19. Proponuję melisę
Wzdrygnęłam się, kiedy Czębira przyłożyła mi do ust ziołowy okład w taki sposób, aby również przesłonić obity policzek. Rana na dłoni już niemal się zasklepiła wskutek jej działań. Uśmiechnęła się do mnie, nawet nie mówiąc słowa. Logiczne, że takie obrażenia bolą i są ckliwe na dotyk, zaś działać trzeba było szybko, zanim Milan zszedłby na dół. Za matką nie podążył, gdyż usadzić umiała go w niektórych momentach samym spojrzeniem, zaś mnie nie kontrolował, podobno twardo obstając przy postanowieniu udowodnienia matce, że mi ufa. Niewątpliwie jednak wkrótce miał się zjawić.
No, szybko przestanie, jak cię zobaczy, zadrwił Welst, gdy przytrzymałam kompres. O dziwo, nie był wcale gorący, chociaż brunetka dopiero co zaparzyła wywar ziołowy, w którym zanurzyła cieniutki materiał podobny do tetry. Czułam ciepło przytknięte do twarzy, a wraz z nim rozlewającą się ulgę.
Czębira przystanęła przede mną, wyciągając ku mnie ręce wnętrzem dłoni skierowane przed mą twarz. Posłałam jej sceptyczne spojrzenie, zastanawiając się, co zamierza zrobić, skoro ręce, które leczą, stanowiły ledwie mit na potrzeby marketingu i konkretnego zarobku propagującego je szarlatana.
– Nie ma szans, żebyś samym kompresem odzyskała nienaruszony wygląd – poinformowała Czębira. – Zwłaszcza że nie mam przy sobie odpowiednich ziół.
– Więc szanse by były?
Nie kryłam zaciekawienia. Sposoby stosowanie przez starożytnych druidów, a także wiedźmy wykraczały poza ludzką percepcję, w związku z czym niejednokrotnie określano je magicznymi. Prawda nie zawsze prezentowała się tak banalnie prosto, aczkolwiek zdawałam sobie sprawę, że coraz trudniej wierzyć w istnienie niemożliwości.
– Owszem, mikstury posiadają rozmaite zastosowania. Nie nastawiałabym się jednak na zbyt wiele – stwierdziła, widząc zaintrygowanie na mej twarzy. – Części stosowanych niegdyś ziół i składników już po prostu nie znajdziesz na świecie.
– Dlaczego?
– Ludzka pazerność nie zna granic, Kareńko – stwierdziła wymijająco, dopiero po chwili precyzując. W jej głosie wyraźnie słyszałam charakterystyczną nutę melancholii. – Wycinając lasy czy zasiedlając kolejne tereny, ludzie wyniszczyli całe ekosystemy, przez co wymarło wiele, naprawdę wiele gatunków zwierząt i roślin. Niektórych ziół nie ma już po prostu na świecie, grzybów, a nawet nie znajdziesz pozornie tak prostych składników jak sierść z ogona tura czy pióra anasa bałtyckiego.
– Rozumiem, że nie da się ich zastąpić innymi – oznajmiłam, nawet nie dopytując. Odpowiedź zdawała się aż nazbyt oczywista. Każdy element posiadał niebanalne oraz unikatowe znaczenie, więc zmiana jednej składowej realnie wpływała także na całość, modyfikując działanie produktu. – Co teraz zamierzasz zrobić?
– Wspomogę leczenie formułą zaklęcia – zakomunikowała życzliwie. – Jeśli wszystko dobrze pójdzie, obrażenia znikną, a przynajmniej staną się niedostrzegalne dla otoczenia.
– Jeśli wszystko dobrze pójdzie? – spytałam z nieskrywanym przestrachem, przytaczając jej słowa. – Coś może pójść źle?
– Pamiętaj, Kareńko, że mimo wszystko mamy ubywający księżyc...
– Ale...
Chciałam odnieść się do jej ostatnich tłumaczeń. Pozyskiwać zdrowie, można było poprzez pomniejszenie stanów chorobowych, zaś to z kolei jak najbardziej współgrało z aktualną fazą księżyca. Wniosek nasuwał się sam, sugerując, co należy zrobić, aby jednak moja twarz prezentowała się godnie. Czębira uśmiechnęła się do mnie życzliwie, swym pobłażliwym gestem, a wchodząc w słowo, objaśniła, co też miała na myśli.
– Oczywiście umniejszę twe obrażenia – oświadczyła bez cienia wątpliwości. – Jednakże nie wszystko da się zrobić. Zużyłaś sporo swej mocy, zaś jej pokłady zregenerować muszą się samoistnie - wyjaśniła. – Możemy zacząć?
Skinęłam głową, potwierdzając, że się zgadzam. W sumie i bez mojej aprobaty, strzyża mentorka zrobiłaby, co mogła. Jej również zależało, aby Milan nie dowiedział się o zajściu, choć podskórnie czułam, iż kierują nami zupełnie różne pobudki.
Tymczasem z wyciągniętymi nade mną dłońmi, kobieta zaczęła mamrotać pod nosem inkantacje w nieznanym mi języku, gdyż nie rozpoznawałam żadnego z użytych słów ani akcentu. Ciężko było nawet stwierdzić, w jakim dialekcie przemawiała, aczkolwiek z języków stosowanych na Ziemi kojarzyłam ledwie trzy, nie licząc ojczystego. Angielski, francuski i niemiecki. Może do tego azjatycki, lecz brunetka nie posługiwała się żadnym z nich.
Z każdym kolejnym zdaniem czułam się lepiej. Bolało mniej, piekło też słabiej, a nawet oddech łapałam w bardziej wyważony sposób. Strzyża przyjaciółka skupiła się bowiem nie tylko na twarzy, ale na całym ciele, a przecież oberwałam od tamtych złamasów jeszcze parę razy w brzuch. Po chwili mogłam stwierdzić, że wróciły mi siły witalne, choć brakowało w tym typowej, wykreowanej przez studia filmowe magii. Nic się nie błyszczało, połyskując, wiatr się nie zerwał, dymu zabrakło, a ja nie stałam się żywym, radioaktywnym reflektorem bodajby na sekundę.
