Welst. Ton jego głosu był dziwnie obcy, jakby dotychczas nie przemawiał w podobny sposób. Odnosiłam wrażenie, że słyszałam to wielkie, wredne, białe ptaszysko już w każdej możliwej wersji audio. Popieram.
Co? Zdumiałam się szczerze. W pierwszej sekundzie pewna byłam, że mnie próbuje i zaraz usłyszę, jak to głupim stworzeniem nie jestem. Kto jak kto, ale Welst potrafił jęczeć czasem lepiej niż ciotka Ludmiła. W kolejnej, kiedy nic takiego nie nastąpiło, jeszcze czekałam. Ale po upłynięciu następnych sekund zaczęłam dostrzegać, że Biały mówił poważnie. Popierasz?
Oczywiście, stwierdził nieco nabzdyczony. Cóż, słyszał moje myśli, więc wiedział, jak go postrzegam. I nawet znam świetną okazję do rozmowy.
Świetną okazję? W sensie, że... Już prawie spytałam czy mam zadzwonić do Czębiry. Telefonicznie konwersować mogłyśmy, ile tylko dusza zapragnęła. Milan nie robił wyrzutów, grzecznie stwarzając mi wtedy przestrzeń. Nic dziwnego. Wolał tę opcję, niż gdy znikałam z jego matką na całe noce, wracając wybitnie późną porą ranną i padając niczym nieżywa na łóżko. Jednak zanim zadałam pytanie, doznałam olśnienia. Nadchodził grudzień. Barbórka, Mikołaj i Boże Narodzenie, a wraz z nim zima. Polowanie?
I tak się nie wykręcisz, zakomunikował. Więc chociaż je spożytkuj.
– Aż boję się pytać. – Na ziemię sprowadził mnie głos siedzącego obok mężczyzny. Na bank zorientował się, kto i co odpowiada za moją chwilową, mentalną nieobecność. Spąsowiałam, a choć nie widziałam odbicia własnej twarzy, rozlewające się po skórze ciepło zdradzało, co się właśnie podziało. – Teść coś kombinuje?
Zmrużyłam oczy. Nie lubiłam, gdy Milan traktował Welsta jak mego ojca. Mój nie żył, tak czy owak, a Biały pełnił funkcję opiekuna. Ponadto był nieobecny ponad pół mojego życia, oficjalnie nawiązując kontakt po zaliczonym zgonie.
Już nie wyolbrzymiaj, burknął. Trzeba było zastanowić się, kto do ciebie gada, a nie zachowywać jak niespełna rozumu.
Ale wiesz, że głosy w głowie to objaw schizofrenii? Nie potrzebowałam więcej niż cichy, skrzekliwy odgłos zastępujący słowa. Wiedział. Z ogromnym prawdopodobieństwem także zdawał sobie sprawę, czym jest schizofrenia. Chorobą umysłową, a chorujących nazywano osobami niespełna rozumu. Bardziej trafnie już się chyba nie dało. Oczami wyobraźni zobaczyłam wyraz jego dzioba. Bosko.
– Po pierwsze, to nie twój teść – wycedziłam. W tej sprawie nie zamierzałam ustąpić, o czym Milan powinien już wiedzieć. – Jakoś ja twojej sowy nie nazywam teściową.
– A mogłabyś – odparł, rozluźniając się, jakby bawiło go moje rozjuszenie. – Diuna na pewno nie miałaby nic przeciwko.
Kiedy dobiegło mnie ciche pohukiwanie, zerknęłam w drugą stronę. Płomykówka nadal kiwała się na żerdzi. Teraz jednak zmieniła pozycję, strosząc się nieco i wypinając pierś. Krótki moment sprawiała wrażenie większej niż była w rzeczywistości, chociaż brakowało jej do Welsta. Bądź co bądź ukazała, że jej podopieczny nie kłamał. Chciała być dla mnie ważna. Wyciągnęłam rękę, sięgając do niej i leciuteńko gładząc piórka, a następnie łebek, który ku mnie ochoczo nachyliła.
– Welst sugerował, żebym wypytała cię o polowanie – stwierdziłam, podchodząc do tematu nieco na okrętkę.
