17. Zawsze możesz musnąć mnie szyszką

Stęknęłam, wiercąc się niezamierzenie. Powoli wynurzałam się z mroku oraz ciszy, wracając do rzeczywistości, w której wyczuwałam wyraźnie aromatyczną woń iglaków. Sennie z rozmarzeniem rozciągnęłam usta. Sosny i świerki stanowiły prywatne katharsis. 

Dryfując pomiędzy snem a jawą, w głowie odtworzyłam poszukiwania szyszek. Inne niż te, gdy miałam raptem kilka lat i próbowałam wprawić w ruch sukienkę, ślicznie falującą w powietrzu, kiedy się wierciłam. Szyszek? Spytałam samą siebie, dochodząc do wniosku, że wcale nie poszłam wtedy ich szukać, a chciałam siostrze udowodnić jakąś teorię związaną z leśnymi owocami.

Coś musnęło moją nogę w okolicach kostki, na co znów rozciągnęłam usta. Zerknęłam w dół, obserwując roślinność porastającą leśne runo i wzbogacającą niebanalny, solidnie rozbudowany ekosystem. Przesunęłam ręką, faktycznie czując pod palcami coś miękkiego, lecz kompletnie nie zdawałam sobie sprawy, że ten krzaczek wziął się tutaj zupełnie nagle oraz znikąd, pozwalając dłoń zatopić między liśćmi. Ruszyłam przed siebie, nie martwiąc się kolejnymi roślinami muskającymi mnie po niemal odsłoniętych nogach, które sięgały coraz wyżej.

Spuściłam głowę w dół, orientując się, że od lat w tym lesie nie spacerowałam w sukience, więc skąd nagle miałabym mieć ją ubraną na sobie. Zwłaszcza że nosiłam ten sam model co dziewczynka z snu wyśnionego w Mikołesce, gdy zgubiłam się w lesie rosnącym opodal babcinego domku, zbierając szyszki dla mamy. Ten sam, tylko większy oraz dostosowany do moich aktualnych wymiarów. Zmarszczyłam brwi, orientując się, że ostatni raz byłam u babci jako dziewczyna przed okresem cholernego, dramatycznego dojrzewania, a tutaj głęboki dekolt sukienki praktycznie odsłaniał piersi, gdy jedną z nich coś musnęło.

Odchyliłam ciało w tył, odrzucając głowę, a koszyczek pełen leśnych owoców upadł na ziemię, kiedy coś wilgotnego musnęło złączenie ud, wywołując przyjemne ciarki. Jęk bezwiednie wyrwał się z gardła, a dłonie zanurzyłam automatycznie w gęstwinie otaczającej mnie z każdej strony. Stałam bowiem pośród krzaków sięgających nieco poniżej miednicy, a jeden z nich chyba właśnie przedarł się przez materiał, wsuwając pod sukienkę i dręcząc słodkimi katuszami. Leszy?

Nic innego nie przychodziło mi do głowy, nawet jeśli leszy zgodnie z podaniami znacznie bardziej przypominał drzewo. Poczułam gałązki rozkładające się na udach, gdy inne kolejny raz muskały srom, wsuwając się między wargi i drażniąc głębiej. Nie, to nie może być leszy, ale las... Jęknęłam przeciągle, zaciskając palce, po czym zamroczony umysł doszedł do wniosku, że nie ściskałam liści, a włosy. Zadrżałam, a krajobraz zmienił się, jednocześnie przekształcając ustawienie ciała w wygodniejsze niż stojąca pozycja wyprostowana. Mruknęłam.

Wijąc się w liściach na miękkiej ziemi porośniętej mchem, ponownie wygięłam ciało, wypinając piersi i wsuwając je prosto w coś, co momentalnie się zacisnęło na jednej z nich. Cały czas pomiędzy szeroko rozłożonymi nogami zgiętymi w kolanach coś mnie muskało, przywodząc z wolna o obłęd. 

Tam demony sypiają, dziatewko, powiedziała poważnie babcia wizualizująca się w głowie, we wspomnieniach. Nie chodź tam, broń cię bozia. Niby dziewczynka zapatrzona w babcię skinęła posłusznie głową, zapatrując się w nią bez opamiętania, podczas gdy dorosła wersja mnie bezwstydnie zabawiała się w lesie z... demonem.

Mruknięcie wypełniło powietrze, lecz tym razem nie moje. W podbrzuszu zarezonował niski, niegłośny dźwięk dobiegający spomiędzy nóg, dokładnie z miejsca, gdzie doznawałam właśnie największej, z pewnością bezwstydnej rozkoszy, dociskając do siebie to, na czym trzymałam rękę. Druga również ułożona spoczywała wzdłuż ciała, lecz nie bezczynnie, bo potrzebowałam natychmiastowego spełnienia, wsuwając ją między nogi. Już prawie otworzyłam oczy, gdy wilgoć przypadkowo musnęła palce, zlizując soki, w jakich je praktycznie nurzałam, ale ta woń iglaków ogłupiała. Nie mogłam się uwolnić, jednocześnie rozwijając skrzydła.

Coś wsunęło się między wargi, brnąc głębiej, do środka, głębiej. Swoiste poczucie rozpierania nadawało nam tempa. Moim palcom i jemu, demonowi, jakiego miałam omijać przecież szerokim łukiem, ponieważ pod żadnym pozorem nie wolno było wchodzić mi na górę. Tymczasem weszłam, pozwalając się dopaść i posiąść gdzieś pośród krzewów przez jego zwinny język. Obraz wyświetlony w głowie otrzeźwił mnie, równocześnie doprowadzając do zguby. Ten demon był mój.