– Dziękuję – powiedziałam, kiedy skończyła, opuszczając ręce wzdłuż ciała. – Naprawdę mi lepiej.
– Nie wątpię – poparła. – Piękny pokaz dałaś na ulicy.
Odchyliła przytrzymywany jeszcze przeze mnie okład, uważnie oglądając twarz. Zdziwiła mnie, bo słowa uznania świadczyły, że była świadkiem tamtejszego zajścia, choć zastałam ją czekającą spokojnie przy drzwiach prowadzących pod jedynkę. Odkładając kompres na stół, podeszła do kuchennych szafek, podając mi po chwili ziołową herbatkę.
– To lek?
– Nie, kochanie, ale jest smaczne – oznajmiła. – Herbatka rumiankowa.
Powstrzymałam się przed pokręceniem głową. Ta kobieta serio była niesamowita. Ujęłam w dłoń kubek z puszczykiem. Czębira nie przypadkiem zalała ziółka w moim ulubionym kubku, zapamiętując go najwyraźniej z pierwszej wizyty w mieszkaniu, gdy na krótki moment umarłam. Dmuchnęłam w gorącą substancję, nie chcąc poparzyć sobie świeżo zgojonych warg ani języka. Dopiero kiedy odłożyłam naczynie na stół, zabrałam głos, pragnąc wyjaśnić coś, co nurtowało mnie dogłębnie.
– Widziałaś wszystko?
– Czy wszystko, tego nie wiem – oznajmiła.
– Więc?
– Widziałam, jak szarpałaś się z tymi gamoniami – wyznała po dłuższej chwili milczenia. Zastanawiałam się czy rozważała co mi powiedzieć, a ile przemilczeć, czy może zwyczajnie dobierała słowa, formułując wypowiedź najdokładniej oddającą rzeczywistość. – Chciałam nawet wkroczyć do akcji, ale Falietto mnie powstrzymał.
– Powstrzymał cię?
Nie kryłam zdziwienia. Mogła mi pomóc, ale nie zrobiła tego, przypatrując się biernie poczynaniom tamtych zalanych łajdaków, w dodatku wszystko za przyzwoleniem jej strażnika. Wykluczyć też nie mogłam, że mój maczał w tym pióra, choć niby to bardzo chciał pomóc. Odruchowo rozchyliłam usta, nieco opuszczając szczękę. Opcje miałam dwie. Przejść nad jej wyznaniem mimo lub wściec się, że nie udzieliła mi ratunku, kiedy przez moment bałam się realnie o własny los.
– Gdybym wkroczyła, przepłaszając ich, nie skorzystałabyś z własnych umiejętności – wyjaśniła, wprawiając mnie z kolei w osłupienie. – Nie nauczyłabyś się niczego ani nie odkryłabyś, co naprawdę potrafisz.
– Więc to była tylko lekcja? – spytałam mimochodem.
Teraz naprawdę ogarnęła mnie wściekłość. Niby wiedziałam, że Czębira nie wywołała tej sytuacji z premedytacją i wszystko było zbiegiem nieszczęśliwych okoliczności, zwykłą sumą wypadków, lecz z drugiej strony to ona obstawała przy tym, aby Milan puścił mnie jednak samą. W głowie rozbłysnęła idea nakazująca rozważyć, jak dużo informacji posiadała i czy zdolna była przewidzieć rozwój wydarzeń. Jakby nie patrzeć, była wiedźmą. Nie słyszałam, aby była wieszczką, lecz jednocześnie przeznaczenie swego przybranego syna znała dość dobrze jeszcze przed nim.
– Owszem – przyznała spokojnie, rozciągając życzliwie usta. – Lekcją codzienności bazującą na sytuacjach nieoczekiwanych, które w życiu jeszcze nie raz i nie dwa cię zaskoczą. Kwestia jest taka, jaką reakcję podejmiesz, a także do czego zdolna jesteś się posunąć w ochronie różnych wartości – określiła pouczająco. - Tu chodziło o twoje dobro, a chociaż nie zareagowałaś perfekcyjnie szybko, poradziłaś sobie doskonale – oceniła z wrodzonym wdziękiem niczym wprawny arbiter z doświadczeniem.
Zmarszczyłam brwi, chmurniejąc. Nie zgadzałam się z wyrokiem Czębiry. Wcale nie poszło mi doskonale, choć o wiele lepiej, niż zdolna byłabym początkowo przypuszczać. Wbiłam wzrok w płyn parujący w sowim kubeczku.
– Gdyby tak było, nie wróciłabym poobijana – skwitowałam z niezadowoleniem. – Mogłam działać szybciej, nawet może bardziej przyśpieszyć kroku lub zadzwonić po Milana, kiedy intuicja podpowiadała zagrożenie.
– Mogłaś, racja – przyznała, cechując się cierpliwością, kiedy usiłowała wytłumaczyć mi swój punkt widzenia. – Ale czy wtedy poznałabyś, jaką dysponujesz siłą? – Nie, odparłam mimowolnie. – I nie nawiązałabyś więzi ze strażnikami. – Fakt, stwierdziłam. – Jednymi słowy nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło. Gdybyśmy natomiast uznali z Faliettem, że nie poradzisz sobie nawet pod prowadzeniem Welsta...
Ode mnie wara, żachnął się oburzony ptak.
– ...wtedy najpewniej ujawniłabym swoją obecność wcześniej.
Pokiwałam głową, przyjmując do wiadomości tłumaczenia mentorki. Po głębszym zastanowieniu, musiałam okazać wdzięczność. Sama bowiem doszłam do wniosku, że koniec końców mam stawić czoła potężniejszemu wrogowi niż banda pijanych idiotów pozbawionych mocy oraz wiedzy. Czębira tylko mi to potwierdziła, choć nie powiedziała wprost, jak wielkie czeka mnie wyzwanie, co do którego z każdym minionym dniem żywiłam mniejsze wątpliwości.
