29. Lewalski to dobry człowiek
Zgodnie z przypuszczeniami Milan nie zostawił mnie samej na pastwę losu. Ani kroczącej między nami zgryźliwej staruchy. Płynnie i bez zawahania pokonałam przedpokój, absolutnie nie czekając na to wredne babsko. Skoro dotarła aż tutaj, problemem raczej nie była odległość dzieląca kuchnię od drzwi. Większy stanowił widok, bo nie wszystko uprzątnęliśmy przed położeniem się do snu.
Stoły, talerze, sztućce i inne użytkowane wczoraj niezbędniki spoczywały spokojnie na blacie obok złożonych, aczkolwiek zaplamionych obrusów, wskazując ogrom nocnej biesiady. Kilka plam zdobiących podłogę na pewno też nie umknęło uwadze tej perfekcjonistycznej pedantki. Aż za dobrze pamiętałam, jak stękała, bo szklankę położyłam na obrusik. Tymczasem jej wzrok musiał zmierzyć się z rozgardiaszem, na jaki absolutnie nigdy nie wyraziłaby zgody pod swoim dachem. Cóż, nie była u siebie...
Obróciłam się na pięcie, twarzą zwracając do staruchy. Tak jak powiedziałam, wcale nie zamierzałam uprzyjemniać jej pobytu w kamienicy, gdyż zwyczajnie była niemile widziana w moich czterech kątach, a swym zachowaniem sprawiła, że Milan też jej tutaj nie chciał. Skrzyżowałam ręce pod biustem, przyjmując stanowczą postawę i mierząc kobietę wyczekującym wzrokiem. Ledwie kątem oka dostrzegłam sylwetkę strzygonia, kiedy przekraczał próg. Wyminął o wiele niższą od siebie istotę, rzucając heterze mordercze spojrzenie i uśmiechając się chytrze. Przystanął przy mnie, otaczając ramieniem w talii ze swym krwiożerczym wyrazem i charakterystycznymi, wyrazistymi rysami twarzy.
– Nie wskażesz mi miejsca? – spytała skrzekliwie.
Jeśli oczekiwała, że odsunę dla niej krzesło i niczym rasowy dżentelmen zaczekam, aż zasiądzie wygodnie, tkwiła w niebotycznym błędzie. Nikt jej nie zapraszał, nikt jej tutaj nie chciał, a ponieważ zaburzyła nasz spokój, wcale nie miałam zamiaru trząść się nad nią i nadskakiwać. Ciotka Lu straciła całkowicie władzę nade mną. Nadal żałowałam odrobinę, że nie pozwoliłam Nirze się nią zająć, ale teraz było już po ptokach.
– Twoje miejsce jest poza terenem kamienicy – odparłam, wyprzedzając tym samym Milana. Brunet rozchylił już usta, a po wyrazie twarzy wnioskowałam, że moja riposta w porównaniu z jego stanowiła wersję lite. – Mów, czego chcesz i nie przedłużajmy tego cyrku.
Obraziłam ją. Jak na dłoni, a nawet lepiej, widziałam, że uraziłam dumę ciotki Ludmiły, z tym że wybitnie mało mnie to interesowało. Chciałam się jej pozbyć, niekoniecznie bez ofiar. Ten jeden raz gotowa byłam przymknąć oko na nietuzinkowość strzyżych kompanów, ich agresję oraz sposób radzenia sobie z podobnymi trudnościami, ale cały problem polegał na tym, że na pewno znajdowaliśmy się pod obserwacją. Bladego pojęcia nie miałam, jak dostała się tutaj ta stara, złośliwa raszpla, ale bez względu na sposób, ktoś najpewniej ją do nas dostarczył, nie ujawniając własnej obecności.
– Nooo... – Pokiwała głową, wydłużając sylabę. – Ja wiedziałam. Wiedziałam, że z tobą to jednak będą problemy – zacharczała specyficznie.
– A mimo to sama do tych problemów ciągniesz jak mucha do lepu – wycedziłam kąśliwie.
Jędza nie zasłuży na uprzejme traktowanie, a woalkę konwenansów zastawiłam na górze w wieczorowej sukni. Choć może już nawet spoczywała w śmietniku po tym, jak sprzątając, naszło mojego strzygonia na ostrzejsze, bardziej zdecydowane zabawy.
Ten to dopiero miał wyobraźnie i wytrzymałość, bo cztery razy pod rząd nie stanowiły dla niego wyzwania, nawet jeśli każdy kolejny naszpikowany był bardziej wymyślną otoczką doznań i atrybutów. Może gdybym wcześniej wiedziała, jakie cuda dało się odczynić z obrusami czy jedzeniem, nie wypuściłabym go z łóżka przez pierwszy miesiąc wspólnego mieszkania. Oprzytomniałam, skupiając uwagę na harpii. Przy niej wolałam nie odpływać myślami.