– Milan! – krzyknęłam, odrzucając głowę w tył. Dłoń, którą masowałam się jeszcze przed sekundą, przyłożyłam do ust, przygryzając jej bok i tłumiąc odgłosy. Wszak w lesie należało zachować ciszę. Aczkolwiek nie byłam w lesie, co potwierdziłam, otwierając szeroko oczy i dostrzegając ściany oraz sufit. – Milan.

Spuściłam wzrok, patrząc dokładnie tam, gdzie wszystko się zaczęło. W dół. Mężczyzna o czarnych włosach już mnie nie lizał, doprowadzając na skraj rozkoszy, a podpierał się łokciami o materac, dźwigając nieznacznie ponad moje spoczywające na łóżku ciało. Uśmiechnął się bezwstydnie, oblizując językiem wargi, po czym wsunął sobie w usta dwa palce, zlizując z nich jakąś substancję. Szybciutko zorientowałam się, co właśnie zrobił, pomrukując z wyraźnym uznaniem.

– Uwielbiam, sówko, gdy jesteś taka mokra, choć dziś przeszłaś chyba samą siebie – powiedział zawadiacko. Dźwignął się mocniej, układając nade mną. – Jestem niezmiernie ciekaw, o czym śniłaś.

Patrzyłam prosto w czarne, skrzące się oczy wbite we mnie. Ani na ułamek sekundy, ani na mrugnięcie nie przerwał kontaktu wzrokowego, niewiele sobie chyba robiąc z rumieńców, jakie najpewniej wystąpiły na policzki. Czułam, że staję w ogniu i to nie byle jakim, lecz co najmniej piekielnym, chociaż w Nawii nie dostrzegłam nawet płomyczka, nie licząc pochodni samoczynnie rozświetlających korytarz.

– Nie chcesz wiedzieć – bąknęłam, zawstydzona.

Jak na zawołanie Milan zrobił groźną minę. Zmarszczył brwi i czoło, szczękę zacisnął, a tęczówki rozpoczęły swój standardowy, wibrujący taniec. Przełknęłam, przygryzając dolną wargę i zastanawiając się, jakby zareagował, gdybym teraz przygryzła jego zamiast swojej. 

Jeszcze tego nie wiesz? Burknął Welst, najpewniej dziób przesłaniając skrzydłem. Wiedziałam, a raczej domyślałam się, jaka byłaby jego reakcja.

– Teraz to już muszę wiedzieć – warknął skrzekliwie, uświadamiając mi, że był zły brakiem konkretnej odpowiedzi.

– Strach myśleć, co ci się w głowie roi – przyznałam, na co tylko się obruszył.

– Co mi się roi w głowie? To ty się wijesz i wiercisz, nucąc coś pod nosem oraz prowokując zarazem, a mokra jesteś we śnie taka, że spokojnie mógłbym montować basen. – Teraz naprawdę miałam ochotę spłonąć. – Śniłaś o tym popierdoleńcu, który do ciebie pisał?

– Co?

Efekt pytania Milana był dokładnie taki sam, jakby właśnie strzygoń wylał na mnie kubeł lodowato zimnej wody. Otrzeźwiałam, automatycznie, a także totalnie wybudzając się z sennych doznań. Już nawet w podbrzuszu mnie nie ściskało, chyba że w narastającej złości. Kompletnie nie pojmowałam, jak mógł wpaść na tak poroniony pomysł. 

– Odpowiedz – polecił groźnie. – Nigdy nie byłaś tak podniecona, a tu jeden jebany SMS i proszę. – Ledwie panował nad głosem, żeby nie krzyczeć mi prosto w twarz. Choć z drugiej strony w domu wciąż byli jego rodzice, więc istniało prawdopodobieństwo, że nie chciał, aby dowiedzieli się o kolejnej kłótni. – To dla niego byłaś taka mokra? Dla Tomka?

– W dupie mam Tomka – warknęłam wściekle.

Aż się we mnie zagotowało na myśl, że miał tak absurdalne pomysły. Ani przez moment nie pomyślałam o kimś innym. No, może o leszym zgubionym w lesie, ale on zarzucał mi zdradę. Zacisnęłam szczęki, szykując się na solidny atak werbalny, bo na fizycznym marnie wychodziłam, a Welst zdawał się już na mnie mrużyć żółte ślepia, kiedy Milan złapał moje nadgarstki. Docisnął je do materaca po obu stronach naszych ciał, a pochylając nieco ku mnie głowę, wściekle rzucił, cedząc przez zęby.

– Zapewniam cię, że na pewno nie.

Zacisnęłam zęby, obnażając je chyba intuicyjnie. Mężczyzna wkurwiał mnie swoją nieuzasadnioną zazdrością, a co gorsza, podejrzeniami wyssanymi z palca. Może jeszcze gdyby miał jakiekolwiek powody, aby wątpić we mnie, może wtedy próbowałabym zrozumieć, ale nie teraz. Mimowolnie, wręcz niekontrolowanie napięłam mięśnie, jakbym próbowała się wyrwać ze stalowego uścisku bruneta przygważdżającego mnie cielskiem do materaca. Już, już miałam się ruszyć, choćby głową gwałtownie i mocno przesunąć w przód, kiedy niepozostawiający złudzeń głos strażnika doprowadził mnie do pionu.

Zrób to, Kara, a nocy nie spędzisz na nauce.

Warknęłam, szamocząc się, czym pozwoliłam napięciu częściowo zejść z ciała. Nawet nie mogłam przyłożyć oponentowi, choć z pewnością zasługiwał na solidne manto i nabicie śliwy pod okiem. Nos też chętnie bym mu złamała kolejny raz, ale Welst już się puszył, szykując do kontrofensywy. Musiałam odpuścić.