Dźwięk stłumionych kroków dobiegł mych uszu. Uniosłam głowę, zamierając na moment i wbijając błagalny wzrok w siedzącą przede mną kobietę. Twierdziła, że jest lepiej, ale nie widziałam jeszcze własnego odbicia, mogąc poprzeć stosowane przez nią komunikaty. Poza tym na stole w zasięgu ręki nadal spoczywał kompres, choć wywar Czębira usunęła przed momentem. Dodatkowo wiedziałam, kto właśnie postanowił nas najść, gdy bez pukania drzwi bezceremonialnie zostały otworzone, a w przedpokoju rozbrzmiały kolejne kroki.
– Nie mogłaś się przywitać, sówko?
Zerknęłam na Milana, rozciągając usta w przepraszającym uśmiechu. Przez moment bacznie mi się przypatrywał, w związku z czym przeczuwałam, że lada moment się wkurzy, dostrzegając jakiś siniak bądź zasinienie. Nic takiego nie nastąpiło, a kiedy uznałam, że pora coś odpowiedzieć, bo wiecznie czekać nie będzie, Czębira wyręczyła mnie z wymyślaniem bajeczki.
– To moja wina, synu – przemówiła. – Zająłeś się swoimi sprawami, więc zabrałam Kareńkę na dół. Ostatnio nie wyglądałeś na zachwyconego, kiedy...
– Miło z twojej strony, mamo, ale Kareńka to przede wszystkim moja partnerka – zakomunikował stanowczo. Zachowywał się grzecznie, ale brzmiał na niezadowolonego. – Nie musisz jej przede mną chronić.
– Gdybym musiała, nie byłaby twoją partnerką, synu – wyznała nader prosto, nawet mnie wprowadzając w niemałe zdumienie. – Poza tym chyba wolno spędzić mi trochę czasu na osobności z córką, zwłaszcza że wkrótce pora nam was opuścić.
Poruszyłam się niespokojnie na dźwięk słów czarnowłosej kobiety, aczkolwiek to wcale nie kwestia wyjazdu wywołała moją reakcję. Bowiem doskonale zdawaliśmy sobie z Milanem sprawę, że pierwszego dnia listopada, a nawet ostatniego października jego matka chce spędzić z Miestwinem na terenie ich posesji. Jednakże nadal nie przywykłam do ciepłych, rodzinnych relacji, a słowo córka wypowiadane z czułym uczuciem zwyczajnie w mych uszach brzmiało obco. Nie poprawiałam jednak nigdy Czębiry, gdy zaznaczała, jaką funkcję pełnię w jej życiu, aczkolwiek z dwojga złego wolałam, kiedy zdrabniała moje imię.
– Mamo, co rusz spędzasz czas z moją sową – obruszył się, krzyżując ręce na torsie. Dziś miał na sobie luźny podkoszulek bez rękawów, ciesząc się komfortem gazowego ogrzewania zamontowanego w całym budynku łącznie z klatką schodową. Wyglądał, jakby dopiero co skończył trening, ale pot nie spływał z jego ciała przykuwającymi wzrok kropeleczkami. – Znając życie, dzisiejszej nocy też mi ją sprzątniesz sprzed nosa.
– Karusia ma olbrzymi talent – zachwalała mnie oczarowana. – Wiesz, że prawdziwym grzechem byłoby go zmarnować?
– Matko...
– Koniec dyskusji – zawyrokowała, unosząc dłoń niczym cesarzowa nakazująca milczenie swym wiernym poddanym. – Zdążysz się jeszcze nacieszyć swoją kobietą, przecież nie wywożę jej ze sobą. – Przeniosła wzrok z syna na mnie, wyglądając przy tym jak osoba dostępująca nagłego olśnienia. Zmrużyłam mimowolnie oczy, nabierając podejrzeń, co zechce zrobić, ale naprawdę nie chciałam wywoływać wojny pomiędzy nią a narzeczonym, którego opinia pozostawała niezmienna. – A może chciałabyś ze mną...?
– Matko! – Brunet nie wytrzymał, nie pozwalając jej nawet dokończyć podjętej idei, a w czarnych oczach wściekłość rozpaliła prawdziwe płomienie. – Nie możesz zabierać mi sowy, doskonale o tym wiesz!
– Miluś, kochanie... – zaczęłam, wstając z krzesła i przystając przy nim. Ona go rozwścieczyła, zaś ja jak zwykle szłam na pierwszy ogień, żeby strzyga nieco obłaskawić oraz uspokoić, bo zwyczajnie pieklił się o nic. Dłonie już ułożyłam na jego torsie, standardowo, pamiętając, że rozmowa ze wsparciem fizycznych bodźców odnosi co najmniej sto razy lepsze efekty. – Twoja...
– Nigdzie się beze mnie nie ruszysz – zakomunikował kategorycznie, cedząc groźnie słowa.
Powstrzymałam przełknięcie, z trudem panując nad instynktownymi odruchami ciała. Gdybym miała polegać wyłącznie na intuicji, gnałabym przed siebie, wiejąc gdzieś na koniec świata. Chcąc, nie chcąc, przytakiwałam Milanowi. Nie planowałam nigdzie się bez niego ruszać, już nie.
– Ale przecież wcale nie mówię...
– Kara...
– Skarbie, daj mi dokończyć – poprosiłam, wpatrując się w czarne, wibrujące oczy. – Nigdzie się–nie wybieram bez ciebie, rozumiesz? Chyba że do Żabki, Biedry czy jeszcze innego sklepu lub tu gdzieś po okolicy. Na krótko – podkreśliłam. Zacisnął szczęki. Pomysł z moimi wypadami samodzielnie nie przypadał mężczyźnie do gustu i pewnie już kminił, jak przy każdej okazji dopiąć mi ogon, aczkolwiek chwilowo niczego nie zanegował. – A do twojej mamy wybierzemy się razem, dobrze?