Wróciłam do gładzenia kocurka, ponieważ smutne oczy Luxusa, gdy zabrałam dłoń, dosłownie rozdarły mi serce. On naprawdę się do mnie przywiązał, a jako że nie tak dawno chciałam się go po prostu pozbyć, potrzebował mojej obecności w dwójnasób. Chciałam, żeby nabrał przekonania, że nigdzie się stąd nie musi ruszać, a mój dom jest jego domem. Nigdy więcej nie miał marznąć, moknąć czy głodować.
– Polowanie? – Skinęłam głową. Musiałam wiedzieć więcej na temat łowów, jeśli chciałam wykorzystać je do spotkania z moją wiedźmią mentorką. – A co chciałabyś wiedzieć, sówko?
– Wszystko? – spytałam z lekką nutką ironii. – No, co? Nic nie wiem poza tym, co usłyszałam od Niry.
– A co usłyszałaś? – drążył.
Dopiero po chwili skojarzyłam, że go przy tym nie było. Temat polowania wypłynął, kiedy starałam się wywabić Luxa spod komody jedzeniem. Kłobuk nie był zdecydowany wyjść do nas, zaś my skorzystałyśmy z okazji, zamieniając parę zdań. W zasadzie niecelowo, bo Nira zaproponowała, aby Spit zapolował na demonka, coś niecoś napomykając i wzbudzając mimowolnie moją ciekawską stronę osobości.
– Niewiele, bardzo niewiele – podkreśliłam. – Ponoć dwa razy do roku jedziecie do jakiegoś lasu w Bieszczadach i polujecie na dzikie zwierzęta. No, i wiem jeszcze, że obowiązuje odgórny zakaz polowania na ludzi – zaznaczyłam, dopiero co sobie o tym szkopule przypominając.
– Sówko?
– No co? – Wzruszyłam ramionami. Nie mógł mieć mi za złe, że podsumowałam wiedzę dość zwięźle. – Nira tak to ujęła.
– Nie o to mi chodzi – stwierdził tajemniczo, mocno obniżając głos.
– Więc o co?
– Nie mów o nas, jakbyś mówiła o nich. – Przechyliłam głowę, przypatrując mu się z dozą niezrozumienia. Filozof się znalazł od siedmiu boleści. – My jedziemy.
– To właśnie powiedziałam.
– Powiedziałaś jedziecie, a to nieprawda. – Dźwignął kącik ust w łobuzerskim uśmiechu, a następnie sprecyzował. – My jedziemy. Ty jedziesz z nami.
– Cóż... przynajmniej wiem, jak umrę. Zeżrą mnie niedźwiedzie – skwitowałam, nieco celowo wyolbrzymiając, na co szczerze się zaśmiał. Albo ja posiadałam jakiś wrodzony talent do rozbawiania go, albo Milan faktycznie miał mocno nierówno pod kopułą. Cokolwiek bym nie zrobiła, on się śmiał. Przewróciłam oczami, a klepiąc go w korpus, usiłowałam przywołać go do porządku. – Nie śmiej się ze mnie.
– Gdzież bym próbował. – Ano, próbował, a nawet i więcej. Ledwie się hamował, starając zapanować nad reakcją tylko ze względu na mnie. – Kochanie...
– Nie gadaj do mnie – żachnęłam się, mową ciała próbując przekazać, że jestem obrażona na niego. Odsunięcie się na większą odległość nie wypaliło, bo chociaż Milan traktował mnie delikatnie, trzymał mocno przy sobie. – Jesteś okropny, wiesz? Ja się ciebie poważnie pytam, a ty się nabijasz.
– Sówko...
– Odwal się.
Instynktownie i totalnie odruchowo przygryzłam wargę, kiedy twarz przyłożył do zagłębienia szyi, a przyjemne ciarki rozeszły się po ciele wskutek dmuchnięcia. Ręką, którą otaczał mnie na wysokości ramion, przesunął niżej, dłoń ustawiając na wcięciu talii. Jęknęłam, próbując się odsunąć, gdy palcami zawędrował pod żebra. Nawet kłobuk dźwignął łeb, patrząc na nas jak na skończonych szaleńców, ale tym razem nie syknął na Milana, zwyczajnie układając się nieco inaczej, czym pewnie chronił się przed upadkiem z wysokości.