– Miałam nadzieję... – wyznała nagle, kręcąc głową i cmokając nieelegancko, jakby w zasadzie sama nie wiedziała, czego tyczyła ta jej nadzieja. – Ogromną nadzieję miałam, że zdołam wyplenić z ciebie to... to... plugastwo – powiedziała, wykrzywiając twarz w grymasie obrzydzenia. Ciekawe, ale zaintrygowała mnie swymi słowami, choć może większą uwagę przykuł ich dobór. – Ale nie. Skażenia nie tak łatwo wydobyć, zwłaszcza kiedy się nim przesiąkło.
Miałam przeogromną ochotę jej rąbnąć. Resztkami sił ręce trzymałam przy sobie, celowo je chyba krzyżując, czym zdecydowanie ograniczałam pole manewru. Nawet mocniej zacisnęłam palce na ramionach, ale nic nie mogłam poradzić na to, co działo się już w mojej głowie.
Oczami wyobraźni widziałam, jak upada pod siłą wymierzonego policzka, najlepiej rozbijając głowę o framugę. Skroń ponoć była szczególnie delikatna. Być może dałoby się zrzucić to na jej wiek? W końcu starość nie radość, kości słabe, to i nogi rozdygotane nie utrzymały wcale nie najmniejszego ciężaru, a zachwiawszy się, upadła, zanim zdołałam ją złapać. Historia nawet dla mnie brzmiała prawdopodobnie.
Zresztą wszyscy potwierdziliby, że nie dałam jej zamordować na sieni, choć moja obrona w starciu z wkurzonym prokuratorem wypadała mimo wszystko blado. Lewalski wszystkich nas zamknąłby na dwadzieścia cztery czy tam czterdzieści osiem, nie marnując ani sekundy. Pokryszka za to miałby co robić, ręce urabiając sobie po łokcie.
– Powiedz wprost – zażądałam, starając się brzmieć w jak najbardziej znudzony sposób. To babsko obraziło mnie za życie tyle razy, że zliczyć już nie umiałam, więc w sumie mogłam sobie odpuścić dalszą dyskusję. Nawet wściekać mi się nie chciało. Ot co, kolejny podobny incydent z tą różnicą tylko, że tym razem to ciotka Lu ruszyła dupsko w świat, zamiast obrażać mnie w swoich czterech ścianach. – Lewalski cię nasłał?
– Lewski to dobry człowiek – żachnęła, celując we mnie palcem. Milan już się spiął, ale gestem pokazałam, aby nie podejmował żadnych działań. Odsunęłam się od mężczyzny, skracając dystans między mną a staruchą. – Pojęcia nie masz, jak się dla nas wszystkich poświęca. Chce nas chronić! – teatralnie wykrzyknęła, jakby oczekiwała fanfarów, a także owacji na stojąco.
No, już. Już pędzę zbierać sąsiadów i zrobić falę. Z trudem zapanowałam nad odruchem wywracania oczami, co ponoć nieziemsko irytowało daleką krewną. Nie bardziej chyba niż mnie jej jazgot.
– Taaa... oaza cnót po prostu – zironizowałam cynicznie.
– Nie obrażaj go – wystosowała komendę, nie przestając we mnie mierzyć paluchem.
– Ty mnie nie obrażaj – nie wytrzymałam, ledwie panując nad głosem, aby nie wrzasnąć jej prosto w twarz. Choć może wtedy by dostała zawału albo przynajmniej ogłuchła i musiała gnać do szpitala na ostry? Może warto było spróbować? – Przyłazisz tu, wszczynasz burdę, obrażając wszystkich dookoła i jeszcze będziesz... co? Decydować, kogo mam uważać za przyjaciela? – Uniosłam głos o oktawę, cały czas pilnując rąk. Nad tonacją własnych wypowiedzi już nie panowałam. – Zaskoczę cię może, ale jestem dorosła, sama decyduję o swoich znajomościach i dodatkowo wcale nie każę cię zawracać sobie mną głowy. Więc jeśli chciałaś być w jakiś swój pokręcony sposób miła, dzięki, poradzę sobie – obwieściłam stanowczo, podkreślając ostatnie słowa. – A teraz... tam są drzwi.
No, zaskoczyłam ją. Pierwszy raz w życiu prawdopodobnie, ale też dopiero teraz obie funkcjonowałyśmy na totalnie innych zasadach niż w przeszłości. Przestałam być od niej zależna w jakikolwiek sposób, co mocno ugruntowało moją aktualną pozycję. Obecnie Ludmiła mogła jedynie cmoknąć mój zacny zad, skoro i tak cmokała w powietrze, a następnie ruszyć swój do wyjścia. I to byłaby chyba najwłaściwsza opcja.
No, no... Welst ewidentnie pokręcił dziobem z uznaniem. Stworzyłem potwora.
– Pyszczyć tylko potrafisz i nic ponadto. Jak to jest? – spytała ewidentnie retorycznie, nie dając mi po prawdzie nawet dojść do słowa. – Krowa dużo muczy i mało mleka daje? A może szczekający kundel nie gryzie?