Przez moment, dosłownie kilka długich sekund rozsądzał wystosowaną propozycję. Więcej zrobić już nie mogłam, pozostało czekać werdyktu, zawisłego niestety, sędziego. Kiedy otoczył mnie ręką w pasie, dociskając do siebie, rozpoznałam, że zwycięstwo jest po mojej stronie. Udawać nie musiałam, jak mocno cieszył mnie ten fakt.
Cmoknęłam Milana, celowo odsuwając pośpiesznie głowę, żeby nie zdążył pogłębić pocałunku, gdyż nie chciałam urządzać na oczach Czębiry spektaklu. Wyznawałam zasadę, że uczucia należy okazywać sobie jednak na osobności, wyłamując się w ten sposób spośród strzyżych przyjaciół, z którymi przyszło mi koegzystować. Im wszystko jedno, ile par oczu oglądało umizgi.
– Dzisiejszej nocy też cię nie będzie, prawda?
Aż serce się krajało, słysząc, jaki podłamany zdawał się tą perspektywą. Przyłożyłam dłoń do jego policzka, pocierając lekko zgoloną skórę w akcie pocieszenia, bo pokrzepiający uśmiech, jaki posłałam partnerowi, niewiele osiągnął.
– Pamiętasz, co mi obiecałeś, prawda?
Miałam nadzieję, że nie zapomniał. Brzmiałoby to co najmniej dziwnie, skoro pamiętał co do joty słowa, jakie mówiliśmy, celebrując Sobótkę, a w zapomnienie puściłby tak istotną sprawę. Obiecał dostosować się do naszego przeznaczenia i je wypełnić, więc teraz nie mógł się z tego wykręcić. Pewna nie byłam, ale chyba przygryzł wewnętrzną stronę policzka, co nie wróżyło niczego dobrego, aczkolwiek zawsze uważałam Rawickiego juniora za słowną osobę.
– Taaa... – burknął nadąsany. – Pamiętam.
– Zrekompensuję ci się – przyrzekłam uwodzicielskim tonem.
– Jasne... O ile tylko nie zaśniesz przed dotarciem do łóżka.
Przewróciłam oczami. Nabzdyczony niczym indor strzyg prezentował się nieco komicznie. W innych okolicznościach zachowywał się jak biznesmen, czasem kanalia rządząca w ciemnym światku typów wyjętych spod prawa, zaś teraz ciężko byłoby go porównać do jednej z tych unikatowych, pełnych władzy person.
– Wtedy na pewno mnie obudzisz – zażartowałam półserio, odnosząc się do naszych harców, gdy Milan samodzielnie podjął decyzję o pokorzystaniu.
Na moment nawet zapomniałam, że wcale nie jesteśmy sami, a Czębira siłą rzeczy słyszy każde wypowiedziane przez nas słowo. Dopiero kiedy dotarł do mnie dźwięk odkładanego na stół kubka, uświadomiłam sobie własną nieuwagę. Tutaj jednak mogłam sobie pozwolić na zapomnienie, ponieważ zwyczajnie nikt na mnie nie dybał, usiłując skrzywdzić.
Niemniej jednak odsunęłam się od strzygonia, tuż po cmoknięciu go w usta i zasiadłam z powrotem na krześle na wprost jego matki. Słyszałam ciche westchnięcie, a następnie obchodząc mnie, zajął siedzenie obok, wykładając rękę na moim oparciu. Uroczo obserwowało się tę jego charakterystyczną zaborczość.
* * *
Tej nocy Czębira nie pozwoliła mi wypocząć. Trening odbył się bez zmian, a chociaż nie ćwiczyłyśmy rysowania symboli, pieczętowania ich ani innych wymagających rytuałów, technika migotliwej translokacji stanowiła jedną z podstaw działania wtajemniczonych magicznie osób. Podobnież w dawnych czasach dziewiczych kniei same wróżki przekazały druidom oraz wiedźmom wiedzę potrzebną do stosowania tejże metody przemieszczania się. Dzięki niej możliwym było pokonanie w bardzo szybkim tempie dużego odcinka drogi bez marnotrawienia pokładów sił witalnych.
Gdy strzyga pokazała mi migotliwą translokację pierwszy raz, niczego nie dostrzegłam, czego przyczyną były podobno słabo wykształcone zmysły. Naturalnie u boku nauczycielki miałam tylko liznąć temat, gdyż nie oczekiwała ona, aby udało mi się pokonać bodajby niewielką odległość przy użyciu tejże techniki.
Przede wszystkim musiałam rozwinąć zmysły, bowiem nie dostrzegałam tego, co zdawało się dla niej oczywistym. Z mojego punktu widzenia stojąca w punkcie A Czębira zniknęła, rozmywając się w powietrzu i sekundę później pojawiła się w punkcie B oddalonym o kilkanaście metrów. Translokacja? Może. Teleportacja? Na pewno.
Perspektywa strzyżej wiedźmy diametralnie różniła się od mojej. Ona nie zniknęła, w niewyjaśniony sposób teleportując się znacznie dalej, lecz przeszła ten skrawek z wykorzystaniem właśnie migotliwej translokacji. Ciało kobiety wykonywało błyskawiczne ruchy, jakich nie przyuważyłam, w rzeczywistości krokami pokonując przyjęty na potrzeby edukacyjne odcinek. Jednakże zgodnie z teorią opanowanie tej techniki poruszania się pozwalało przykładowo przebyć pieszo drogę stąd nad morze w przeciągu dwóch, w porywach trzech godzin. Niedorzeczność.
