25. Lepiej, aby przyjazne dusze poczuły się docenione
Jeśli miałam być szczera, kompletnie nie tego się spodziewałam, wsiadając do hondy. Tymczasem wzrok zdecydowanie mnie nie mylił, aczkolwiek do głowy nie zawitała żadna idea objaśniająca, co my tutaj w zasadzie robimy. Wysiadłam z samochodu, nie czekając, aż strzygoń obejdzie pojazd, aby otworzyć mi drzwi, co skwitował niezrozumiałym mamrotaniem. Ciarki pełznące wzdłuż linii kręgosłupa niewiele miały wspólnego z przejmującym chłodem.
Podałam mężczyźnie dłoń, ujmując jego. Dobrze, że potrafiłam chodzić w obcasach, bo gdy pociągnął mnie ku sobie, nie wyrżnęłam orła, a jedynie wpadłam na ciało bruneta, pozwalając się otoczyć ramieniem. Rozejrzałam się dookoła, przełykając ciężko. Oni poszaleli, skwitowałam, oceniając miejsce, gdzie zostałam przywieziona.
Zerknęłam za siebie ponad ramieniem. Wyglądało na to, że tylko ja się przejęłam. Innym otoczenie nie przeszkadzało, aczkolwiek z drugiej strony może patrzyłam na całokształt z nieprawidłowej perspektywy. Strzygi wszak powstawały, kiedy człowiek umarł.
– Zimno ci?
Głos stąpającego tuż obok mężczyzny przejawiał troskę. Fakt, chłód w dalszym ciągu przeszywał moje ciało, aczkolwiek ciepło wywołane jego zainteresowaniem rozlało się w moim wnętrzu. Nie zamierzałam mu o tym mówić. W końcu chciałam, aby poważnie podchodził w przyszłości do każdego wyrzekanego przeze mnie słowa.
– Mówiłam ci już w domu, że temperatura raczej nie zachwyca – odparłam cicho i ze słyszalną pretensją w głosie.
– Mogę ci dać moją marynarę.
– A później sam się rozchorujesz – stwierdziłam, posyłając Milanowi karcące spojrzenie.
Brakowało mi jeszcze tego do pełnej puli nieszczęśliwych wypadków. Jeśli chory mężczyzna stanowił uosobienie kataklizmu, chory strzygoń mógł być śmiało określany mianem Armagedonu. Podejrzewałam wręcz, że Ragnarok nijak miałby się z konającym w akompaniamencie agonalnych pojękiwań strzygiem zmożonym choróbskiem, nawet jeśli byłaby mowa o niegroźnym przeziębieniu.
– Jestem bardziej odporny, niż ci się wydaje – powiadomił z przekąsem.
Mógł mieć rację, bo nawet Czębira twierdziła, że strzygi chorują niezwykle rzadko. Niemniej jednak chorowały, a stan braku zdrowia określały powolnym konaniem. Z innej strony patrząc, mógł mieć rację, bo urodził się strzygiem, co samo w sobie czyniło go silniejszym od pobratymców. Uznałam, że niektórych hipotez lepiej nie weryfikować.
– Ja też – stęknęłam, zdążając wiernie u jego boku. – Nie pamiętam, kiedy naprawdę chorowałam.
Milan coś odpowiedział, ale dotarliśmy do miejsca i to na okolicy skupiłam całą swoją uwagę. Z bliska wznoszący się przed nami budynek wcale nie wyglądał lepiej, napawając takim samym przerażeniem, jak kiedy patrzyłam na niego, wysiadając z samochodu. Takiego dreszczyku emocji nie czułam nawet podczas oglądania ciekawszych horrorów. Zadrżałam, modląc się w duchu, aby mężczyzna zrzucił moje zachowanie na wynik chłodu, bo nie chciałam robić za tchórza.
Przed nami wznosiła się stara, zdezelowana kapliczka. Jak nic w środku mieściły się katakumby sięgając głęboko pod ziemię. Dookoła w glebie natomiast pozatykane stały rozmaite, niekoniecznie tradycyjne krzyże, ewidentnie znacząc cudze groby. Bezimienne mogiły obcych, zapomnianych przez cywilizację istnień pogrzebanych na tymże odludziu z dala od prawdziwej cywilizacji.
Znajdowaliśmy się bowiem gdzieś pośród drzew. Zmierzyłam bruneta, zastanawiając się, co zamierza zrobić i dlaczego tutaj teraz jesteśmy, skoro święto zmarłych zaczynało się dopiero po północy.
Ku mojemu zaskoczeniu towarzyszące nam strzygi natychmiast wzięły się do pracy. Raz dwa ułożono kopiec z drew, wysuszonej trawy i kilku innych łatwopalnych materiałów, o czym przekonałam się po chwili, gdy Spitymir z Radagastem sprawnie podpalili całość. Intuicyjnie wtuliłam się w Milana, który wbił wzrok w narastające płomienie. W ułamku sekundy atmosfera zgęstniała, zyskując patetyczności.
– Chodź – polecił, ruszając z miejsca.
– Dokąd? – szepnęłam, nie chcąc ukazać lęku.