– No, więc właśnie – stwierdziłam, postanawiając przekuć jej słowa w swój miecz. Nie moja wina, że instynktownie reagowałam na atak. – Skoroś się już, ciotuniu droga, namuczała i naszczekała, to chyba jeszcze pamiętasz, gdzie jest...
– Bezczelna dziewucha – wysyczała, ale nie pozwoliłam zbić się z tropu, dokańczając głośniej własną wypowiedź.
– ...wyjście. Czy może ci je wskazać?
Brunet już ruszył z miejsca, podchodząc bliżej. Ponownie przystanął obok mnie, ale nawet ślepiec dostrzegłby, że chętnie wyniósł by ją stąd albo wywiózł na taczkach, gdyby jakieś pod ręką posiadał. Groźnie zmarszczył brwi, chyba tylko czekając na moje przyzwolenie.
Nie wiem, dlaczego jeszcze ją znosisz, stwierdził strażnik.
– I co? – rzuciła opryskliwie, a zadając kolejne pytanie, wskazała mężczyznę głową. – Teraz to jego będziesz słuchać? Rodziny się wyrzekniesz dla jakiegoś...
– Radziłby jednak stępić ten ostry jęzor, jeśli nie chcesz go zaraz stracić, babuniu – warknął przez zaciśnięte zęby.
Szczęki strzygoń ściskał tak mocno, że prawdopodobnie tylko demoniczna natura i ponadprzeciętna odporność sprawiły, iż jeszcze żadnej wciąż nie złamał. Policzek drgał mu w nerwowym tiku, podobnie jak lekko uniesiona brew. Z zajmowanej pozycji nie mogłam spojrzeć w czarne oczy, lecz ani ociupinkę nie wątpiłam, że tęczówki rozpoczęły swój drżący taniec. Z dużą dozą prawdopodobieństwa nawet ja bym mu teraz nie stawiła czoła, gdyby stracił nad sobą panowanie, a dzieliła go od furii już tylko cieniutka niczym niteczka granica.
Nie bądź śmieszna, rzucił Welst, prychając sarkastycznie. Gdybyś tylko chciała, Milan nie miałby z tobą szans.
No, proszę, stwierdziłam nieco kpiarsko. Zmieniamy perspektywę o durnym strzygu?
Zawsze mogę okazać mu więcej niechęci, burknął nieco podburzony.
Doskonale wiedział, co miałam na myśli. Jedna noc, nawet niepełna, wystarczyła, aby mój sowi opiekun zwał go imieniem i w dodatku nie wyrażał się o strzygu prześmiewczo ani makiawelicznie. Połasiłabym się nawet o ocenę, iż wypowiadał się z szacunkiem, jakiego brakowało dotychczas.
Może lepiej wymyśl sposób, jak pozbyć się stąd tego próchna i nie ściągnąć sobie policji na głowę, burknęłam.
Cały czas pilnowałam konwersacji staruchy z Milanem. Należało przyznać strzygowi, iż perfekcyjnie panował nad nerwami, jakby nasze prywatne niesnaski pozwoliły mu przejść z powodzeniem kilkumiesięczne szkolenie. Cud, że ciotka wciąż nie miała skręconego karku bądź co gorsza, przegryzionej tętnicy szyjnej. Wtedy byśmy się nie wymigali od odpowiedzialności.
– Dosyć – zdecydowałam, widząc, że cieniutka granica cierpliwości bruneta jest coraz cieńsza i lada moment najpewniej szlag ją jasny trafi. – Konkrety – zażądałam, wskazując ręką kobietę. – Czego chcesz? Naprawdę mam lepsze rzeczy do roboty, niż słuchanie tego, a jak zachcę obcować z kulturą i sztuką, udam się do teatru albo opery.
– Nigdzie się nie udasz, chyba że do więzienia – oznajmiła stara pruchwa – Gieniuś mi wszystko opowiedział – zaskrzeczała z oburzeniem. – Ty naprawdę chcesz do końca sobie życie zmarnować? Toż to bandzior i recydywista – oceniła, wnioski najpewniej wysnuwając na podstawie słów prokuratora.
– Bo Gienek tak twierdzi?
Werbalizując niedowierzanie, celowo rozłożyłam ręce, nieco pochylając się w stronę rozmówczyni. Już nawet nie komentowałam zdrobnienia ani słodyczy, z jaką wypowiadała się na temat Gienusia. Aż rzygać się chciało i bynajmniej tęczą oraz cukierkami. Istniała szansa, niewielka ale jednak, że gdyby ciotka Lu znała prawdę o grzeszkach Lewalskiego, Gienuś nawet Gienkiem bądź Eugeniuszem by nie został, a pospolitym bandziorem i recydywistą.