– Nie opanujesz migotliwej translokacji, dziecko, jeśli nie rozwiniesz zmysłów – rzekła, kolejny raz próbując mnie przekonać do własnej racji. Starałam się wbrew wszystkiemu wykonać bodajby kilka kroków tą metodą, lecz na marne. Powtarzałam ruchy Czębiry, które na moją wyraźną prośbę zaprezentowała w wersji slow motion, ale nieumiejętnie, a co więcej zdecydowanie za wolno. W porównaniu z nią działałam w trybie lodowca sunącego wolno po ziemi, podczas gdy ona pokonywała przestrzeń w trybie naddźwiękowym. – Jesteś wysoce uzdolniona, ale jak chcesz poruszać się szybciej, skoro nie jesteś w stanie nawet dostrzegać, gdzie i jak pędzisz?
Podłamana wypuściłam powietrze, stwierdzając po wielu jej próbach wtłoczenia we mnie swoich spostrzeżeń, że zwyczajnie ma rację. Chciałam przeskoczyć przeszkody, zgrabnie je omijając, zamiast pokonać z równą klasą.
– Więc co mam zrobić? – spytałam, nadmiernie gestykulując rękami. – Muszę opanować tę umiejętność względnie szybko.
– Niestety wiele więcej rzeczy musisz opanować względnie szybko – poprawiła mnie, wcale nie podnosząc na duchu. Jeśli usiłowała pocieszyć, marnie jej to szło. – Pomimo wszystko nie możesz iść na skróty. – Pogroziła srogo palcem, jakbym właśnie dokonała znacznego przewinienia. – Iść po łebkach, byleby tylko coś zaliczyć, to żadne rozwiązanie, wierz mi, dziecko.
– Tak, wiem – burknęłam zirytowana. – Naprawdę, zdaję sobie z tego sprawę. Jedyny problem jest taki, że pojęcia nie mam, jak wiele czasu jeszcze mi zostało.
Pokiwała głową, dając do zrozumienia, że pojmuje mój tok myślenia. Ona też nie dysponowała taką wiedzą, tak przynajmniej nieraz twierdziła, rozprawiając, iż jedyne co wie, to konieczność mojego zaznajomienia z zagadnieniami towarzyszącymi życiu wiedźm. Starałam się zatem, jak tylko mogłam, ona również, lecz wciąż odnosiłam nieodparte wrażenie, że to wszystko wciąż zbyt mało.
– Nie przyśpieszymy tego niestety bardziej – odparła, ukazując mi swe bardziej ludzkie oblicze. Dotychczas podczas lekcji starała się nadawać naszym relacjom dystansu dzielącego nauczyciela i ucznia, lecz w tym wypadku okazała, jak bardzo sama jest bezradna. – Bez względu na decyzję, wesprę cię – przyrzekła. – Wspierałam we wszystkim Waromirę, choć niekiedy nie wyjaśniała podejmowanych przez siebie kroków, a niekiedy wręcz się z nimi nie zgadzałam, jasno wyrażając swoją opinię. Możesz być pewna, że wesprę i ciebie.
– Nie jestem Waromirą – zakomunikowałam. Znałam słabość strzygi względem mnie, jaką wywoływały wspomnienia oraz dawne zażyłości, lecz nie mogła traktować mojej osoby jak utraconej przed wiekami przyjaciółki. – Nawet nie wiem, co mam robić. Ona przynajmniej miała jakiś plan, cel, zarys działania, a ja? – Dźwignęłam ręce w akcie bezsilności, rozkładając je na boki. – Robię, co mogę, a to nadal niewystarczające.
– Nie bądź dla siebie taka surowa, Karuś – zasugerowała. Podeszła bliżej, kiedy opadłam bezwolnie na ziemię, przysiadając na wilgotnym i chłodnym podłożu. Przykucnęła, kładąc dłoń na mym ramieniu. – Mogę tylko przypuszczać, jak jest ci trudno, ale mimo wszystko wiedz, że jestem ci naprawdę wdzięczna.
Uniosłam głowę, mierząc ją nierozumiejącym wzrokiem. Nie zrobiłam absolutnie nic, za co miałaby mi dziękować. Co więcej, coraz mniejszą miałam ochotę na starcie z nieznanym wrogiem. Bynajmniej posiadałam prawo się wycofać.
– To wszystko jest takie... niedorzeczne – wyznałam, siląc się na szczerość.
– Wiem, że dzięki tobie Milan przestał się chować, choć wciąż ciężko mu podejść do sprawy jego przeznaczenia - stwierdziła, niebezpośrednio odwołując się do zwerbalizowanego komunikatu. - Ty też dokładasz starań, celowo podejmując działania, które pomogą nie tylko tobie, lecz pozwolą strzygom żyć wreszcie w spokoju. To olbrzymie poświęcenie godne podziwu.
– W spokoju – powtórzyłam niemrawo. – Prawdę mówiąc, nie wierzę, aby ludzie nagle zaczęli tolerować strzygi. Oni likwidują bez zastanowienia wszystko, co bodajby odrobinę się różni.
– Wcale nie ludzi miałam na myśli, kochanie.
– Tylko inne strzygi – prychnęłam niemal. – Jak to możliwe, że ktoś może dybać na swoich?
Niby nieraz powtarzałam, że nic mnie już w życiu nie zdziwi. Im częściej twierdzenie to artykułowałam, tym więcej rzeczy naprawdę zaskakiwało, przekraczając ograniczoną w mym przypadku perspektywę. Niemniej jednak nadal nie pojmowałam. Zgodnie ze słowami Welsta wywnioskować śmiało mogłam, że to jakaś strzyga zamierza dokonać samodzielnej rewolucji, mordując przy tym współbraci bądź poświęcając ich dla dobra ogółu. Kompletnie nie pojmowałam, czym musiał się kierować nasz przeciwnik.