Sąsiedzi zebrali się wokół płonącego ogniska, a na ich twarzach wymalowała się nostalgia, zaś my z Milanem wystąpiliśmy nieco przed utworzone półkole. Brunet wyciągnął wolną rękę ku ognisku, w stronę ognia kierując wnętrze dłoni, jak wyciągało się zmarznięte dłonie do koksownika mroźną zimą.
– Dusze przyjazne, braterskie... – zaczął mówić, kiedy przystanęliśmy bliżej płomieni – ...wejrzyjcie na nas łaskawie względem łączących nas więzi. Dziady nasze ukochane, łask ześlijcie, opieką obdarzcie i w spokoju swą wędrówkę po Nawii odbywajcie.
Słuchałam w skupieniu oraz z uwagą słów mężczyzny otaczającego nieustannie mą talię ramieniem. Dopiero kiedy skończył swą krótką, aczkolwiek treściwą przemowę, zrozumiałam, że zwracał się do zmarłych. Nawia brzmiała nieprzeciętnie znajomo, a sam wydźwięk tegoż słowa rozbudził wspomnienia, które po prawdzie nawet nie należały do odległych. Doskonale pamiętałam odwiedziny w zaświatach, a także drugą wizytę złożoną Welesowi.
Gdy skończył odmawiać inkantację modlitewną, zapadła cisza. Obserwując przyjaciół wpatrzonych poważnymi oczami w ogień, wnioskowałam, że i oni wznoszą ciche, skryte prośby oraz podziękowania zmarłym bliskim. Kątem oka dostrzegłam, jak Niemira szybkim ruchem ociera policzek, ścierając najprawdopodobniej spływającą po nim łzę.
– Tu... – zaczęłam, szeptem zwracając się do Milana i próbując sformułować pytanie w spójną wypowiedź. – Spoczywa tutaj ktoś... bliski?
– Nasi – odparł.
– Nasi – powtórzyłam cicho.
Obróciłam głowę. Od mogił oddzielał mnie nie tylko sporawy kawałek, ale również narastające płomienie. Oczy zaszkliły się nie wiadomo nawet kiedy ani dlaczego, skoro nigdy nie opłakiwałam nikogo, a istot pogrzebanych tutaj nawet nie znałam. Nieoczekiwanie w głowie rozbrzmiało pytanie zadane przez Welsta i rzucające nowe światło na otoczenie. Intuicyjnie obróciłam się, skupiając uwagę na jednym kopcu umiejscowionym nieco dalej, odrobine z boku.
Ruszyłam przed siebie, zdążając wolnym krokiem w kierunku grobu. Milan ani nikt inny mnie nie powstrzymał, pozwalając na nieznaczną samowolkę. Ominęłam ognisko, czując na sobie wzrok przynajmniej niektórych z obecnych tutaj osób, lecz nijak przeszkadzały mi ich spojrzenia. Ziąb któryś już raz przeszył ciało, kiedy zatrzymałam się, wbijając oczy w grząskie podłoże. Usyp sprawiał wrażenie stosunkowo świeżego w porównaniu z resztą.
– To grób...
– Jarowira – dopowiedziałam cicho, pojmując w lot przekaz przystającego za mną bruneta. Skinął głową, potwierdzając. – Ja go zabiłam.
– To wcale nie...
Nie słuchałam, co mówił. Jego słowa chwilowo były mi obojętne. Stałam i patrzyłam na grób osoby, która zginęła praktycznie z mojej ręki. Przymknęłam powieki, wsłuchując się w szum wiatru, jakbym w nim dosłyszeć miała słowa rozgrzeszenia wyrzekane przez mą ofiarę. Pierwszą i jedyną, której nie chciałam pozbawiać tchnienia.
– Niech Weles oprowadzi cię po dziewiczych, zielonych polach Nawii – wypowiedziałam niespodziewanie, wyciągając rękę i dotykając drewnianej imitacji krzyża.
Oczywiście domyślałam się, że Jarowir lądując w zaświatach nie miał się tak dobrze jak ja, kiedy trafiłam przed tron Welesa. Niemniej jednak był on strzygiem, jakby nie patrzeć potomkiem sowich wiedźm oraz wynikiem ich dawnych decyzji. Żywiłam nadzieję, że jednak bóstwo śmierci i magii okaże mu więcej łaski, a także uwagi niż zwyczajnym zmarłym.
– Na pewno tak będzie. – Milan wypowiedział te słowa tuż przy moim uchu. – Jestem pewien, że Jarowir udzieli ci swej opieki.
– Mi? – prychnęłam cicho, nie chcąc burzyć spokoju innych. Strzygi rozproszyły się, nie tworząc już półokręgu przy ognisku. Każda znalazła miejsce przy którejś z bezimiennych mogił, a kiedy odszukałam spojrzeniem wszystkich moich sąsiadów, zorientowałam się, że grobów jest tutaj więcej, niż pierwotnie przyuważyłam. – Wątpię, aby chciał on troszczyć się o kogoś, kto go zamordował.