– O tobie śniłam – wyrzuciłam z siebie. – O tobie w lesie.

– W... lesie? – spytał, jakby nie do końca wierzył.

– Tak, w jebanym lesie – wycedziłam wkurzona. – Pełnym jebanych krzaków, szyszek i sosen.

– I świerków – dopowiedział, łagodniejąc niczym na zawołanie. Poluzował uścisk. Szczęśliwie byłam bardziej odporna niż mogłoby się wydawać, więc wątpiłam, aby skórę w tamtym miejscu przyozdobić miał jakikolwiek siniec. – Więc chcesz się ze mną kochać w lesie?

Nadążyć za zmianami humorów Milana było okropnie ciężko. On zmieniał nastroje nawet nie w minutę, ale w ułamkach sekund. To zdecydowanie nie ułatwiało koegzystencji z nim, stawiając niestety wszystko na głowie w kompletnym rozgardiaszu. Co więcej, w chwili obecnej nie miałam najmniejszej ochoty spędzać z nim czasu, nie wspominając już nawet o seksie.

– Teraz to bym cię kijem nie dotknęła – wywarczałam mu prosto w twarz.

Na nim to jednak nie wywarło większego wrażenia, chyba że bawiły go moje fochy. Młody Rawicki roześmiał się w odpowiedzi na prezentowaną wściekłość. Wypuściłam gwałtownie powietrze nosem, wręczając niewerbalny przekaz o moim aktualnym stanie emocjonalnym, a także ostrzegając. 

Rozsądna osoba zrozumiałaby, wycofując się z tego, ale nie Milan. Poluzował co prawda uścisk rąk jeszcze bardziej, ale kiedy się poruszył, czubkiem penisa przesunął po moim podbrzuszu, jakby celowo dawał do zrozumienia, że lada moment śpiewać będę zupełnie inaczej. Niedoczekanie, oceniłam, obnażając zęby ostrzegawczo. 

– Zawsze możesz musnąć mnie szyszką – zażartował nieco drwiąco.

– Zawsze mogę wepchnąć ci ją dupę – odparłam, imitując jego głos.

Uśmiechnęłam się uroczo, błyskając zębami, choć żaden promyczek nie przemknął po jego obliczu. Dopełniając całości, zamrugałam oczami, jakbym próbowała wachlować bruneta rzęsami, których ani nie przedłużałam, ani nie zagęszczałam, więc prawdę mówiąc, nie miałabym czym go wachlować.

– Czupurna z ciebie sówka – mruknął. – A już zaczynałem tęsknić.

– Za szyszkami? – spytałam cynicznie. – Nie martw się, mogę ich jeszcze trochę w lesie nazbierać. Dla ciebie nasmaruję je nawet masłem orzechowym, co by lepiej właziły między zwieracze.

Ostatnich słów już nie wypowiedziałam ani cynicznie, ani uroczo. Zwyczajnie ponownie warknęłam, z trudem panując nad buzującymi we krwi nerwami. Rozciągnął usta, chyba teraz mi próbując w oczy zębami błyskać, co jakoś niezbyt wyszło. Tylko bardziej się wkurzałam na jego arogancję oraz nadmierną pewność siebie.

– Cieszę się, że nasze analne zabawy przypadły ci do gustu – odparł, chyba usiłując zbić mnie z pantałyku. – Ale wiem, co lepiej wsunie się między zwieracze.

Ponownie szturchnął mnie erekcją. Aż dziw, że wciąż jeszcze nie próbował faktycznie wsunąć jej w żadne z dostępnych miejsc, skoro nadal nie zaznał zaspokojenia. W dodatku był cholernie irytujący w tym stanie.

– Mówisz tak, jakbyś nie wiedział, że duma chodzi przed upadkiem – stwierdziłam.

– Przed tobą padnę nawet na kolana – oświadczył. Faktycznie udało mu się mnie zdezorientować, bo słów zabrakło mi w gardle na ripostę, a nawet jeśli tam były, nie zdołały się wydostać. – To co, sówko? – zagadnął śmiało, kolejny razem poruszając biodrami. – Lasu co prawda tu nie mamy, żebym mógł cię zadowolić wśród sosen i świerków, ale na kolanach dla ciebie mogę klęczeć – oznajmił. – Na pieska?

On naprawdę myślał tylko o seksie. Oburzona zachowaniem strzygonia stwierdziłam, że choćbym miała umrzeć z niezaspokojenia, nie dam mu się zabawić. Celowo dźwignęłam kącik ust do góry, próbując przybrać seksowną minę świętej kusicielki, choć do tej akurat daleko mi wciąż było. Przesunęłam językiem po wargach, najpierw moich, a później nieco dźwigając głowę, po jego dolnej. Wręcz namacalnie na jego strzyżym obliczu wymalowała się zachęta i złapanie na haczyk, którym z premedytacją zarzuciłam. Pochylił się, ale odchyliłam głowę, układając ją na poduszce, po czym poruszyłam biodrami.

– Mam chyba lepszy pomysł, skarbie – zagadnęłam kokieteryjnie. – Co powiesz na inną pozycję?

– Jaką?

Oczy mu aż zalśniły, gdy pytał. Naprawdę był ciekaw, co wymyśliłam. Rysy co prawda nagle się wyostrzyły, ale nie ze złości, tego byłam absolutnie pewna. Poruszyłam się ponownie, wabiąco rozchylając usta i ponownie zwilżając językiem. Jako że zadziałałam z zaskoczenia, plan powiódł się zaskakująco dobrze, zwłaszcza że wybrałam do tego chyba najdogodniejszy z możliwych momentów.