Czębira westchnęła ciężko, wręcz smutno. Widziałam wymalowaną na jej obliczu melancholię, jaka zazwyczaj towarzyszyła kobiecie przy wspomnieniach. Wzdłuż linii kręgosłupa przemknął nieprzyjemny dreszcz, wywołując gęsią skórkę na ciele, gdy intuicja podpowiadała złe przeczucia. Sprawa sięgała głębiej, niż mogłam przypuszczać, a przecież dotychczas sądziłam, że wszystko zaczęło się od buntu ludzi i ich zwróceniu przeciwko innym rasom oraz ówczesnym uczonym, opiekunom dziewiczych gai.
– Chyba... – zaczęła. – Nienajlepszym pomysłem jest siedzenie na wilgotnej ziemi - zauważyła. - Nawet ty możesz się rozchorować, dziecko, a walka z chorobą nie należy do przyjemności.
Wstałam, podobnie do Czębiry przyjmując wyprostowaną pozycję. Za plecami miałam kamienicę, gdyż dziś raptem zeszłyśmy na dół, zajmując plac przy garażach. Otrzepałam się, czując mokrą plamę na tyłku i nieprzyjemny chłód. Nienajlepszym pomysłem było dać ponieść się emocjom, co zrozumiałam właśnie teraz, stwierdzając, że spodnie prawdopodobnie nadawać będą się na śmietnik.
– Nawet ja? – spytałam, przerywając ciszę. Brunetka bez słowa czekała, aż doprowadzę się do ładu, bacznie mnie przy tym obserwując. – Ty nie chorujesz?
Zaśmiała się dźwięcznie, ubawiona pytaniem. Elegancko przy tym niczym pierwszorzędna dama przesłoniła usta. Matka Milana posiadała wybitnie wiele klasy, jakiej mogły pozazdrościć jej nawet koronowane głowy. Ja zazdrościłam.
– Nie wiem, co sobie myślisz, ale strzygi chorują – przemówiła po chwili rozweselenia. – Co prawda nie tak często jak zwykli ludzie, ale też możemy nabawić się przeziębienia czy innego okrutnego bakcyla. Niestety, powinnaś wiedzieć, że strzygi chorują nawet bardziej niż przeciętni ludzie.
– Bardziej? – zdziwiłam się. – Nie widziałam nigdy, żeby ktoś z nich chorował.
– Bo to rzadkość – przyznała czarnowłosa ciemnooka. – Strzygi bardzo, bardzo rzadko chorują. I chyba właśnie dlatego stan chorobowy przypomina agonalny.
– Jak facet z temperaturą trzydzieści siedem i jeden? – przyrównałam, kolejny raz rozśmieszając ją.
– Tak, dokładnie tak, Kareńko. – Zaczekałam, aż skończy się śmiać, uspokajając. Chciałam wrócić do naszych lekcji, żeby jednak nie tracić czasu i zapytać, jak oraz co mam teraz ćwiczyć, skoro migotliwa translokacja bezspornie pozostawała poza naszym zasięgiem. Rozchyliłam nawet wargi, lecz to nie słowa z mojego gardła wypłynęły jako pierwsze. – To co? Napijemy się czegoś?
– Napijemy?
Owszem, lada dzień kończył się październik, lecz zachowanie mej towarzyszki zaskakiwało niepomiernie i nie pierwszy raz. Sądziłam, że wbrew pozorom kolejną noc będzie aż po świt nakazywać trenować. Tymczasem pora była późna, bo mogło być gdzieś w okolicach godziny drugiej, trzeciej maksymalnie, ale do końca wciąż jeszcze sporo brakowało.
– Rumianku?
– My raczej nie mamy czasu na herbatki – zawyrokowałam być może nieco zbyt oschle.
– W takim razie proponuję melisę – odparła z rozciągniętym pod nosem życzliwym uśmiechem.
– Melisę? – spytałam, nie dowierzając. - Czębira, ja muszę opanować horrendalnie dużo rzeczy i nie wiem nawet, za co się zabrać, a ty mi herbatki na uspokojenie proponujesz?! – wykrzyczałam. Szaleństwo. Wczoraj szłyśmy za ciosem, bo raz przypadkiem udało mi się wyrysować prawidłowo pentagram, a i bez tego pewnie zostałabym przymuszona do serii ćwiczeń, a dziś zachciało się strzyżej nauczycielce odpoczynku. – Jakby tego było mało, lada dzień zostanę z tym wszystkim sama. Milan mi przecież nie pomoże zgłębiać tajników sztuki magicznej – żachnęłam zrozpaczona.
– Gdyby się nie obijał, porzucając edukację, całkiem możliwe, że dziś umiałby wesprzeć cię chociaż czysto teoretyczną wiedzą – fuknęła Czębira. – No, ale nic. To uparte stworzenie. Nawet jeśli teraz rozumie swój błąd, absolutnie się do niego nie przyzna.
Co racja, to racja, burknął mój sowi sprzymierzeniec.
Trochę jakby nie na temat, bo skoro koniec końców nie mogłam liczyć na merytoryczne wsparcie partnera, ta wiedza nie była mi do niczego aktualnie potrzebna. Nawet suszyć mu głowy nie mogłam, bo nic by z tego nie wyniknęło, zwłaszcza potrzebnego. Po wyrazie twarzy rozmówczyni chyba wywnioskowała, jakie myśli kłębią się w mej głowie, bo zmieniła wątek, zostawiając Milana w spokoju.
– Niczym się nie przejmuj. Nawet w najbardziej zażartej walce trzeba wiedzieć, kiedy utrzymywać gardę, a kiedy ją opuścić i wyluzować, pozwalając sobie na odrobinę odpoczynku.
– Czyli że co? – spytałam, nie będąc pewną. – Mam... wyluzować?
– Ociupinkę. – Uniosła rękę, dwoma palcami pokazując niewielki odcinek, jaki je rozdzielał. – Wiele wcale nie wymagam, a zdaje mi się, że nie zmarnujemy tego czasu.
Patrzyłam przez dłuższą chwilę oceniająco na seniorkę Rawicką. Ważyłam jej słowa, próbując odgadnąć cel. Mogłam obstawać przy swoim, uparcie nalegając na kontynuowanie ćwiczeń, ale niczego bym samodzielnie nie osiągnęła.