– Patrzysz na to z nieodpowiedniej perspektywy – poinformował szczerze. – Żadne z nas nie chce skończyć jako pełnowymiarowy demon z pękniętym sercem. Jarowir też nie chciał. Zadając mu śmiertelne rany, uwolniłaś go od losu przeklętego odmieńca – usiłował mnie zapewnić o własnej racji. – I jeśli ktokolwiek ponosi winę, tym kimś jestem ja.
Możliwe że Milan miał część racji a mój punkt widzenia był całkowicie błędny. Nie zamierzałam jednak przyznać tego głośno. Zresztą sumienie nie zdołało pogodzić się jeszcze samo z sobą, a działanie wbrew jemu mogło nawet definitywnie przekreślić wejście do Nawii. Westchnęłam.
– To święto chyba nie polega na obwinianiu się – stwierdziłam, próbując powiedzieć cokolwiek mądrego.
– Chciałabyś go nakarmić? – Moja mina nie skrywała zdumienia. Karmienie martwych zdawało się przesadą, jeśli już nie niewykonalną abstrakcją. Niby jak on ma cokolwiek przełknąć? – Mamy w bagażniku ciasto i miód.
– Nawet nie będę udawała, że rozumiem – przyznałam.
Oczami prawdopodobnie wielkimi niczym spodki wpatrywałam się w ciemnowłosego towarzysza. Dźwignął kąciki ust, ale wyjątkowo nie sprawiał wrażenia aroganta zadufanego w sobie. Pochylił się ku mnie, dociskając do siebie na moment nieco mocniej, a na koniec kolejny już dzisiaj raz ucałował mnie w skroń.
– Nie musisz – odparł, po czym podjął wysiłek, aby spróbować chociaż częściowo nakreślić mi sytuację. – Najedzone dusze to szczęśliwe dusze, a tylko takie są łaskawe i otaczają opieką.
Rozejrzałam się. Inne strzygi już karmiły dusze spoczywających w poblisku zmarłych przyjaciół, choć najpewniej żadnego bym nie skojarzyła. Nie wątpiłam jednak ani przez sekundę, że w każdym z bezimiennych kopców spoczywały inne krwiożercze demony. Ostatecznie pokiwałam głową, ciesząc się, że nie musiałam nic mówić, aby zrozumiał. Cmoknął mnie ponownie, zostawiając na moment samą, po czym udał się do samochodu.
Jarowirze, wywołałam jego imię, spoglądając ponownie we właściwą stronę. Nie bardzo nawet wiedziałam, co powinnam mu przekazać. Przeprosić? Życzyć szczęścia po drugiej stronie? Objęłam się ramionami, chcąc dodać sobie bodajby ociupinę tej otuchy, jaką ledwie przed momentem raczył mnie niepełnoprawny małżonek.
Miałem się nie wtrącać. Usłyszałam w myślach słowa wypowiadane charakterystyczną intonacją. Welst postanowił przemówić. Rzadko to robię, ale dziś zgadzam się z twoim strzygiem. Uwolniłaś Jarowira od smutnego, bardzo smutnego losu.
Zabiłam go, odparłam, oskarżając samą siebie. Nie zrobiłam tego bynajmniej ze względu na niego.
W tym wypadku intencje liczą się najmniej, oświadczyła sowa.
Otworzyłam szerzej oczy, dostrzegając majaczącą w powietrzu sylwetkę wielkiego ptaka o nieskazitelnie białym upierzeniu. Znałam już tę sztuczkę, bo niejednokrotnie strażnik ukazywał mi się, przybierając niematerialną, lecz widoczną postać. Welst wszak był tylko jeden. Podobnie jak mężczyzna, który znikąd ukazał się moim oczom, wykorzystując podobną technikę do Białego. Zamarłam, lustrując ludzkie wydanie Jarowira, bo w przynależność wyimaginowanego ciała do właściciela nie wątpiłam ani przez momencik.
Jarowir był raczej zwyczajnym mężczyzną. Jeślibym spotkała go na ulicy, najpewniej niczym by się nie wyróżniał w moich oczach. Byliśmy jednego wzrostu, co błyskawicznie oceniłam, choć stałam w butach na obcasie. On jednak nie dotykał stopami podłoża, nieznacznie unosząc się ponad własnym grobowcem. Dodatkowo strzygoń posiadał świetną formę, choć mięśnie rysowały się pod jego koszulą słabiej niż pod ubraniem niemal nieodstępującego mnie na krok Rawickiego. Brązowe włosy idealnie pasowały do ciemnych, lecz nie czarnych oczu, które świdrowały mnie z zaintrygowaniem.
Naprawdę cię uwolniłam? Spytałam prosto, patrząc na niego. Nie odpowiedział, nawet nie otwierając ust. Prawdopodobnie gdyby nie rozciągnął ich w nonszalanckim uśmiechu, uznałabym, iż Milan wraz z Welstem wcale nie mieli racji. Tymczasem Jarowir absolutnie nie sprawiał wrażenia nieszczęśliwego, choć wątpiłam, ażeby wcześniej pragnął umierać. Przykro mi z powodu Alicji.
Wierz mi lub nie, ale on nie cierpi, zakomunikował Welst. I lepiej zapamiętaj to, bo Weles nie zrobi dla ciebie kolejny raz wyjątku.