– Co powiesz na pozycję...?

– Tak, sówko? – zachęcił.

– Na martwego strzyga?

Wyraz twarzy miał obłędny, gdy szarpnęłam się, a następnie zepchnęłam go z siebie. Skonfundowany nie zdążył zareagować nawet ekspresowo, zanim zeskoczyłam z łóżka, pomykając do łazienki i zamykając się w środku. To dopiero było poczucie satysfakcji, zostawić Milana tam w stanie totalnego szoku oraz niedowierzania. Nie rozmyślając wiele, skorzystałam z ubikacji, a dopiero kiedy myłam ręce, Rawicki wszedł do środka.

– W sumie to wolałbym odurzonego strzyga – rzucił prowokacyjnie, zerkając na mnie, kiedy podszedł bez krępacji do muszli klozetowej. Był nago, zatem nie kwapił się rozpinaniem spodni i wydobywaniem kompana z ukrycia, ale z drugiej strony wierny druh stał niemal na baczność. – Masz do wyboru szybki prysznic albo... Nie, na kąpiel nie ma czasu.

– Jak to nie ma? – spytałam zaciekawiona, obracając się całkowicie w jego stronę. Kto jak kto, ale Milan nie miał oporów sikać przy mnie. Zresztą ja przy nim też nie. To akurat była fizjonomia, choć na dwójkę z dodatkową parą oczu wlepioną we mnie bym się nie zdecydowała ani sama nie zajęłabym miejsca w roli gapia. Ręce skrzyżowałam pod piersiami. – I tak w ogóle zdaje mi się czy położyłam się w ubraniu.

– Położyłaś się – potwierdził prosto, spłukując i obracając do mnie. 

Wyglądał apetycznie, zwłaszcza kiedy mięśnie rysowały się pod skórą w tak wyrazisty sposób, a on nie zaprzątał sobie głowy ich przesłanianiem. Podszedł bliżej, przez co musiałam zadrzeć głowę, żeby patrzeć mu w oczy. Jednak dwadzieścia centymetrów to sporo bez szpilek na stopach. Dłonie ułożył po obu stronach moich bioder, bardziej mimowolnie niż celowo przywierając do mojego ciała nabrzmiałą wciąż erekcją.

– Ale...? – spytałam podejrzliwie. 

– Ale nie miałem serca cię tak zostawić. Byłaś tak wykończona tymi wyczynami z moją matką, że nawet nie obudziłaś się, gdy ściągałem ci koszulkę i sweter przez głowę.

– Ooo... – krótka, acz mało elokwentna riposta mimochodem wymknęła się z krtani.

– Zdjąłem wszystko. – Ruchem głowy wskazał kosz na pranie. – A później cieszyłem się nagą przytulanką.

– Nie jestem pluszowym miśkiem, jakbyś nie wiedział – żachnęłam się.

– Fakt – poparł z dumą i właśnie to jego zadowolenie wzbudziło moją podejrzliwość. Słusznie, jak się zresztą po chwili okazało. – Misia bym nie wylizał.

– Milan – syknęłam.

On naprawdę był jak jaskiniowiec, istny człowiek pierwotny. Milan jeść, Milan pić, Milan... lizać? Spurpurowiałam chyba na dźwięk zaciekawionego głosu Welsta, który ewidentnie wciskał dziób w nie swoje sprawy. Nawet nie zamierzałam uraczyć go odpowiedzią, bo było to zbyt poniżające, spowiadać się ptaszysku z seksualnych doznań.

– Niby taka czupurna, a tu proszę – zadrwił rozbawiony. – Rumienisz się.

– Lepiej mi powiedz, czemu nie mamy czasu na kąpiel – zmieniłam temat. – Wybierasz się gdzieś?

– Tak dokładniej to my się wybieramy – sprostował. – Jedziemy po odbiór... pewnej rzeczy.

– Pewnej rzeczy?

Zdziwiłam się. Milan raczej nie owijał w bawełnę, chyba że miał w tym konkretny cel. Nie umiałam jednak stwierdzić, jaki przyświecałby mu obecnie, skoro pojęcia nie miałam, po co dokładnie jedziemy. W sumie nic nam nie brakowało, a i szkło Milan zdążył już odebrać. Chyba, bo po głębszym zastanowieniu się zwątpiłam, lecz nie uważałam, aby robił o kilka szklanek tyle zamieszania, że nie starczyłoby nam czasu na solidną kąpiel.

– Dokładnie tak, sówko – poparł.

– Jak mam się ubrać?

Posłałam mu wyczekujące spojrzenie. Istniała niemała szansa, że rozkminię diabelski plan strzygonia, jeśli dowiem się czegoś innego na temat naszego tajemniczego wypadu. Jakoś wcześniej słowem nie wspomniał, żeby się nam gdzieś śpieszyło. Wydął wargi, wzruszył ramionami, jakby się zastanawiał, nie będąc do końca pewnym, co odpowiedzieć. Jednymi słowy zachowywał się podejrzanie.

– W sumie zwyczajnie – odparł po dłuższej chwili ciszy. – Ale najpierw prysznic. Nie wiem, jak ty, sówko... – dumnie uniósł głowę, chyba próbując coś zamanifestować – ...ale jestem cholernie spragniony.

No, tak, westchnęłam. Chciało mu się pić, więc nadeszła pora otworzyć lokal. Pokręciłam głową, ale w sumie lubiłam te nasze intymne momenty. Uśmiechnęłam się do niego, tym razem szczerze, odchylając głowę i zgarniając przy tym na bok włosy. Docisnął ciało do mojego, przesuwając najpierw nosem po skórze i wdychając głęboko powietrze, jakby napawał się moim zapachem. Odrobinę niedorzeczne, lecz Milan Rawicki normalny przecież nie był.