– Mam sobie pójść? – spytał seksownie niskim tonem.
– Masz przestać mnie łaskotać – zakomenderowałam.
– Kiedy ja lubię.
– Jesteś nienormalny! – krzyknęłam, gdy ponownie przesunął opuszkiem po wrażliwym miejscu pod żebrami. – Przestań!
– Kocham cię – obwieścił.
Wywróciłam oczami. Fakt, nie na to liczył, ale nikt nie mówił, że będzie łatwo. Ponoć chciał czekać, aż będę gotowa, a te dwa słowa niosły ze sobą olbrzymią moc. Kolejny raz pogładziłam kociaka, którego mruczenie ujawniło zadowolenie. Jako że strzygoniowi nie przypadł do gustu mój brak reakcji na jego ckliwe wyznanie, zaskrzeczał, a dźwięk ten zmieszał się z tym wydawanym przez Luxusa.
– Łatwo się mówi dzisiaj nawet najtrudniejsze słowa – stwierdziłam, nieco się przy tym usprawiedliwiając.
Nie chciałam denerwować Milana. Nie chciałam też jednocześnie przymuszać się do odwzajemniania podobnych deklaracji. Miłość miłością, ale nas złączył los. Zresztą w dalszym ciągu nie byłam pewna, jak powinna wyglądać miłość. Oczywiście, zależało mi na nim, ale czy to było równoznaczne z kochaniem?
– To nie tylko słowa.
Zerknęłam na strzygonia, czujnie śledząc każde drgnięcie jego ciała. Może to był ten właściwy moment? Choć z drugiej strony absolutnie nie chciałam obracać sytuacji tak, aby Milan czuł się zobligowany udowodnić mi swoje uczucia wizytą w zamku jego matki. Przełknęłam.
– Więc? Co z tym polowaniem?
– Naprawdę się tym przejmujesz, co?
– Oczywiście, że tak – poparłam, zachowaniem potwierdzając komunikat. Spięłam się mimowolnie na wyobrażenie, jak staję oko w oko w głuchej puszczy z dorosłym niedźwiedziem. Albo niedźwiedzicą. Chyba nawet zbladłam. – Nigdy nie brałam udziału w podobnym przedsięwzięciu, a domyślam się, że to znacznie więcej niż celebracja Sobótki czy nocy zmarłych.
Skinął. Pewna nie byłam czy potwierdza, że to rzeczywiście bardziej istotna sprawa, czy pokazuje, że zrozumiał przekaz. Znów przytulił mnie, dociskając mój bok do swego korpusu, a dłonią przesuwając po ramieniu.
– Za każdym razem staramy się jechać w inne miejsce – zaczął. – Wcześniej wybieramy lokację z chłopakami, musi być bezpiecznie. No, i nie może zabraknąć pożywienia.
– To brzmi trochę... creepy – podsumowałam, nie znajdując lepszego określenia.
– Być może. – Milan poruszył ramionami, dźwigając je lekko i opuszczając z powrotem. – Ale pożywienie to dla nas priorytet. No, i też jest to swoista odskocznia od codzienności. Ile można żłopać tego cholernego, butelkowanego dziadostwa?
– Myślałam, że to wasz przysmak.
– Nasz – poprawił kategorycznie. Rozchyliłam usta, ale zanim zdążyłam przypomnieć, kolejny zresztą raz, że w dalszym ciągu nie jestem strzygą, padł argument, jakiego nie potrafiłam już obalić. – Piłaś je kilkukrotnie, więc to nasz trunek.
– Niech ci już będzie. Ale coś z nim nie tak?
– Nie, po prostu to trochę jak z winem.
– Jak z winem?
Starałam się nadążyć za jego tokiem myślenia, co wcale nie należało do najprostszych. Sam kiedyś powiedział, że du sang bordeaux to nazwa zmyślona przez sama. Pozostawał też fakt, iż winko z winem niewiele wspólnego miało. Znałam już prawdę, wiedziałam, czym jest substancja wypełniająca butelkę.