Weles, zdumiałam się. Bóg rządzący zaświatami miałby wyrazić zgodę na ukazanie mi się zmarłego strzyga? Nonsens, oceniłam realnie, patrząc, jak kreacja martwego szatyna wyciąga ku mnie rękę.
Łza zakręciła się w oku, kiedy dotarło do mnie, że właśnie jednał się ze mną. Bezwolnie uniosłam własną rękę, próbując sięgnąć palcami jego, co okazało się niewykonalne. Skinął głową, jakby chciał przekazać, że już wszystko dobrze i mam się nie martwić ani nie przejmować, bo on jest wreszcie szczęśliwy.
– Lubił sernik z rodzynkami. – Opuściłam rękę, kiedy zza pleców dobiegła mnie informacja oznajmiana przez Milana. – Zrobiłem taki, chociaż pewnie uznałby go za tanią podróbę.
– Tanią podróbę? – podłapałam, zerkając na strzygonia. Pierwszy raz widziałam na jego obliczu tyle bólu, smutku oraz żalu. Na sam widok udręczonej twarzy bruneta poczułam nieprzyjemne ukłucie w sercu, wyobrażając sobie, że kiedy ono pęka, cierpienie jest o wiele, wiele silniejsze. – Dlaczego?
– Bo tak naprawdę nigdy nie lubił sernika – zakomunikował mężczyzna, wywołując moje skonfundowanie. – Nigdy nie lubił ciast, słodkości ani innych tego typu przekąsek. A później... - głos mu się załamał na moment. – Później poznał Alicję.
Więcej tłumaczeń nie potrzebowałam. Zrozumiałam przekaz. Strzygoń pokochał kobietę, najpewniej dla niej objadając się deserowym przysmakiem. Podeszłam bliżej Milana, wyciągając ręce.
– Mogę?
– Proszę – powiedział, wręczając mi pakunek.
Przejęłam ciasto. Nigdy wcześniej nie trzymałam czegoś równie ciężkiego i lekkiego zarazem. Mały kawałek sernika zdawał się najbardziej wyjątkowy, jaki miałam okazję zobaczyć w życiu. Obraz się rozmazał, zaś pod powiekami poczułam wilgoć. Słyszałam szelest liści za plecami, ale nie obejrzałam się. Teraz najmniej ważne było to, kto właśnie stanął za mną. Korpus skierowałam ku mogile Jarowira, robiąc krok w jej stronę, a następnie przykucnęłam, najpewniej brudząc suknię ciorającą obecnie po brudnej ziemi. Ułożyłam ostrożnie deser na przekopanej glebie.
Mimo wszystko nie mogę prosić, byś nad nami czuwał, wyznałam, kolejny raz zwracając się do postaci, której po prawdzie nawet już z nami nie było. Welst odstawił już mieszkańca Nawii do domu, samemu również rozmywając się w powietrzu. Mam tylko nadzieję, że jako zadośćuczynienie przyjmiesz zapewnienie, że ochronię naszych przyjaciół. Oni dla mnie też są ważni, Jarowirze.
Wstałam, nie odrywając oczu od grobu. Natychmiast zostałam objęta, pozwalając, aby emanujące od Milana ciepło poczęło rozgrzewać także moje ciało. Oparłam głowę na jego ramieniu, obserwując, jak Niemira wyprzedza mnie, także podchodząc do kopca. Zachowując się podobnie do mnie, ułożyła na nim jedzenie przypominające precle. Radek również coś złożył, po czym skupiając część uwagi na blondynce, myślami prawdopodobnie nie odstępował utraconego przyjaciela.
Kiedy następne osoby karmiły duszę Jarowira, wykładając jej coraz to różniejsze potrawy, Milan odsunął się nagle nieznacznie. Posłałam mu pytające spojrzenie, ale nie odpowiedział. Zamiast tego otworzył butelkę, dopiero teraz przypominając mi mimowolnie o miodzie pitnym, który ponoć też ze sobą przywieźliśmy, aczkolwiek to on wszystko przyszykował. Byłam mu wdzięczna, że nie przeoczył niczego, nawet jeżeli niezbyt wiedziałam, co czeka mnie lada moment. Wyciągnął rękę z butelką przed siebie, polewając zawartością grób i pojąc druha.
– Nie wiń się. – Wzdrygnęłam się niekontrolowanie, kiedy zostałam objęta z innej strony. Szybko jednak rozpoznałam, kim jest odważna osoba. Ułożyłam dłoń na otaczającej mnie ręce przyjaciółki, pozwalając się przytulić, podczas gdy mówiła cicho i spokojnie, obnażając przede mną własne przemyślenia. – Nie chciałam, aby umierał, ale to nie twoja wina. Gdyby Alicja żyła, jemu nie pękłoby serce.
– Mordercy Alicji ponieśli karę – zakomunikował nieco oschle Milan.
– Trudno zapomnieć.
– Nie smęćcie tak – poleciła zupełnie rozklejona Dalebora zjawiająca się przy nas znikąd. Jej ciemnozielone oczy nie tylko błyszczały od gromadzących się łez, ale też były mocno zaczerwienione, jakby dopiero co przestała płakać. – Pora wracać do domu, co nie, Mil?