Ja bym tam słuchał nauczyciela, skwitował Welst świadom toczącej się wewnątrz mnie bitwy o podjęcie decyzji. Chwilowo to ona cię prowadzi, więc...
Nie dokończył myśli, celowo pozostawiając w zawieszeniu. Samodzielnie miałam wydedukować, co usiłował mi przekazać oraz podjąć właściwą w opinii ptaszydła decyzję. Mocno nie musiałam się wysilać. Doskonale znałam przekaz, niechętnie się do tego przyznając. Należało odpuścić.
– Dobrze – ustąpiłam niechętnie. – Ale nie chcę żadnej melisy.
– To zostaniemy przy rumianku – zadecydowała.
Niemalże w podskokach wróciła do kamienicy. Przez chwilę zastanawiałam się, jak wejdziemy do mieszkania, skoro nie miałyśmy klucza. Najprościej było udać się po niego na górę, lecz istniało całkiem spore ryzyko, że Milan nigdzie by mnie już dzisiaj nie wypuścił. Jakby nie patrzeć, nie najwięcej czasu z nim ostatnio spędziłam.
Weszłyśmy na schody prowadzące na ganek, względnie szybko je pokonując. Ja szłam normalnym, standardowym tempem, ona natomiast zachowywała się jak mała, rozhulana dziewczynka. Zaczynałam nawet rozważać rozdwojenie jaźni u kobiety, ale przecież wcześniej nie dostrzegłam podobnych zaburzeń jej osobowości. Na parterze znalazła się szybciej ode mnie.
– Nie idziemy na górę? – zapytałam, kiedy podeszła do drzwi, łapiąc za klamkę.
– Przepraszam, ale nam niepotrzebny klucz.
– Niepotrzebny – powtórzyłam, nie bardzo wiedząc, jak sklasyfikować przeprosiny. Miały być formułą grzecznościową czy faktycznie przepraszała za jakieś przewinienie? – Jak to?
Zanim powiedziała bądź zrobiła cokolwiek więcej, już rozważałam możliwe opcje. Znała się na czarach, więc zupełnie logicznym zdawał się pomysł, żeby w ten właśnie sposób otworzyć drzwi. Jednakże wcześniej czekała na mnie z kluczem w dłoni. Znaczyło to, że nie przekraczała raczej granic prywatności, skoro nie przyłapałam jej w środku bez zaproszenia, kiedy mnie też tam nie było. Gdybyśmy po herbatce rumiankowej nie zaszli jeszcze na chwilę na piętro, a klucz nie zawisłby na swym zwyczajowym miejscu, podejrzewałbym jeszcze, że spoczywa spokojnie w jakiejś kieszeni Czębiry.
– Ipuchse – przemówiła.
Jedno proste słowo i mieszkanie stało przed nami otworem. Weszła do środka, nie zamykając za sobą. Zerknęła na mnie ponad ramieniem, weryfikując moje położenie, zaś gestem wskazała, abym nie stała w miejscu niczym kołek. Przekroczyłam próg, zamykając za sobą cicho.
– Tyle? – spytałam, wchodząc za nią do mojej kuchni. Kobieta o czarnych, gęstych włosach spiętych w warkocz, który zresztą sama sobie plotła od czubka głowy, już gościła się w niej jak u siebie. – Wystarczy powiedzieć impuchse i wszystkie zamki puszczają?
– Ipuchse – powtórzyła, poprawiając. – I niestety nie, nie wszystkie. – Opadłam na krzesło, zachowując się bardziej jak gość, podczas gdy matka Milana zajęła się gospodarzeniem. Nastawiła wodę w czajniku, zgarniając kubki z suszarki. Nie miałam tutaj zmywarki, a noszenie ptasiego pojemniczka w tę i z powrotem mijało się zdecydowanie z celem, skoro dość często tutaj bywałam. – Tylko te niezabezpieczone we właściwy sposób.
– Niezabezpieczone – przyswajałam. – To znaczy, że każdy mógł sobie tutaj tak po prostu wejść?
– Nie, nie każdy, kochanie – odparła dźwięcznie. – Bo i jak wiele znasz wiedźm?
Punkt dla Czębiry, pomyślałam. Welst zdawał się kiwać głową w mych wyobrażeniach. Nie znałam wiedźm poza stojącą przede mną i Heloizą. O umiejętnościach matrony Zamirskiej jednakże niewiele wiedziałam, domyślając się tylko, że były podobne do zdolności kobiety krzątającej się w moim mieszkaniu. Bowiem praktykowały razem.
– Czyli Heloiza mogłaby tu wejść?
– Owszem – odparła. Co więcej, gotowa byłabym uznać, iż zaprezentowana alternatywa nie przypadła Czębirze do gustu, a podobno się przyjaźniły. – Ale raczej nie miałaby po co tego robić.
– Raczej – przyznałam. – Jest coś, o czym mi nie mówisz – oznajmiłam szczerze. – Nie przepadałaś za Heloizą, prawda?
– Nieszczególnie – zakomunikowała. – Później jednak Waromira uznała ją za właściwe dopełnienie naszej trójki.
– Nie podobało ci się to – stwierdziłam, zamiast dopytywać.
– Jak ci już powiedziałam... – zalała herbatę, układając kubki na stole – ...zawsze w każdej decyzji ją wspierałam. Oczywiście, Waromira znała moje zdanie na temat wcielania jej do naszej grupy, ale Heloiza miała podobno mocno podnieść nasze... - namyśliła się przez moment, wyszukując adekwatnego sformułowania - ...umiejętności.
– A nie rywalizowały ze sobą?
– Rywalizowały, to prawda, ale tylko na początku i całkiem sporo wody upłynęło, nim zaczęły się dogadywać.
– Dzięki boskiej interwencji – dopowiedziałam.
– Podobnież – odparła. – Bez względu na to, Heloiza stała się członkiem naszej trójcy.