Dopiero potem polizał językiem wybrane miejsce. Inaczej bufet byłby zamknięty. Nie zamierzałam manifestować światu kolejnych ugryzień i sińców. Jednak zdrowy strzyg wiedział, jak zabrać się do roboty, żeby było dobrze, a nawet żebyśmy oboje skorzystali na jego pojeniu się. Więcej aktualnie nie potrzebowałam, wtulając się w ciało bruneta bądź pozwalając się tulić, kiedy poczucie rozpierania zawibrowało aż w podbrzuszu.

* * *

Wychodząc z mieszkania, pożegnałam się z Czębirą i jej uroczym strzygoniem. Ten to dopiero był jedyny w swoim rodzaju, a zapatrzony był w swoją sówkę jak nikt inny. Prawie, stwierdziłam, kiedy Milan zajął miejsce na wprost mnie, podciągając nieznacznie zamek jesiennej kurtki, co by mnie nie przewiało. Niby zimny drań, a czuła, miękka klusia w środku. Uśmiechnęłam się, broń ktokolwiek, by mu to powiedzieć.

Zeszliśmy na dół. Faktycznie wieczór był chłodniejszy, niż podejrzewałam, a dodatkowo zanosiło się na deszcz. Ciemne chmury przesłoniły niebo, inaczej niż minionej nocy, kiedy na niebieskim firmamencie królował księżyc w otoczeniu swych wiernych dworek. Już schodząc po schodkach prowadzących z ganku, coś mi nie pasowało. Ustawienie samochodów, jak też uruchomione silniki pozwalały wysunąć pewne wnioski.

– Nie jedziemy sami? – spytałam, pozwalając podprowadzić się do ciemnego wozu zaparkowanego między jasnym reno a niebieską skodą.

Milan otworzył przede mną drzwi od strony pasażera, nie udzielając riposty. Wyglądał podejrzanie, podobnie jak cała otoczka tego dziwnego wypadu. Żeby jeszcze jechało jedno auto, to może i bym znalazła jakieś pobieżne wyjaśnienie. Ale dwa oprócz naszego? Wyglądało, jakbyśmy zabierali ochronę, chociaż w sumie i Radagast, i Spitymir na pewno chętnie zasłoniliby Milana własną piersią. Niemniej jednak ciekawa byłam, gdzie się wybieramy oraz w jakim celu, skoro potrzebowaliśmy obstawy.

– Pas, sówko – polecił głosem nieznoszącym sprzeciwu. – Wiesz, że nie uruchomię silnika...

– Wiem – burknęłam, zabierając się do zapięcia tego cholerstwa. Kliknięcie oznajmiło załatwienie sprawy, na co Milan odpalił swoją ukochaną hondzie. – Powiesz mi, gdzie jedziemy?

– Po co?

– Żebym wiedziała – odparłam. – To chyba akurat logiczne.

– Dowiesz się na miejscu, sówko. Trochę cierpliwości.

Minęliśmy most, lada moment mając wjechać w zabudowania innych kamienic. Nie lubiłam ostatnio nawet tędy chodzić, choć czasem jeszcze się zapuszczałam, idąc do Żabki na zakupy. Podejrzewałam momentami, że tylko ten niepozorny hot dog nadal zabezpieczał mi plecy, bo raz Baśka przy mnie zjebała z góry na dół typa, który próbował zarzucić mi wyznawanie szatana i odprawianie czarnej mszy w akompaniamencie mordowania jakiegoś czarnego, kociego przybłędy.

– Wolałabym wiedzieć teraz – przyznałam. – Nie martwiłabym się tak.

– Martwiła? – zdumiał się zaskoczony wyznaniem. Zerknął na mnie pobieżnie, ponownie zwracając uwagę na drogę przed nami, szczególnie że było już ciemno i teoretycznie każdy mógł wybiec na jezdnię. Lewalski miałby radochę, jakby Milan stuknął jakiegoś frajera nawet nie z własnej winy. – Czym ty się martwisz, sówko?

– Obstawą?

– Oni są dla towarzystwa.

– Dla towarzystwa? – dopytałam, nie dowierzając. – Serio, ciągasz Radka i Spita tylko dla towarzystwa?

– Radka, Spita, Wojsława i Sama, sówko – oznajmił, prostując.

– A ta dwójka nam na co?

– Dla ochrony – powiedział prosto.

Pokiwałam głową, przetrawiając słowa mężczyzny. Przed momentem zasugerowałam, że Zamirski z bratem przyjaciółki robią za goryli, to mnie zbył, a teraz wyszło na to, że nawet nie podejrzewałam, jak źle jest naprawdę. Zabębniłam palcami w drzwiczki, dobierając słowa, jakimi chciałam zadać kolejne pytanie.

– Ale wiesz, że teraz to się już naprawdę martwię?

– Nie ma czym – uznał. – Zajedziemy na miejsce, wejdziemy do środka, załatwimy sprawę i wracamy. Chyba że moja sówka ma ochotę gdzieś się zabawić.

– Twoja sówka chwilowo ma ochotę wysiąść z samochodu – oświadczyłam z przekąsem. Zwolnił gwałtownie, prawie że hamując, a gdyby nie cholerny pas bezpieczeństwa, walnęłabym bezceremonialnie w deskę rozdzielczą, nie spodziewając się takiego manewru na środku drogi. Dobrze, że jadący za nami Spitymir posiadał refleks i nie wjechał hondzi w dupę, bo znając szczęście Milana, Rawickiego obarczono by odpowiedzialnością za kraksę. – Oszalałeś?!