– Masz rację – przyznał. Zanim jednak ruszyliśmy z powrotem do samochodów, wydał ostatnie polecenia przywódczym tonem. – Radagast, Spitymir, doglądnijcie paleniska. Nie może zbyt szybko zagasnąć. Sambor, sprawdźcie z Wojsławem czy wszystkie dusze posilono.
– Z Borcią zabezpieczymy teren przed złymi duchami – zaoferowała się Godzimira.
– Niemira, pomóż dziewczynom – nakazał Milan. – Radosto, zapal świece w kaplicy.
Skinęła głową, potwierdzając, iż przyjęła polecenie. Ruszyła z miejsca w tej samej chwili, kiedy pobieżnie wzrokiem oceniłam otoczenie. Parę metrów w bok stała Żagota z ponurą miną. Jako jedyna nie otrzymała żadnych wytycznych, czekając, aż reszta zrobi swoje. Objęła się rękoma, unosząc głowę na moment, w związku z czym nawiązała ze mną kontakt wzrokowy. Wykluczona?
Ruszyłam z miejsca, podchodząc bliżej niej. Nie pojmowałam, skąd w mojej głowie rozbrzmiało to jedno słowo, wskazując, iż coś jest nie tak, jak być powinno. Ta strzyga należała do społeczności, a zdawała się opuszczona oraz osamotniona przez wszystkich dookoła. Dostrzegłam, jak zesztywniała, pojmując, że idę do niej, a nie gdziekolwiek indziej.
– Jak się czujesz? – zapytałam z troską, przystając w jej pobliżu. Nie odpowiedziała, jedynie lekko wydymając usta i obracając twarz ku mogile Jarowira. Ciężkie oraz przeciągłe westchnięcie udzieliło mi sporo informacji. – Był ci bliski?
– Był moim bratem – wyznała, zaskakując mnie.
Nie podejrzewałam nawet, że Żagotę oraz Jarowira łączyło coś ponad seks i kilka chwil hedonistycznej przyjemności. Zmarkotniałam. Nawet bardzo chcąc ją pocieszyć, nie umiałabym podnieść strzygi na duchu. W końcu zabiłam jej najbliższą osobę. Zdziwiło mnie tylko, że nigdy wcześniej nie słyszałam, aby była powiązana z Jarowirem, szczególnie skoro mieszkała wraz z Zamirskimi. Prędzej to ich powiązałabym z jej personą.
– Przykro mi – wyznałam. – Okazuje się, że twoja niechęć do mnie jest usprawiedliwiona.
Dopiero teraz poczułam na sobie przenikliwy wzrok szmaragdowych oczu. Czaił się w nich szczery smutek, jakiego nie sposób byłoby udawać. Nawiązałyśmy na moment kontakt, krzyżując spojrzenia, ale ciemnowłosa strzyga szybko go zerwała.
– Jarowir wiele dla mnie znaczył, to prawda – zakomunikowała. – Ale to nie dlatego za tobą nie przepadam. – Zaciągnęłam się głęboko rześkim powietrzem, rozchylając bezwiednie wargi. – W sumie to nawet już nieważne. Znam swoje miejsce.
– Co prawda nie zostaniemy raczej przyjaciółkami od serca, ale wiedz, że zawsze chętnie cię wysłucham – zaznaczyłam. Żagota skinęła tylko głową, a i to nie od razu. Musiała się chwilę namyślić, najwyraźniej ważąc wartość mych deklaracji. Dobiegł mnie odgłos kroków osoby zatrzymującej się tuż obok w niewielkiej odległości, przepłaszając strzygę, która szybko pokonywać zaczęła odległość oddzielającą ją od samochodów. – Nie wiedziałam, że była między nimi aż taka więź.
Czyjeś dłonie wylądowały na moich ramionach. Natychmiast i bez większego namysłu rozpoznałam ich wielkość oraz ciężar, chociaż będąc szczerą, swoistym podpisem personalnym okazał się zapach iglaków otulający mnie szczelnie od tyłu. Rozluźniłam ciało, bez żadnych obiekcji podpierając się o korpus stojącego za mną bruneta.
– Wszystkich nas ona łączy – stwierdził. – Jesteśmy rodziną.
– A mimo to nie wyznaczyłeś jej żadnego zadania – dostrzegłam, kątem oka spoglądając na partnera. Obróciłam głowę w bok, aby wygodniej było mi patrzeć na niego. – Nie możemy traktować jej inaczej, skoro jest jedną z nas.
– Nie wątp we mnie – poprosił nakazującym tonem. – Chciałem, aby ten czas mogła poświęcić duszy Jarowira, sówko. Potrzebowała tego bardziej niż my jej krzątania się po terenie cmentarza.
Bez komentarza ponownie skierowałam twarz w inną stronę. Wzrokiem omiotłam okolicę, przyuważając, że towarzyszące nam strzygi zdążyły wypełnić powierzone im obowiązki. Radagast szedł do samochodu w towarzystwie dwóch kobiet, Radostę otaczając jednym ramieniem a Niemirę drugim. Spit dołączył do innej trójki, choć Wojsław trzymał przy sobie tylko partnerkę, pozwalając rudowłosej kroczyć samodzielnie obok. Sambora zlokalizowałam w pobliżu samochodu, ale nie wyglądał, jakby kokietował właśnie Żagotę, która już wsiadała.