– Gienuś zna się na tym jak nikt – zawyrokowała, święcie przekonana o prawdziwości własnych wierzeń. – Łapie takich zwyrodnialców i zamyka w klatkach.
– W celach, ciociu, w celach – poprawiłam ją. Własnym uszom nie wierzyłam, celowo zmieniając ułożenie, aby pseudomężowi przypadkiem do głowy nie przyszło złapać ją za szyję i zmiażdżyć tchawicę. On był w gorącej wodzie kąpany, ja musiałam chronić społeczność... również przed nim samym. – A Milan wcale nie jest zwyrodnialcem, recydywistą czy bandziorem, jak go to ślicznie nazwałaś. Dlaczego niby nie siedziałby wtedy w tej twojej klatce, tylko łaził po wolności?
– Faszysta pierdolony – wyrzekła znacznie ciszej, a niewiele brakowało, aby i splunęła nam pod nogi. Oczywiście tym razem to Rawicki był celem, ale stał teraz za mną, więc oberwałabym rykoszetem. Standard. – Pieniędzmi się wybronił, układami...
– A wspaniały Gienuś nie jest aż tak wspaniały, aby przeskoczyć układy? – zadrwiłam. – Otwórz oczy, kobieto. Mami cię i napuszcza na nas niczym rasowego dobermana, ale prawda jest taka, że gdyby sam był bez skazy...
– Nic o życiu nie wiesz. Ze sto lat za młoda jesteś – sarknęła. Dreszcz przemknął po mej skórze, choć szybko odrzuciłam głupią myśl. Pewnie tak palnęła bez przemyślenia, a to ja byłam już maksymalnie skrzywiona, aby zacząć rozważać czy ciotka Lu oby na pewno była człowiekiem. – Życie, Kary, dało ci olbrzymią szansę, więc skorzystaj z niej i nie przekreślaj grubą krechą – stwierdziła znacznie spokojniej, robiąc ku mnie krok.
Wyglądała poważnie, zwłaszcza z tymi wyłupiastymi oczami, którymi właśnie spoglądała prosto w moje. Jakoś nie przypominałam sobie, aby wcześniej były takie... wielkie i okrągłe, a nawet znaczone cieniuteńkimi, czerwonymi żyłkami. Zamrugałam, celowo szybciej. Byłam totalnie skrzywiona, skoro nawet staruchę zaczynałam posądzać o bycie kimś zupełnie innym niż przeciętna, zgryźliwa baba.
A jesteś pewna, że to niemożliwe? Głos Welsta brzmiał nad wyraz poważnie, zmuszając koła zębate w mózgu do przyśpieszenia. Trybiki pracowały przez króciuteńki moment tak intensywnie, że niemal słyszałam charakterystyczny pisk tarcia. Pasowałoby chyba nasmarować.
Ona nie jest strzygą, zawyrokowałam. Aby wydać werdykt, wzięłam pod uwagę absolutnie wszystkie dane posiadane o tych nocnych drapieżnikach. Ciotka przede wszystkim nie funkcjonowała po zmroku. Szła spać z kurami. Krwi też nie tolerowała, ponoć mdlejąc na popieraniu. No, i gotowa była zwymiotować, gdy ktoś nie dosmażył steku czy innego mięsa, a krwawy sos był kompletnie nie do przyjęcia. Nie, na pewno nie jest.
Ale wiesz, że nie tylko strzygi istnieją, prawda?
Wbiło mnie w ziemię. Fakt, nie tylko strzygi istniały na świecie. Istot niebędących ludźmi nie brakowało, a przecież znałam ledwie parę, podczas gdy bestiariusz pękał w szwach. Zlustrowałam ciotkę, dostrzegając, że czeka na respons. Chwilowo na bok musiałam odsunąć dociekania. Prawdopodobnie i tak bym nie odgadnęła, z kim bądź z czym faktycznie miałam do czynienia.
– Może i masz rację – przemówiłam, nieco odpuszczając. Jak na niczym innym zależało mi przede wszystkim, aby po prostu sobie już poszła i zostawiła nas w spokoju. No, i miałam robotę do wykonania. – Może i nic nie wiem o życiu. – Wzruszyłam ramionami, słysząc cichutki szmer. Milan właśnie wypuścił przetrzymywane w płucach powietrze. Najwyraźniej zaskoczyłam również strzygonia zmianą taktyki. – To jednak nie zmienia pewnego podstawowego faktu. Mówimy o moim życiu, a w nim to ja decyduję i nikomu, ale to absolutnie nikomu nie będę się tłumaczyć z podejmowanych decyzji bez względu na to czy są one błędne, czy trafne.
– Głupota! – zawyrokowała emocjonalnie. Gdyby dzierżyła w ręce lagę, chyba właśnie jej kraniec lądowałby na szczycie mej czaszki niczym w kreskówkach, jakby w ten sposób miała mi wlać oleju do mózgu. – Jak można podejmować złą decyzję, wiedząc, że doprowadzi ona do nieszczęścia?