– Niedobrze ci?

– Co?

– Pytam czy wszystko w porządku.

– Oczywiście, że tak. Niby czemu...? – zamilkłam, doznając olśnienia. Opacznie zrozumiał moje stwierdzenie o opuszczeniu auta. – Nie z tego powodu chciałam wysiąść.

– A dlaczego? – spytał, przyśpieszając do prawidłowej prędkości na drodze przy panujących obecnie warunkach. Teraz na pewno nikt z tyłu nie wyklinał na nas, pomstując na debila siedzącego za kierownicą naszego ciemnego, pięcioosobowego pojazdu. Przewróciłam oczami, ciesząc się, że wzrok strzygoń aktualnie wlepiał w jezdnię i znaki drogowe. – Odpowiesz?

– Już ci powiedziałam – bąknęłam. – Nie podoba mi się to. Zabierasz mnie, bogowie raczą wiedzieć dokąd, a ze mną pełną gwardię. Jedziemy na jakąś wojnę czy jak?

– Nie, sówko, na wojnę bym cię nie zabrał.

Oj, zdziwiłbyś się, stwierdziłam w myślach. Razem z nim miałam stanąć wkrótce do walki o pokój i dobrobyt dla strzyg, ich spokojny żywot oraz nasz przy okazji też, więc nie było mowy, żebym przypatrywała się z daleka temu starciu. Tym bardziej szkoląc się już do stawienia czoła tajemniczemu przeciwnikowi, o którym Welst raczej nie pozwalał mi zapomnieć.

– Wyjeżdżamy z Katowic? – spytałam zdezorientowana.

Wyraźnie wjechaliśmy na drogę szybkiego ruchu, więc coś zdecydowanie było solidnie na rzeczy. I na pewno nie chodziło o odbiór szklanek, bo te, choć delikatne, z całą pewnością nie potrzebowały dodatkowej, czteroosobowej ochrony. Ponadto zakupione zostały także w jednym z tutejszych sklepów. 

Zlustrowałam bacznie skupionego na drodze bruneta. Milan wsunął na nos okulary z przyciemnianymi szkłami. Podejrzewałam, że chciał uchronić oczy przed światłami ulicznych lamp, ale nie miałam co do tego absolutnej pewności. Słoneczne promienie niewątpliwie mu nie dokuczały o tej porze doby. 

– Jak widać – odparł zdawkowo.

Rawicki nie był rozmowny w drodze. Skupiał się na prowadzeniu, chociaż uważałam, że kierowcą jest fenomenalnym, gdyby nie liczyć tamtego hamowania. Nie odzywałam się, wyglądając za okno i obserwując mijane widoki, wśród których zdecydowanie przeważały ekrany akustyczne. Mimowolnie zmarszczyłam brwi, kiedy minęliśmy jeden ze znaków informacyjnych. Jechaliśmy już jakiś czas, a obrazy wyróżniające się pośród ekranów dźwiękochłonnych wskazywały, że kierunek odczytałam słusznie.

– Jesteś o coś zły czy nie zaczynasz konwersacji dla bezpieczeństwa, bo powoli już gubię się w twoich humorach? – zapytałam szczerze, przerywając ciszę panującą w wozie.

Nie był zły, o tym wiedziałam, blefując. Jeśli jednak nie był skłonny prowadzić rozmowy, gdy droga była prostsza do okiełznania niż w mieście, coś musiało być na rzeczy. Niestety, dodając dwa do dwóch wcale nie wychodził mi pozornie pewny wynik, chyba że miałam go jeszcze przemnożyć bądź spierwiastkować.

– Zły? – Nikły uśmiech ozdobił jego twarz. – Ależ ty masz pomysły.

– Standardowe – skwitowałam. – Powiesz mi wreszcie?

– I jesteś mega niecierpliwa – dodał.

– Mówisz, jakbyś nie znał przede mną żadnej kobiety.

Zerknął na mnie pobieżnie, szybko odwracając głowę z powrotem w kierunku jazdy. Mknęliśmy za renówką Radka, zaś za naszą hondą w dalszym ciągu wiernie trwała skoda. Westchnęłam. Gdyby każdy z nich posiadł identyczny samochód, z boku bądź z góry nasze pojazdy ewidentnie przywodziłyby na myśl kolumnę rządową. Niemal wzdrygnęłam się na samą myśl, że miałabym być kojarzona z tą bandą darmozjadów żyjących za nasze pieniądze w wygodny sposób.

– Znać a znać, sówko, to drastyczna różnica – poinformował.

– Nie wmówisz mi, że przez sześćset lat nie byłeś w żadnym związku.

Wykrzywił usta. Bingo, pomyślałam, otrzymując bezsprzeczne potwierdzenie, iż właśnie trafiłam dychę na tarczy. Z zaciekawieniem przypatrywałam się Milanowi, dopiero w ostatnim możliwym momencie dostrzegając zjazd, z jakiego przyszło nam korzystać. Nie myliłam się wcześniej, uznając alternatywę za nieprawdopodobną, aczkolwiek celu podróży nadal nie wytypowałam na sto procent, snując kolejne domysły.

– Jeśli chcesz rozmawiać o moich ex, powinnyśmy chyba poczekać, aż wrócimy do domu – zakomunikował spokojnie, lecz stanowczo. – Wtedy na pewno się nie rozbijemy.

Spojrzał na mnie, zatrzymując pojazd na czerwonym. Jakim cudem ta kolumna się nie rozpadała na sygnalizacji świetlnej, nie umiałam określić, ale nadal trwaliśmy w kupie. To było wręcz nieprawdopodobne. Westchnęłam, odwracając wymownie głowę w stronę okna. 