– Odwiedziliśmy strzyże cmentarzysko – oświadczyłam, wcale nie wygłaszając nowinek. Każdy o tym doskonale wiedział. – A teraz co? Wracamy do domu?
– Tak – potwierdził, a zanim zapytałam o ewentualny dalszy ciąg obrządków, dodał: - Czas wracać i sprowadzić przychylność na nasz dom. Lepiej, aby przyjazne nam dusze dziadów poczuły się jednak docenione.
– Dusze dziadów... – powtórzyłam, rozważając wypowiedź strzygonia. – Mogą się na nas jeszcze gniewać, skoro przyjechaliśmy do nich w środku nocy?
– Tu spoczywają tylko nasi bliscy. – Zmierzyłam go, niewerbalnie dając do zrozumienia, że co najwyżej mówił o swoich demonicznych pobratymcach. Ja ledwie kojarzyłam jednego właściciela kopczyka. – Mam na myśli mieszkańców kamienicy, którzy zmarli na przełomie lat z różnych przyczyn.
– Zmarli – spapugowałam kolejny raz. – Jakoś nie wierzę, żeby skonali z przyczyn naturalnych.
– Każdy z nich posiada swoją unikatową, odmienną historię. Jeśli chcesz, kiedyś opowiem ci je wszystkie – zaproponował, wychodząc intuicyjnie naprzeciw oczekiwaniom, jakich nie zdołałam nawet sformułować. – Teraz okazaliśmy im szacunek, ale wszyscy mieszkający z nami pod jednym dachem posiadali własnych krewnych lub przyjaciół, jakich przyszło im utracić. Oni przetrwali, podczas gdy tamtym nie dane zostało zespolić duszy ze strażnikiem, sówko – objaśniał.
Milan tłumaczył nieco zawile całokształt prawd tworzących nasz świat, ale wbrew pozorom pojmowałam, co mówił. Odsunęłam się od niego, ponownie czując chłód i słabnące ciepło emanujące z męskiego ciała, a zanim zdołał zareagować, okręciłam się na pięcie. Przez moment sprawiał wrażenie totalnie zaskoczonego moim zachowaniem, dlatego też nie objął mnie od razu, gdy wbiłam się w niego, wtulając mocno.
Być może postępowałam śmiesznie oraz nielogicznie, ale potrzebowałam teraz silnych ramion, a także poczucia bezpieczeństwa. Zdaniem strzygonia każdy posiadał w świecie dusz bliskie osoby, które można było sobie zjednać. Nie brał tylko pod uwagę, że ja nie miałam nikogo takiego. Składanie próśb w stosunku do rodziców brzmiało groteskowo, pomijając fakt znany wyłącznie mi i Welstowi. Oni nie dbali o mnie za życia, więc po śmierci szanse na to tym bardziej zmalały.
Jak na zawołanie przypomniałam sobie wyjątkowo smutną historię partnera. Piąte koło u wozu, niechciane dziecko, któremu w zasadzie od początku powtarzano, iż miało nie żyć oraz odmieniec różniący się od pozostałych. I Diuna. Płomykówka od pierwszych chwil Milana na świecie pełniła nad nim opiekę, lecz początkowo starała się pozostawać niezauważalna dla innych, jednak mimo to krążyła często w jego pobliżu. Zabobonni przekreślili chłopca, uznając za przeklętego bądź niosącego przekleństwo, skoro w wielu kręgach wciąż powtarzano opowieści o mordujących ludzi sowach.
Powstrzymywałam łzy, pozwalając przez dłuższą chwilę się przytulać i gładzić. Ręką przesuwał w dół oraz w górę po moich plecach, od czasu do czasu układając ją wyżej, aby zsunąć ją z głowy. Teraz nie przeszkadzałoby mi nawet, gdyby zniszczył upięcie. Gdy zasugerował, aby wracać do samochodu, nie sprzeciwiłam się. Inni już na nas czekali, o dziwo nie ruszając z miejsca, choć przynajmniej dwa silniki zostały uruchomione.
Milan podprowadził mnie do samochodu, tradycyjnie otwierając przede mną drzwi. Usiadłam, zapinając pas bezpieczeństwa, zanim jeszcze powiedział cokolwiek. Aprobującym uśmiechem okazał zadowolenie, zajmując miejsce za kierownicą. Następnie uruchomił pojazd, a ruszając nieznacznie do przodu, sprawnie wykręcił, kolejno zawracając i kierując się z powrotem w stronę domu. Jak poprzednio prowadziliśmy kolumnę ciągnących się za nami czterech samochodów.
– Mil? – spytałam chwilę po tym, jak ruszyliśmy.
– Pamiętam, że musimy porozmawiać – zaskoczył mnie szczerym wyznaniem. – Ale to może nie jest odpowiednia pora na poważne dyskusje?