– Jak na razie nieszczęście przewidujesz tylko ty – burknęłam. – No, i może ten twój Gieniuś.
Zmierzyłam ją spojrzeniem. Chciałam zawrzeć w nim zdeterminowanie. Ciotka Lu musiała pojąć, że jej jęki, stęki, błagania oraz cała reszta wachlarza aktorskich umiejętności, które nam tu mistrzowsko prezentowała, nie miały odnieść sukcesu. Miałam tylko szczerą nadzieję, że lada moment albo zrozumie, albo odpuści, wychodząc stąd bezpowrotnie.
Wiesz, że ona może mieć trochę racji? Dopytał Welst. Jak nic, on także lustrował mnie swymi żółtymi ślepiami.
I ty przeciwko mnie, Brutusie? Zadrwiłam, pilnując się, aby nie wyrzec bodajby sylaby głośno. Dopiero by było, gdybym zaczęła gadać przy niej sama do siebie. Choć może wtedy uznałaby, iż nic tu po niej, a mleko już się rozlało? Ewentualnie odkryłaby, kim jestem, jeśli sama nie posiadała wiele z człowieka.
O ile już tego nie wie, dodał poważnie Welst, czego celowo nie skomentowałam.
Musiałam brać pod uwagę brak happy endu. Nie wszystkie historie cieszyły się szczęśliwym zakończeniem. W przypadku mojej klęska była wysoce prawdopodobna. Sukces okraszony porażką również. Tak czy owak miałam zginąć, ale nikt nie powiedział, że raz. Przewidzenie końcowego wyniku starcia, do jakiego nieuchronnie się zbliżaliśmy z nieznanym nam przeciwnikiem zdawało się więcej niż niemożliwe. W tym jednym wypadku mogliśmy nie dysponować nawet procentem szans, bo i jak przygotować się do walki z czymś bądź kimś, kiedy wiedza na temat przeciwnika była więcej niż znikoma?
– Gienek uprzedzał, że nie zechcesz słuchać – oznajmiła po chwili dłuższego namysłu. Dźwignęłam brew. Szczerze mówiąc, wolałam nie wnikać, kiedy ją o tym uprzedzał. Już z wcześniejszych wypowiedzi ciotki zrozumiałam, że pozostawali w stałym, dosyć bliskim kontakcie. – A wszystko to przez...
– Nie wiem i nie obchodzi mnie, jakich kłamstw ten idiota natłukł ci do głowy – obwieściłam, głośno i wyraźnie zajmując stanowisko.
– Oj, pożałujesz, dziecko, pożałujesz – przewidziała, snując kasandryczne wizje.
Oczywiście wcale tego nie negowałam. Czasem nawet już żałowałam, a do niczego przecież wciąż nie doszło. Nie zamierzałam być też jak ci wszyscy głupcy, którzy zgodnie z podaniami olewali gorącym moczem przepowiednie wieszczki, bo nie podobały im się jej słowa. W końcu Kasandra przepowiadała klęskę, a Trojanie aż do samego końca wierzyli w wygraną, ją określając mianem szalonej. Cóż, może gdyby okazali nieco więcej zdrowego rozsądku, nie przegraliby? Aczkolwiek mogłam tylko gdybać.
– Jeśli to już wszystko, możesz...
– Nie bagatelizuj mnie! – krzyknęła, machając ponownie paluchem. Jakby głośniejsze wrzaski odnieść miały odmienny efekt. Może starucha sądziła, że mnie przekrzyczy lub zakrzyczy albo zdoła przekonać mnie dla świętego spokoju? – Pojęcia nie masz, z czym przyjdzie ci się mierzyć.
– A ty masz? – spytałam odruchowo.
Instynktownie wyczułam, jak Rawicki napiął mięśnie. Respons na zadane pytanie mógł zmienić wszystko o sto osiemdziesiąt stopni. Nie wyczuwałam co prawda w ciotce tej charakterystycznej dla strzyg iskierki, jednoznacznie decydując, iż nie ma nic wspólnego z krwiożerczymi demonami, ale w sumie od zawsze twierdziłam, że nie jest zwyczajną, normalną kobietą. W przeciwnym wypadku musiałaby mieć kota.
Pewna jesteś?
Że musiałaby mieć kota? Spytałam odruchowo, kiedy Welst znów gościł się w mej głowie.
Że jest normalna, sprecyzował.
Nigdy nie byłam tego pewna, aczkolwiek mieszkając z nią nie wiedziałam, że na świecie istnieją strzygi ani inne fantastyczne stworzenia. Mój światopogląd był prosty. Człowiek się rodził, starał jakoś przetrwać, a później umierał. Czy rodził się znów, nie wiedziałam.