Znałam to miejsce, dość dobrze je kojarząc. Zjazd z DTŚ-ki przy kościele na Skargi nie wróżył niestety niczego dobrego, jeśli typując znane mi w Zabrzu miejsca, wskazałam możliwe cele podróży Rawickiego. Z drugiej strony mogło okazać się, iż wcale nie mam racji i panikuję zupełnie niezasadnie, bo on mógł znać tutaj więcej miejsc, niż sądziłam.

Zaczesałam włosy, zgarniając je do tyłu. Powoli zapominałam, kiedy nosiłam je spięte. Czasem zdarzało mi się wsunąć w nie jakąś wsuwkę bądź ściągnąć gumką, ale to tylko wybiórczymi momentami. Skręciliśmy na lewo, jadąc Wolności w kierunku wywołującym jeszcze większe napięcie w moim ciele. To było niedorzeczne, aby dobrowolnie oraz bez przymusu pchać się w paszczę lwa, nawet jak na strzyga.

Gdy kolejny raz skręciliśmy w kolejną znaną mi ulicę, zyskałam pewność. Stopień prawdopodobieństwa, że wjechaliśmy tutaj w całkiem innym celu zbliżał się zeru, a chociaż duszą matematyczną raczej nie byłam, rachować potrafiłam nie najgorzej. Milan zachowywał się natomiast niezmiernie spokojnie, jakby wcale nie zauważał mojego przeszywającego spojrzenia. Nawet jeśli go nie widział, każda inna osoba wyczułaby tak intensywny i namacalny wzrok, więc albo udawał, albo naprawdę skupiał się całkowicie na drodze.

– Możesz mnie oświecić, czemu jedziemy akurat do niego?

– Bo mam coś do odbioru – oznajmił nad wyraz prosto.

– Nie mogłeś jechać tutaj sam?

– Z tego co wiem, nie przeszkadza ci ani jego osoba, ani to otoczenie.

– To wcale nie znaczy, że chcę się tutaj fatygować – poinformowałam. Światła na poprzedzającym nas wozie zakomunikowały rozpoczęcie hamowania, co rozpoznawałam bez większego trudu nawet bez uprawnień. – Mam czekać na ciebie w wozie?

Zmierzył mnie wzrokiem zza przeciwsłonecznych okularów. Riposta była zbędna, skoro wyglądał, jakbym opowiedziała właśnie dowcip roku. Zasznurowałam usta, nie rozumiejąc, co on planuje. Zatrzymał samochód, parkując przy krawężniku. Nieczęsto widywałam tyle obstawy zabezpieczającej teren wokół kamienicy, gdyż zwykle dochodziło tutaj do drobnych wymian. Nawet gdy znalazłam się tu ostatni raz, spotkałam tylko jedną osobę jarającą blanta, a dopiero potem drepczącego niemal po piętach szefa osiłka pozbawionego karku.

– Gdybyś miała czekać w aucie, nie wiózłbym cię aż tutaj – zakomunikował rozbawiony, po czym zgasił silnik i wysiadł. Z samochodów, którymi kierowali chłopcy, wysiedli nasi kompani. Odpięłam pas bezpieczeństwa, wiedząc, że Milan okrąży pojazd i nie pozwoli mi samej wejść do środka familoka. Zgodnie z przypuszczeniami otworzył drzwi po mojej stronie, wyciągając do mnie dłoń, którą bez zbędnych słów ujęłam, pozwalając kolejno poprowadzić się do środka. – Uśmiechnij się, sówko, bo wyglądasz na nieszczęśliwą.

– Nie mam bladego pojęcia, co kombinujesz – szepnęłam cicho. Nie byłam głupia, zdając sobie aż nazbyt dobrze sprawę z bacznej obserwacji każdego naszego kroku, ruchu, drgnięcia. Z tymi ludźmi się nie pogrywało, a interesy nie należały do czystych, doskonale o tym wiedziałam z autopsji. – Ale jak tylko wrócimy do domu...

Celowo nie dokończyłam, zostawiając niewyrzeczoną groźbę zawieszoną w powietrzu. Natomiast jeśli Milan nie zdołałby wysunąć właściwych wniosków na podstawie moich słów, wyrazem twarzy też nie pozostawiałam zbędnych złudzeń. Przed budynkiem naliczyłam czterech osiłków, a na ganku dodatkowych dwóch opartych niby z nonszalancją o murek, zaś w sieni czekali dwaj inni. Weszliśmy po schodach na parter, kierując się do właściwych drzwi tego konkretnego mieszkania, w którym moja noga miała więcej nie stanąć, jak dotąd mi się zdawało.

Otwartych drzwi pilnował typ, łysy i wydziarany jakimiś więziennymi malowidłami. Skinął grzecznie głową Rawickiemu, podobnie jak reszta ekipy, mierząc czujnie stąpających w ślad za nami Radagasta i jego niedoszłego jeszcze szwagra. Wewnątrz przynajmniej dwóch następnych, w co absolutnie nie wierzyłam, dostrzegając uchylone drzwi do jednego z pokoi. Tam zwykle siedzieli chłopcy czekający poleceń swego kryminalnego bosa. Weszliśmy do pomieszczenia, gdzie nie tak dawno dokonałam transakcji, a gdybym nie szła, trzymając za rękę strzygonia, stanęłabym najpewniej jak wryta.