– Tak, tylko troszkę odwrotnie – uznał po chwili namysłu. – Prawdziwe wino im starsze, tym lepsze. – Przytaknęłam. Znałam tę zasadę, chociaż nigdy nie miałam okazji pić naprawdę starego wina. Takich rzeczy nie kupowało się za parę złotych, zatem nigdy nie zweryfikowałam powtarzanej z pokolenia w pokolenie teorii. – W przypadku krwi najlepsza jest świeża. Choć zwierzęca i tak nie jest tak samo smaczna, jak twoja.
Obdarzyłam go nieprzekonanym spojrzeniem, na co się zaśmiał głośno. Nie powinnam zesztywnieć, skoro po prawdzie kosztował mnie już ładnych kilkadziesiąt razy. O ile jeszcze nie można było mówić o setkach. Rachować umiałam, ale kto by tam liczył?
– Uznam to za komplement – powiedziałam wreszcie.
– I słusznie – odparł, przesuwając językiem po wardze. Dziś jeszcze nie pił, a wyglądał, jakby ponad wszystko pragnął zatopić we mnie zębiska. – Trafiła mi się nie tylko najpiękniejsza sowa, ale też naj...
– Nie musisz tego mówić – weszłam mu w słowo. I bez tego domyślałam się, co próbował przekazać. Smakowała mu moja krew, a czerpanej z jej picia przyjemności nie potrafił zamaskować, zwłaszcza gdy kwiląco prosił o pozwolenie na kosztowanie. – Wierzę i bez tego, że lubisz się mną stołować.
– Jesteś urocza, kiedy się peszysz – ocenił, rozciągając usta w szerokim uśmiechu. W czarnych oczach zatańczyły iskierki. Wyglądał, jakbyśmy przed momentem wcale nie poruszali trudnych tematów, a on nie pocieszał mnie całym sobą. – Nie mogę się też wprost doczekać, kiedy wreszcie się przełamiesz.
Palcem przesunął po moich ustach, obrysowując ich kontur. Zsunęłam wzrok niżej, zatrzymując go z pełnym rozmysłem w miejscu, gdzie pulsowała jego szyja, ale tym razem nic nie poczułam. Po prostu widziałam ten fragment, obserwując go, ale pozostawałam całkowicie świadoma swoich wybiórczych reakcji.
– Wiesz, że to może jeszcze potrwać, prawda?
Miałam nie pytać. Zdawałam sobie sprawę, jak wiele razy już marudził, narzekając na mój rzekomy brak zaangażowania. Dla niego wymiernym elementem związku było kosztowanie, czego do tej pory unikałam niczym ognia piekielnego, pomijając kilka razy, gdy zmysły przyćmiło niewytłumaczalne pragnienie. Zresztą pamiętałam, z jakiego powodu pragnął mojej aktywności. Rotacja feromonów i ostateczne połączenie w parę.
– Wiem, że się doczekam – stwierdził z nieprzeciętną pewnością w głosie.
Musiałam zmienić temat. Rawicki wyciągnął nieznacznie głowę w przód, lekko ją przechylając, jakby właśnie stwarzał mi okazję. Tym razem mogłam go jedynie rozczarować, bo instynkt nie przejął kontroli nad ciałem. Obróciłam głowę, skupiając uwagę na kłobuku i słysząc niezadowolone, ciche skrzeczenie dobiegające z krtani mężczyzny. Przeczuwałam, że lada moment objawi swoje niezadowolenie oraz wisielczy nastrój.
– Gdzie tym razem jedziemy? Wybraliście już miejsce?
– A co? – podłapał, zadając kolejne pytanie. – Chciałabyś odwiedzić jakiś konkretny las?
– W zasadzie nie znam żadnego poza jednym – przyznałam uczciwie. – Moja babcia mieszkała w wiosce sąsiadującej z lasem.
– Pamiętam. – Zerknęłam na niego pytająco. Nigdy tam nie był. Sama nie wybierałam się w tamte strony od śmierci dziadków, która nastąpiła lata, lata temu. Prawie też nie poruszałam ich tematu, chociaż kochałam babcię z całego serca. Dziadka też, aczkolwiek jego widywałam rzadziej, jako że babcia zajmowała się domem, a on zwykle pracował w polu. Być może wciąż nosiłam cichą żałobę, nie umiejąc sobie stosownie poradzić ze stratą osoby, która naprawdę kochała mnie bezwarunkowo i szczerze. – Wspomniałaś kiedyś, że pachnę jak las rosnący koło jej domu.