– Nie jest – przyznałam mu rację, na co obdarzył mnie zdumionym, kilkusekundowym spojrzeniem. Raczej nie oczekiwał, że się z nim zgodzę. Kiedy patrzył na drogę, zaciskał już szczęki. Przeczuwał podskórnie, że czeka nas poważna rozmowa. – Ale wcale nie zamierzałam poruszać tego tematu.
– Brzmisz, jakbyś nie zamierzała też prowadzić lekkiej, luźnej pogawędki.
– Chciałam tylko... – zamilkłam, orientując się, jak dziwnie to brzmi. W myślach bezpośrednie zapytanie mężczyzny o jego personalne sprawy prezentowało się zgoła inaczej. Gdy miałam przekształcić myśli w słowa, zabrakło mi właściwych. – Zresztą nieważne.
– Ważne – zawyrokował, zerkając na mnie kątem oka i tylko na króciutki moment. W sumie powinnam chyba już przywyknąć, ciesząc się skrupulatnym podejściem strzygonia do kierowania. – Cokolwiek chciałaś powiedzieć, chciałbym to usłyszeć.
– To chyba nie jest najlepszy moment na takie dyskusje – oceniłam, mówiąc wprost.
Ponownie zacisnął szczęki, nie komentując moich słów. Patrzył przed siebie, obserwując uważnie drogę rozświetlaną przednimi światłami. Dookoła byłoby już totalnie ciemno, gdyby nie rozstawione co jakiś czas latarnie rzucające słabe światło na jezdnię. Jechaliśmy bocznymi uliczkami, unikając dróg szybkiego ruchu, co nawet mnie zastanawiało, bo gotowa byłam iść o zakład, że istniał szybszy sposób na pokonanie trasy.
Skręciliśmy nagle gwałtownie, co mocno mnie zaskoczyło. Rawicki był dobrym kierowcą znającym drogę, a wyglądało na to, jakby pogrążony własnymi przemyśleniami prawie przegapił zakręt. Mimochodem posłałam mu nieco oburzone spojrzenie, reflektując się po krótkiej chwili, że pewnie nawet go nie dostrzegł. Kiedy przeniosłam uwagę z mężczyzny na widoki ciągnące się za moim oknem, wnętrze hondy wypełnił jego głos.
– Właśnie na takie okazje masz być zapięta.
– Jestem – przypomniałam. – Martwi mnie tylko, że niebezpieczeństwo wynikało z twojego manewru. Wolałabym, żeby to ktoś nam zagroził.
Łatwo wyprowadzałam strzygonia z równowagi. Nie przypuszczałam jednak, że szczere skrytykowanie jego umiejętności kierowcy wywoła większy efekt, skoro sam zdawał sobie sprawę z prawdziwości moich słów. Wcale a wcale nie zamierzałam ujmować jego zdolnościom. Tymczasem palce zacisnął mocniej na okręgu sterującym kołami pojazdu, tak że przez moment zastanowiłam się czy umiałby złamać kierownicę gołymi rękoma.
– Dowiozę nas bezpiecznie na miejsce, o to możesz być pewna.
– Nie wątpię – stwierdziłam. Miałam zamiar go nieco uspokoić, kiedy szarpnęło nieoczekiwanie samochodem na bok, a następnie podskoczyliśmy, wjeżdżając najpewniej w gargantuiczną dziurę. – Na pewno wracamy do domu? – spytałam.
Czułam, jak robi mi się niedobrze. W tamtą stronę droga wyglądała inaczej, a też Rawicki zdecydował się nas prowadzić bocznymi ulicami. Teraz odnosiłam wrażenie, że pokonujemy bardziej wsiowe ścieżynki niż pełnowymiarową jezdnię. Kolejna dziura. Złapałam odruchowo dłonią drzwi, drugą układając na brzuchu i czując na sobie krótki, aczkolwiek intensywny wzrok czarnych, nieprzeniknionych oczu.
– W obie strony mamy dużo jednokierunkowych, stąd różnica – zakomunikował. – Dobrze się czujesz?
– Niezupełnie – odparłam. – Zaczyna mi być niedobrze.
– Wcześniej też cię zemdliło – zauważył.
Mówił zagadkowym tonem, jaki rzadko słyszałam z ust Milana. Po części był zmartwiony moim chwilowym niedomaganiem, zaś z innej strony zdawał się podchodzić do tematu z dystansem. Naturalnie nie powątpiewałam nawet, aby cieszyły go te momenty, lecz nie przypuszczałabym, że będzie zachowywał się, jakby już zaczynał mnie obwiniać o puszczonego pawia, choć wciąż nic się nie stało. Tapicerka nadal pozostawała czysta.
– Możliwe że się strułam.
– Na mieście?
– Szarlotka niby nie smakowała na starą, ale kto go tam wie, co firmy dodają do wyrobów.
– Szarlotka? – zdziwił się. – Nie jadłaś innych, podejrzanych rzeczy? – Zerknął na mnie, jakby zamierzał wyczytać odpowiedź z wyrazu twarzy. Dopiero wraz z kolejnym zdaniem pojęłam, dokąd zmierzają jego szare komórki. – Jakieś przekąski bardziej prywatnego pochodzenia? Chrupki czosnkowe chociażby.