– Nie mogłyście funkcjonować dalej we dwie?
– O to akurat, Kareńko, musiałabyś wypytać swoją babkę – oznajmiła z sekretnym uśmiechem. – Ja tylko przystałam na jej decyzję. Jak nie trudno się domyślić, to Waromira była decyzyjną stroną w naszym Yin i Yang.
– Zachowywałyście równowagę – skwitowałam, otrzymując niemal natychmiast odpowiedź.
– Podział ról zawsze jest istotny. We dwie cechowałyśmy się równowagą, a we trzy podobnie zsynchronizowaną harmonią – powiadomiła. – Znaczenie liczb również nie pozostaje bez znaczenia. Trójka symbolizuje doskonałość, opatrzność boską, jaką rzekomo zesłali na nas sami bogowie godzący Waromirę z Heloizą oraz jedność z naturą i całą kosmiczną energią krążącą dookoła.
– Tylko dlatego przyjęliście Heloizę? – burknęłam. Rozpoznając specyficzną minę brunetki, sama sobie udzieliłam głośnej odpowiedzi. – Tak, powinnam spytać mej prababki.
– Owszem – przytaknęła. – Pytałaś o to, co poróżniło strzygi – zaczęła, nieco markotniejąc. Spoważniałam, z uwagą postanawiając wysłuchać każdego słowa. – Niewielu naszych odpowiedziało aktywnie na apel twej babki, a w kręgu wspierających ją osób byłam ja i Heloiza – wyznała, aczkolwiek z tego zdawałam sobie sprawę już wcześniej. – Wiesz, co trzeba zrobić, żeby stać się strzygą, prawda?
Skinęłam głową. Pod tym względem Czębira przypominała swego syna. Nie zabierała głosu, czekając cierpliwie werbalnej odpowiedzi do momentu jej pozyskania. Upiłam łyk rumianku, o dziwo, smakując w herbacie spreparowanej przez niemalże teściową, po czym krótkim twierdzeniem udzieliłam responsu.
– Trzeba umrzeć.
– Dokładnie. Wiedziałyśmy wtedy, że wrócimy do życia. Waromira eksperymentując niejako, złączyła swą duszę z Welstem bez naszej wiedzy, jednoznacznie chcąc nas przekonać o skuteczności swej teorii. Jednak wtedy było trochę inaczej – odparła.
Uważnie słuchałam każdego słowa snutej przez nią opowieści. Waromira wcześniej posiadała dobrze wypracowane stosunki z Welstem, który chętnie spełnił rolę jej strażnika, namawiając do tego inne, niekoniecznie przekonane do pomysłu sowy. Odmienne położenie ówczesnych osób polegało na podjęciu dobrowolnej decyzji zmiany w strzygę, a także wcześniejszym sparowaniu się z sowimi strażnikami popierającymi idee Welsta oraz jego protegowanej.
Teraz przemiana miała charakter czysto losowy, a umierający człowiek nigdy nie miał pewności czy powróci do życia w nieco innym wcieleniu. Współcześnie ludzie w zasadzie nawet nie posiadali świadomości, że taka możliwość jak najbardziej istnieje, a śmierć nie jest wcale końcem. Tylko na początku złączenia cechowała świadoma oraz obopólna decyzja.
Wybrańcy dobrowolnie poświęcili swe życie, wiążąc się duszą z duszą sowich strażników. Zyskali dzięki temu siłę niezbędną do starcia w ich obronie. Do starcia, owszem, doszło, czego skutki mogłam zobaczyć niemal na własne oczy, pamiętając opłakującą w ramionach Waromirę mą strzyżą przyjaciółkę. Niestety część, nieliczna, zdezerterowała, nie podejmując ostatecznie walki. Czębira nie wymieniła zdrajców z imienia, ale posiadając wcześniej dane z pierwszego skrzydła prosto od Welsta, łatwo domyśliłam się, z jakiego powodu Heloiza zawiodła swego opiekuna.
Aktualnie Czębira utrzymywała słabe stosunki z Heloizą, co mogłam wywnioskować z pewnych zwrotów oraz sformułowań. Dobra ciotka Milana jawiła się tak tylko jako starożytna przedstawicielka pierwszych istot całego gatunku. Bądź co bądź wychodziło na to, że obie kobiety posiadały inne zdanie w pewnych ważnych tematach, co doprowadziło do niebagatelnego rozłamu.
Ku własnemu rozczarowaniu, nie otrzymałam jednoznacznej odpowiedzi, dlaczego ktoś chciałby doprowadzić do eksterminacji strzyg, choć zupełnie jasnym stała się przyczyna ich niezgody. Musiałam jeszcze tylko odkryć jedną niewiadomą. Nadal nie potrafiłam odgadnąć, kto planował dokonać rozłamu. Zgodnie z teorią zarówno Czębira, jak i Heloiza dopełnić miały żywota, zaś to przekreślało je obie jako inicjatorki wojny.
Mam nadzieję, że nie zanudziłam ;)
Wiem, wiem, że może nieco mało mamy tutaj Milana, aczkolwiek sam tom niejako ma dotyczyć drogi naszej Karmen od zwykłego człowieczka do sowiej wiedźmy... teoretycznie, bo do opanowania ma faktycznie całkiem sporo, a czasu coraz mniej.
Niemniej jednak staram się odsłonić przed Wami nieco historii strzyg, ich pochodzenia, właściwości. W końcu wszystko kręci się wokół tych niezwykłych wampirystycznych istot, które - liczę na to - zyskały Waszą sympatię.
Dziękuję za Wasze wsparcie <3
To niesamowite wiedzieć, że czekacie na kolejne rozdziały i rozwój historii.
Wspaniały jest każdy komentarz.
Dziękuję za każdą opinię i gwiazdkę.
Naprawdę wiele dla mnie znaczy Wasza obecność przy mnie.
Jesteście ogromną motywacją <3
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top