Gdyby reinkarnacja jakkolwiek posiadała podporę w fundamentach określających zasady funkcjonowania tegoż ziemskiego padołu, chciałabym powrócić jako pantera śnieżna bądź waran z Komodo. Te zwierzaki w zasadzie pozbawione były naturalnych wrogów w przyrodzie, nie licząc głupich ludzi, choć... chciałabym kiedyś zobaczyć starcie jakiegoś kretyna z ogromną jaszczurą.
Co to za pytanie?
– Ta dyskusja nie ma sensu – zasądziła nagle, obwieszczając mimiką niezadowolenie. – W ogóle nie słuchasz, co się do ciebie mówi.
Z cała pewnością starucha nie powiedziała nic a nic nowego, co mogłabym przeoczyć wskutek dysput ze strażnikiem. Jeszcze zanim głośno obwieściła, że trudzi się na marne, wiedziałam, że tak po prostu jest. Zresztą nie ja kazałam jej się tu tarabanić, aby tracić czas. Gdyby pomyślała logicznie, już dużo wcześniej doszłaby do wniosku, że efektywniej spędzi dzień siedząc jak zwykle w domu i marudząc, bo ktoś na obrusik odłożył kubek z herbatą. Biedna opiekunka.
– No, po prostu Amerykę odkryłaś – zwerbalizowałam kolejną drwinę. – Brawo, Kolumbie. Może czas pobawić się jeszcze w Sherlocka i wyniki obserwacji jakoś wprowadzić w czyn? Gdybyś zapomniała, to przypomnę. Tam są drzwi.
Wskazałam wyciągniętą ręką przestrzeń za plecami starowiny. Fakt faktem tam właśnie znajdowało się wyjście. Śmiało mogła okręcić się na pięcie, wyświadczyć nam wszystkim przysługę i sobie pójść. Zasłużyliśmy na chwilę świętego spokoju, szczególnie że jej pojawienie się odwlekło tylko nieuniknione. Miałam do pogadania z Milanem, bowiem w dalszym ciągu nie wiedziałam, jakich też za informacji oczekiwał Rawicki.
– Nic się nie zmienisz – odparła, kręcąc głową i znowuż cmokając. Zaczynała mnie wkurzać, bo zirytowana byłam już dawno. Jak grochem o ścianę. Powoli zastanawiałam się czy ona kiedykolwiek stąd wyjdzie. – Ale zawsze wiedziałam, że z chwastu nigdy nie...
– Dosyć – Milan nie wytrzymał, przerywając je wypowiedź. Minął mnie, wysuwając się na prowadzenie. – Już za długo tu zabawiłaś, a to i tak tylko przez wzgląd na Karmen, a teraz wypierdalaj stąd!
– Swój swego zawsze pozna – zaskrzeczała z charakterystyczną chrypką. – On doprowadzi cię na dno.
– Nie będę powtarzał – warknął wściekle.
– Dobrze, dobrze – stwierdziła, machając na niego w olewającym geście dłonią. – Widzę wszak, że nic tu po mnie.
Zrobiłam ze dwa kroki do przodu, wychylając się nieco zza bruneta. Starucha omiotła mnie wzrokiem, starając się chyba nie spoglądać na Milana. Jemu nic nie miała do przekazania. Zresztą powiedziała raczej już wszystko, co chciała. Ten komediodramat i tak trwał za długo, pora była kończyć. Obróciła się, prychając i mamrocząc coś pod nosem, ruszyła do drzwi.
Będę musiała zapytać Czębiry, jak ochronić dom przed urokami, odnotowałam w pamięci.
– Radziłbym więcej tu nie przyjeżdżać – rzucił w plecy oddalającej się wolno kobiety.
Nie ruszyłam z miejsca, nie odprowadzając jej do wyjścia. Stałam tylko i patrzyłam, jak sama kieruje się we właściwą stronę. Miałam nadzieję, że nigdy więcej nie będę patrzeć na tę przygarbioną wiekiem sylwetkę, nieco pulchną miejscami, choć niby zawsze słyszałam, jaką to skromniusią emeryturkę dostawała. Kulała na jedną nogę. Schorowane stawy dawały się w tym wieku we znaki, więc tym mocniej zdumiewało mnie, że jednak się tutaj pofatygowała. I po co? Żeby przekonać mnie do racji Lewalskiego?
Po głowie krążyć zaczęły przeróżne, rozmaite myśli. Cała ta afera nie trzymała się kupy. W zasadzie żadne słowo nie pasowało do sytuacji. Byłam o sto lat za młoda, a Gienek chronił nas wszystkich. Obniżając brwi, zmarszczyłam je wraz z czołem. Jeszcze przed momentem sądziłam, że to wynik przewrażliwienia, a ciotka podobnie jak rodzina Lewalskich nie zasila grona istot nadprzyrodzonych. Bezwiednie zastukałam palcem o własną skórę, krzyżując ręce i wpasowując się niejako w rytm stawianych przez nią kroków.