– Moja siostra nie usiłowała cię wtedy zabić – rzuciłam stanowczo i być może odrobinę zbyt ostro, przesłaniając dłonią usta. Poczułam falę mdłości, a żołądek powoli chyba przegrywał nierówną walkę. Zwłaszcza że podłoże wołało o pomstę nie tylko do nieba, ale także do samego Welesa, przez co już któryś raz pokonaliśmy wyrwę. – Ona tylko... Zatrzymasz się? – spytałam, coraz trudniej panując nad ciałem. – Ale już!
Rawicki jeszcze dobrze nie zaparkował, zjeżdżając na bok, kiedy dosłownie wyskoczyłam z samochodu. Nie pamiętałam, kiedy ostatni raz zwracałam, barwiąc właśnie tutejszą florę. Cieszyłam się, że w domu spięłam włosy, bo teraz przynajmniej nie zawracałam sobie głowy ich przytrzymywaniem, choć mimo wszystko poczułam wysoko na plecach cudze dłonie. Kolejny wstrząs przeszył ciało, ale tym razem wyplułam już ślinę, pozbywając się z organizmu resztek strawionego posiłku.
– Bogowie, Kara, wszystko dobrze?
Nie, przebrzmiało automatycznie w głowie, ale nie takiej odpowiedzi udzieliłam pędzącej ku nam przerażonej Niemirze. Blondynka z gracją młodej łani doskoczyła do nas, przekonując się na własne oczy, że mogłoby być znacznie lepiej. Dłoń Milana sunęła po moich plecach, nie ustępując nawet wtedy, gdy się wyprostowałam.
– Tak – bąknęłam, przesłaniając usta ręką. Niekoniecznie musieli obserwować moją twarz umazaną rzygowinami. Wystarczyło, że cała kolumna stanęła jak jeden mąż z powodu mnie jednej, najpewniej szybko orientując się, iż w krzakach nie dawałam właśnie upustu potrzebom wyliczonym w piramidzie Maslowa. – Już lepiej.
– Masz. – Niemira podała mi chusteczkę, którą przejęłam z wdzięcznością. – Wytrzyj się. – Postąpiłam zgodnie z poleceniem, aczkolwiek wcale nie musiała go wydawać. Żałowałam, że nie trzymała przy sobie wody, którą mogłabym przepłukać usta. – Mam nadzieję, że się nie rozchorowałaś.
– Ja też – oznajmiłam szczerze i bezsilnie zarazem. – Ja też.
– Wracaj do auta, Nira – zarządził trwający przy mnie Milan. – Niech Radek przejmie prowadzenie.
– Mamy ruszać bez was?
Niemira nie kryła zdumienia. Jej oczy zyskały chyba dwóch kolejnych rozmiarów. Nie mogłam się jej dziwić, jednocześnie marząc, żeby do domu po prostu się teleportować bez użycia samochodu. Za mocno trzęsło jak na mój gust. Niby nie cierpiałam na chorobę lokomocyjną, ale w takich przypadkach żołądek koziołkował siłą rozpędu. Pokiwała po chwili głową, przekazując niewerbalnie, iż przyjęła dyspozycje. Na odchodne złapała mnie za ramię, ściskając pokrzepiająco i nagradzając uśmiechem, po czym ruszyła z powrotem do jasnego reno.
– Jakoś trzeba będzie pokonać dalszą trasę – oznajmił spokojnie, kiedy zaparkowane za hondą samochody zaczęły ruszać, wymijając nasz pojazd. – Mogę jechać wolniej, jeśli...
– Możesz jechać normalnie – oceniłam, wdychając i wydychając na zmianę zimne powietrze. One także robiło swoje, pomagając stanąć na nogi. – W żołądku i tak już mi chyba nic nie zostało.
– Nie musisz mieć czym wymiotować, żeby cię mdliło – stwierdził poważnie. – Ale tak czy inaczej musimy wracać. Ceremoniały bez nas jako gospodarzy są zwyczajnie niemożliwe.
– Skoro to nieużytkowane drogi, raczej nie będzie problemu zatrzymać się ponownie, prawda? Ceremoniałom też stanie się zadość – zagwarantowałam. – Wystarczy dotrzeć do domu. Daleko jeszcze?
Pytanie miało pomóc mi określić, ile czasu będę skazana na ewentualne cierpienie. Liczyłam na to, że pokonaliśmy większość drogi, ale skoro wcześniejsze trasy bazowały na jednokierunkowych, teraz jej długość mogła drastycznie się różnić. Mogłam wytrzymać kilka do kilkunastu minut, lecz z każdą kolejną rosło ryzyko, że znowu wymogę na Milanie konieczność gwałtownego parkowania. No, chyba że jakość drogi zyska zamiast tracić.
I co sądzicie o kolejnym rozdziale?
Ktoś się wzruszył choć odrobinę?
A może komuś po plecach przeszły nieznaczne ciarki?
Mam nadzieję, że nie zabrakło Wam subiektywnych emocji.
Dziękuję za wsparcie.
Liczę na Wasze komentarze.
Pamiętajcie, że to Wy mnie motywujecie, kochani.
Będę wdzięczna za głosy - jeśli podobał się Wam rozdział.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top