Spąsowiałam. Pamiętałam tamtą rozmowę w Mikołesce. Wyśniony wtedy sen również przebijał się we wspomnieniach, choć pozostały po nim tylko przebłyski. Podobnie jak po tym, co miało miejsce naprawdę w tamtej gęstwinie, gdy zgubiłam się, zbierając szyszki. Dzisiaj, podobnie jak tamtego dnia, gotowa byłam przysiąc, że same spadały z drzew, zachęcając, abym włożyła je do koszyczka, uzupełniając skromną kolekcję.
– Pamiętam – przyznałam. – Chciałeś mnie wtedy zaprosić do Czębiry, bo koło jej zamku rosną sosny i świerki.
– A ty nie chciałaś o tym słuchać – wytknął, okazując, że nieco go wtedy dotknęłam.
– Bo jej nie znałam – odparowałam szybko. – Nawet z tobą wtedy jeszcze nie chciałam być, a poznanie twojej matki... Miluś, nie tak miało to zabrzmieć – zakomunikowałam łagodniej, gdy dostrzegłam cień bólu przemykający przez jego oblicze. – Ale wiesz przecież, jak podchodziłam do kwestii związku.
– Taaa... – burknął. – Uparte z ciebie stworzenie.
– Więc się nie bocz.
– Nie boczę się – prychnął.
No, akurat, pomyślałam, nie werbalizując tych słów głośno. Wolną dłoń ułożyłam na jego, ściskając ją lekko. Nosem przesunął po moim policzku, aż do ucha, po czym wrócił, przemieszczając się wzdłuż szczęki. Przymknęłam powieki, nie zamykając całkowicie oczu. Chciałam pokazać mu mową ciała, jak dobrze mi z nim było. Językiem przesunął po skórze, w związku z czym odchyliłam nieco głowę. Jeśli potrzebował się napić, aby poprawić sobie humor, nie miałam nic przeciwko, szczególnie że nigdy na tym nie traciłam.
Głośny trzask rozniósł się po mieszkaniu, na moment zagłuszając nawet muzykę lecącą z głośników. Sambor nie śpiewał, rezygnując ostatnio z prywatnego karaoke i nie sztyletując coverem cudzego dzieła. Niemniej jednak ruszyłam się, a mięśnie spięłam mimowolnie, zerkając z zaciekawieniem na drzwi, aby następnie nawiązać wzrokowy kontakt z Milanem. Strzygoń na bank przywykł, bo tylko się uśmiechnął.
– Nie powinniśmy sprawdzić, co robią?
– Zaraz – oznajmił.
– Chcesz pić? – spytałam.
Językiem zwilżyłam wargi, które wyschnęły dosłownie w ułamkach sekundy. Nie był zły, chociaż tęczówki znów wibrowały. W zasadzie wibrowały sporą część jego życia, z tym że powoli rozróżniałam, jakie emocje zdradzały jego czarne oczy.
– Za chwilę – przyznał.
– A teraz?
– Teraz chcę coś ustalić.
– Co takiego?
Czy spodziewałam się kolejnego pytania padającego z ust partnera? Owszem, nawet jeśli sądziłam, że nastąpi to znacznie później. W sumie dopiero zaczęliśmy temat, a on jeszcze musiał mi wiele wyjaśnić. To polowanie jednak miało być wyjątkowe i czułam to w trzewiach, głęboko w trzewiach.
Jak się Wam kolejny rozdział podobał, kochani?
Wiem, że akcja była w zasadzie jednostajna, aczkolwiek troszkę się dziś dowiedzieliśmy.
Znamy tajemnicę kłobuka, przynajmniej z domysłów wysnutych przez Milana.
Sądzicie, że to prawda?
Dajcie znać, co Wam w głowie siedzi.
Cieszy mnie każdy komentarz - pamiętajcie o tym.
Każda Wasza aktywność motywuje mnie do pisania.
Dziękuję <3
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top