Kamil Adam Burkiewicz lub Bury, jak zwykło się do niego powszechnie zwracać, siedział co prawda samodzielnie w fotelu, przy którym stało dwóch strzegących go osiłków, w tym również typ zwany Pustakiem. Jednakże z całą pewnością nie cieszył się on pełnym zdrowiem i chyba tylko z racji obecnego, opłakanego stanu Rawicki nie miał mu za złe, iż nie wstał się przywitać, jak nakazywała tego etykieta.

– Nie wstawaj – rzucił drwiąco.

Lewą rękę Bury miał w gipsie podobnym do mojej pełnej ortezy, więc bark również ucierpiał. Noga, tym razem prawa, także została starannie opatulona przynajmniej szyną, a wyprostowana opierała się stopą na jakiejś pufie podsuniętej we właściwej odległości. Twarz mężczyzny wołała o pomstę do nieba, a już z pewnością do plastycznego chirurga. 

Blizna na policzku ciągnęła się niezmiennie, a pod okiem na drugim przyuważyłam kolejną zrobioną nożem bądź innym ostrym upiększaczem. Co więcej, śliwa z oka nie zeszła aż do tej pory, a łuk opatrzony został jakimś cieniuteńkim plastrem, gojąc się co najmniej miernie. Głowę jednak trzymał sztywno uniesioną w górze, uśmiechając się paskudnie, choć gdyby nie kołnierz usztywniający szyję, wątpiłabym czy zdolny byłby ją dźwigać, czy może łypałby teraz na nas spode łba.

Uśmiechnęłam się lekko, lecz z całą pewnością nieszczerze. Cóż, przynajmniej nikt nie przegryzł mu tętnicy szyjnej, skwitowałam, lustrując go nienachalnie. Nieśmiało zerknęłam na Milana, nie bardzo wiedząc, jak powinnam się jego zdaniem zachować, w związku z czym wolałam polegać na nim i jego osądzie. 

Wolną dłonią wskazał mi sofę, którą chyba wstawiono niedawno, nawet jeśli nosiła wyraźne ślady użytkowania, ale nie widziałam jej tu nigdy wcześniej. Przysiadłam, wykonując nieme polecenie, a on zajął miejsce obok, rozsiadając się wygodniej niż zwykły interesant. Rzuciłam okiem pobieżnie na Radka i Spitymira stojących przy drzwiach wewnątrz pomieszczenia. Perfekcyjni goryle, a twarz Radagasta zdobił jeszcze kpiarski, arogancki uśmiech wyrażający wyższość. 

– Wszystko gotowe – zakomunikował Bury. Ruchem ręki skinął na jednego z przybocznych, który pochylił się i podniósł niewielką walizkę, jakiej wcześniej nie dostrzegłam. Każdy ruch wykonywał spokojnie, jakby nie chciał przypadkiem sprowokować ochrony ważnego klienta, chociaż momentami wątpiłam, kto tutaj pełnił rolę szefa, a kto konsumenta. – Proszę zerknąć.

Bezimienny mężczyzna, którego nie kojarzyłam nawet z wyglądu, otworzył walizkę, pochylając się ku nam i podsuwając pod nos zawartość. Skromną zawartość, bo liczyłam na więcej, niż dwie koperty. Jedna mała jak na zwykły list, druga natomiast znacznie większa formatu chyba A4. Zerknęłam na Milana, widząc, że nie wykonuje żadnego ruchu. Wbijał we mnie czarne spojrzenie, skinięciem głową nakazując sięgnąć po zaprezentowane materiały.

Sięgnęłam niepewnie po koperty, biorąc je w dłoń. Dużą zostawiłam spoczywającą na kolanach, sprawdzając zawartość mniejszej, a kiedy mała, plastikowa plakietka wsunęła się z niej prosto w rękę, zrozumiałam. Głęboko wciągnęłam powietrze, dostrzegając swoje zdjęcie i dane spreparowane perfekcyjnie, gdyż zgadzały się absolutnie wszystkie poza jednym.

– Podoba ci się, kochanie? – spytał ciemnowłosy strzyg, czekając mojej opinii. – Jeśli nie, możemy...

– Jest perfekcyjnie – weszłam mu w słowo.

Wolałam nie sprawdzać, co chciał oznajmić. Mógł powiedzieć, że zażądamy wymiany dokumentu, ale równie dobrze mogło paść hasło o zabójstwie jako zapłacie za nieudolne wywiązanie się z zadania. Chyba musiałam się skonsultować jednak z narzeczonym w kwestii interesów, bo obecnie przez nieprzygotowanie czułam się skonfundowana. Uśmiechnął się rozpromieniony, a gotowa byłam przysiąc, że i Bury odetchnął z ulgą.

– Sprawdź jeszcze drugą – zachęcił.

Wręczyłam mu dowód osobisty. Nie było sensu chować go z powrotem do koperty, a portfel zostawiłam w domu. Zawartość drugiej nie wprawiła mnie już w takie zdumienie, bo podskórnie przeczuwałam, co wraz z wykonaniem lewego dokumentu zlecił Buremu partner. Otworzyłam, sięgnęłam i wysunęłam dokument przypominający urzędowe poświadczenie, certyfikat czy jak to się tam naprawdę nazywało, zawarcia małżeństwa. 

Co sądzicie, kochani, o takim przebiegu akcji? 
Czyżby z Milana wychodził diabeł? 
A może to po prostu Karmen wcześniej nie dostrzegała pewnych cech strzygonia? 
Jak widzicie, z pewnością Milan zna się na interesach... 

Mam nadzieję, że rozdział się podobał. 
Będzie mi miło, jeśli zostawicie komentarz lub/i gwiazdkę. 
Wasze szczere opinie wiele dla mnie znaczą. 
To Wy motywujecie mnie, aby pisać i publikować <3 

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top