Ludmiła przystanęła, złapawszy za klamkę od drzwi wyjściowych i zamarła w bezruchu. Przez pierwsze sekundy uważałam, że zbiera się w sobie do wysiłku, jakim jest ich otwarcie i przekroczenie progu, nawet jeśli koncepcja ta brzmiała głupio. Wyprostowała się, ale skrzywienia kręgosłupa nadającego kształt całej posturze siwowłosej nie zamaskowała. Obróciła głowę ku nam, nakierowując swe ciało nieznacznie w naszą stronę, a kiedy brązowe spojrzenie zatrzymało się na mnie, poczułam, jakby mentalnie właśnie przeszyto mnie halabardą.
– Wie już?
Nie odpowiedziałam, zastanawiając się nad sensem pytania. Dwa krótkie, pozornie proste słowa rozbiłam na drobinki, rozdzierając je niemal do atomów, ale nie potrafiłam wyłuskać ich sensu. Wie? O czym? Kto? Milan?
Jedyna możliwa alternatywa pytania krążyła wokół wczorajsze spotkania, aczkolwiek cichy głosik zdrowego rozsądku podpowiadał, że to nie szept logiki a wyrzutów sumienia. Nie powiedziałam przecież nadal mężczyźnie o przebiegu zeszłego wieczoru, przez co tkwił w błędnym przekonaniu o mym widzeniu z Jagodą a nie naszym wrogiem numero uno.
Głową skierowałam się ku partnerowi. Jego ciemne, bezdenne spojrzenie spoczęło na mnie, doszukując się fundamentów cementujących podwaliny pytania starej. Gdyby nie ten fakt, zaczęłabym podejrzewać, że on coś przede mną ukrywa. W końcu nieraz próbował coś przede mną zataić. Nie pasowało mi tylko, skąd ciotka Lu miałaby mieć bodajby blade pojęcie o ewentualnych grzeszkach mężczyzny.
Podburza cię?
Słowa Welsta mnie olśniły. Niby oczywistym było, że stara raszpla usiłowała nas skłócić, a jednak wyglądało na to, że oboje łyknęliśmy przynętę niczym głupie ryby nadziewały się na haczyki wędkarzy. I czemu? Z powodu jednego marnego robaka? Wypuściłam powietrze, a skrzydełka nosa najpewniej zafalowały.
– Sprawy między mną a Milanem wcale cię nie dotyczą, więc się nie wtrącaj – zakomunikowałam głośno, zwracając na nią całą uwagę. – I nie próbuj z nami tych swoich tanich sztuczek. Nie skłócisz nas, bo uwidziałaś sobie, że jakkolwiek musisz nas rozdzielić.
Pokiwała głową, jakby serio pojmowała sens komunikatu. Strach było się bać, co też jej pod kopułą się roiło, lecz chyba wolałam nie wiedzieć. Piekielnie trudno przychodziło zrozumienie zaburzonego toku myślenia osoby, która niezbyt klasyfikowała się do normalnych bez względu na rasę. Ciotka zawsze bowiem miała swoje unikatowe, niezbywalne odchyły.
– No, dobrze – odparła, zwracając się ponownie ku drzwiom. Kątem oka widziałam, że Milan nadal pozostawał spięty, ale nie czułam na sobie jego prześwietlającego spojrzenia. Być może moja reakcja pozwoliła mu wierzyć, że jednak sumienie mam czyste. – Bylebyś tylko nie straciła tego dachu nad głową, bo ja cię już nie przyjmę – zagroziła.
– O to się martwić nie musisz – zapewniłam. – Wolałabym sypiać pod mostem niż u ciebie.
– Kiedyś nie marudziłaś.
– Kiedyś nie miałam wyjścia – podkreśliłam, nieudolnie kryjąc zdenerwowanie burzące krew w żyłach. – Przypominam ci, że nie wprowadziłam się do ciebie, bo tak mi się zachciało, tylko taki został ogłoszony wyrok sądu rodzinnego. I wierz mi lub nie, zwisa mi to, ale nigdy mnie on nie cieszył.
Zesztywniałam i wcale nie pod naporem nieprzeniknionego spojrzenia kobiety. Bogowie jedni raczyli wiedzieć, co sobie właśnie myślała. Na pewno zraniłam jej dumę, ewentualnie potwierdzałam opinię, że jestem tylko niewdzięcznym i niewychowanym bękartem, któremu ona przecież wręczyła serce na dłoni. Mogła myśleć, co chciała, ale znałam prawdę, przemilczając ją celowo. Było, minęło.
– Szkoda, że nie wykorzystałaś szansy, jaką los wepchnął ci w ręce – stęknęła, otwierając drzwi. Pocieszała mnie myśl, że coraz bliżej byliśmy końca gehenny nazywanej potocznie rodzinnym spotkaniem, nawet jeśli Ludmiła Mirońska, ciotka ojca nie była członkiem mojej rodziny. Teraz przynajmniej przymierzała się do wyjścia, a ja ze zniecierpliwieniem odliczałam kolejne sekundy dzielące mnie od jej odejścia. – A mogłaś mieć wszystko, wyjść na ludzi, ale po co? – Uniosłam wyżej głowę, pokazując, że nie ima się mnie jej krytykanckie spojrzenie. – Wszyscy zmarnowaliśmy na ciebie czas.
Przymknęłam na moment oczy, wiedząc, że już nie patrzy. W duszy powtarzałam sobie, że to tylko głupia i nic nieznacząca gadka, a ona bredzi. Nie była strzygą, nie słyszała o wiedźmach, a jeśli nawet tkwiłam w błędzie, znała mity przekazywane pocztą pantoflową. W końcu ja również znałam wcześniej bajki o druidach i czarownicach, ale fakty przerosły dziecięce wyobrażenia, a nawet kreatywność bajarzy.
– Pozdrów Jagodę – rzuciłam na odchodne.
Chciałam się już odwrócić do niej plecami, chociaż niby wroga nie spuszczało się z oczu, kiedy wypowiedziała w eter kolejne słowa. Wrosłam w ziemię, nawet nie reagując na drwiący ton wypływający z jej ust kierowany do Milana. Zbyt mocno interesowała mnie reakcja partnera, której obawiałam się teraz najmocniej, plując samej sobie w brodę. A mogłam się nie odzywać.
A mogłaś, poparł Welst. Oczami wyobraźni ujrzałam, jak okręca dziób w przeciwnym kierunku, jakby jakiś nieokreślony punkt w przestrzeni nagle skupił całą jego uwagę.
Przełknęłam ciężko, z opóźnieniem rejestrując każdą kolejną sekundę. Czas zwolnił maksymalnie, jakbym uwięziona została w wymyślnej pułapce czasowej. Serce przyśpieszyło, waląc niemiłosiernie mocno w klatce piersiowej. Największe, najskrytsze obawy właśnie dopadały mnie znienacka, przyduszając. Teraz następowało moje być albo nie być.
Zlustrowałam bruneta, w zasadzie niemo wbijając w niego wzrok. Odwrót wraz ze słowami zołzy, która jakby nigdy nic sobie właśnie poszła, stał się niemożliwy. Chcąc czy nie chcąc, musiałam stawić czoło nie tylko obawom, ale także strzygoniowi.
Trzask drzwi wprawił sekundnik z powrotem w ruch, a tykanie zegara dobiegło mych uszu. Wróciłam do rzeczywistości, opuszczając wymiar, w którym zawitałam na moment, jednocześnie wcale nie zmieniając położenia bodajby o milimetr. Jedno wiedziałam na pewno, zostaliśmy sami.
Welst? Spytałam spanikowana, szukając ratunku.
Aktualnie chyba jak nigdy potrzebowałam zapewnienia, że mój sowi opiekun jest ze mną i czuwa. W sumie to on ostatecznie miał mnie dźwigać, kiedy w wyniku sromotnego upadku sięgnę dnia. Skazy, którą zostałam naznaczona nie sposób było zbagatelizować, a wczorajsze słowa wyrzekane przez Lewalskiego niczym oślizgłe robale wpełzały coraz chętnie do mózgu, przypominając, iż zgodnie z prawami natury powinnam zostać poddana eksterminacji.
No, już, nie panikuj, polecił, przy czym ani trochę nie brzmiał uspokajająco. Wręcz przeciwnie. Z niewiadomych mi przyczyn pogrążałam się coraz mocniej i mocniej we własnych myślach, poddając z wolna narastającej panice. Kara, uspokój się. Wdech i wydech.
Łatwo ci, kurwa, mówić, syknęłam w głowie, przy czym nawet nie byłam pewna czy to ja, czy też moja podświadomość przejęła ster.
Oddychałam szybko i płytko, a puls wręcz huczał w uszach. Ciśnienie wzrosło do niebagatelnych wartości, wywołując dodatkowo pisk oraz wrażenie przytkania. Zupełnie jakbym właśnie zasiadała w startującym samolocie zamiast twardo stać na stałym gruncie. Obraz zafalował niebezpiecznie, kiedy ciężko przełknęłam, a sylwetka strzygonia zyskała na wyrazistości, jakbyśmy znajdowali się w kolorowej plamie.
I jak tam kolejny rozdział ?
Mam nadzieję, że tytułem nieco zmyliłam ;)
Popieracie cioteczkę Lu ?
A może zastanawiacie się, co takiego powiedziała na odchodne, że nasza Karmen ledwie ustała na nogach, nie mdlejąc ?
Kochani, będzie mi niezmiernie miło, jeśli zostawicie komentarze pod rozdziałem.
Pamiętajcie, że to Wy motywujecie mnie do pisania i publikowania.
Dziękuję, że jesteście...
Dziękuję za Wasze głosy <3
I nie zapominajcie, że jak chyba każdy autor lubię wiedzieć, co się w Waszych głowach dzieje.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top