16. Nie wierzyłam, aby udało ci się tego dokonać
Dzisiejsza noc zachwycała. Księżyc świecił jasno, a chmur na niebie prawie nie było widać. Dawno nie oglądałam aż tyle gwiazd, co w mieście było absolutnie niemożliwe. Jednakże dziś to nie na gwiazdach miałam się skupić, tak twierdziła Czębira. Dzisiaj rozwijać miałam swoje wnętrze, bo tylko tak mogłam zyskać zdolności przekraczające moje wyobrażenia. Podobno, bo choć wszystko, co robiłyśmy, nie mieściło się w mej dotychczasowej percepcji, zaś to sprawiało, że powoli cokolwiek przestawało mnie już zaskakiwać.
– Umiesz wyrysować symbol ochronny – stwierdziła.
Po tylu dniach, a raczej wspólnych nocach wiedziałam już, kiedy zapytuje, a kiedy oznajmia, chociaż czasami intonacja mogła zwieść na manowce. Jednakże Czębira ćwiczyła to ze mną kilkukrotnie, a mimo że praktyka powinna trwać znacznie dłużej, ja zostałam przymuszona do perfekcyjnie szybkiego opanowywania umiejętności. Skinęłam głową, zaś kobieta odsunęła się ode mnie na odległość kilku metrów, odskakując przy tym lekko niczym mgiełka.
Wyprostowałam sylwetkę pozwalając cały czas mięśniom na zachowanie swobody. Nie miałam stać na baczność jak gwardia królowej Anglii, lecz przyjmować pewną siebie pozę. Magia nie znosiła partactwa, ale również niepewności. Zdaniem Czębiry nawet o wiele lepiej było coś zepsuć i później naprawić, niż postępować bez przekonania z wahaniem w sercu. Nogi rozsunęłam lekko, stabilizując pozycję. Prawą rękę wyciągnęłam maksymalnie do przodu, dłoń układając do niej prostopadle i podpierając drugą ręką zgiętą w łokciu. Gdyby spojrzeć z odpowiedniej perspektywy na układ rąk, można byłoby opisać go jako koślawe P.
– Penta czy heksa? – spytałam, powstrzymując się w ostatnim momencie.
Niby nie stwarzało większej różnicy, którego symbolu ochronnego się używało. Niby, jednakże w ciągu ostatnich nocy spędzonych z Czębirą pojęłam, że każdy szczegół był istotny. Wolałam zatem spytać, po jej minie wnioskując, że właśnie zapunktowałam.
Nie szczerz się, stęknął Welst rozkazująco.
– Penta wystarczy – poinformowała donośnym głosem.
Znajdowałyśmy się w lesie, a o tej porze szansa na spotkanie ludzi zdawała się mniejsza od zera. Kompletnie nie zawracałyśmy sobie zatem głowy ciszą nocą, której obowiązywanie miało sens w mieście, w ludzkich domostwach i skupiskach. Zebrałam się w sobie. Skupienie akurat nie stanowiło problemu. Gorzej, o wiele gorzej było oczyścić umysł ze wszelkich zbędnych myśli, z przebłysków wspomnień, które nawiedzały nagle w najgorszym możliwym momencie.
Skup się, usłyszałam polecenie Welsta w głowie.
Prawda była taka, że nigdy dotąd nie udało mi się wyrysować symbolu. Czym innym bowiem było jego nakreślenie w powietrzu, a czym innym uformowanie ruchem ręki widocznych, wyraźnych linii. Matka Milana nie miała z tym problemu, a jej symbole przypominały jarzące się punkciki, jakie jakiś czas temu zawisły ponad stołem w kuchni mieszkania na parterze. Moje pozostawały dotychczas jedynie imaginacją oraz pustą przestrzenią. Ponoć nie miałam powodów do zmartwień, gdyż wiedźmy opanowywały metodę na przełomie lat, zaś ja ćwiczyłam realnie kilka nocy. W dodatku z przerwami.
Niemniej jednak skupiłam się. Przymknęłam oczy, usunęłam z głowy zbędne myśli, ustabilizowaną ręką szkicując symbol pentagramu w powietrzu, pierwszą linię ciągnąc po skosie od góry do prawego, dolnego boku. Cały i chyba największy problem z wykreślaniem symboli w powietrzu polegał na tym, że dopiero ukończony miał się pojawić naocznie.
– Duch mój złączony z ogniem oczyszczającym – szepnęłam. Kolejno sunąc ręką po skosie do wierzchołka lewego ramienia gwiazdy i znacząc linię w powietrzu palcami, dodałam. – Ogień gorejący niczym woda nieustający. Przeciwniczka i powierniczka. – Rękę przesunęłam płasko aż do prawego ramienia gwiazdy, kończąc ruch na kolejnym wierzchołku. – Woda zbawienna. W cyklu życia krążąca, w cyklu powietrza błądząca. Wiatry pędzące na cztery strony. – Przesuwając nią w poprzek, wyrysowałam linię od prawego wierzchołka po lewy dolny, znacząc nowy punkt zaczepienia na wyimaginowanej mapie ochronnego symbolu. Skupienie już dawało się we znaki, a nie ukończyłam jeszcze jednego symbolu, zaś powstać miały aż cztery. – Ziemio, ma stabilizacjo i ostojo wśród wichrów hulających. Kotwico pewna, utwierdzająca i umacniająca. – Od dołu należało wrócić po skosie do samej góry, trafiając w punkt początkujący pentagram. – Z duchem mym złączona strażniczko. Cztery żywioły proszę, do czterech żywiołów wołam. Ducha nie gaście, ducha mego strzeżcie, ducha umacniajcie i z duchem wespół walczcie.
Skończyłam formułę, praktycznie własnym oczom nie wierząc. Przede mną w powietrzu na wysokości wyrysowanej ręką płonął gorejącym płomieniem wyznaczony znak. Aż dech zaparło mi w piersiach, a przez moment nawet pewna nie byłam czy zwidów się nie nabawiłam od tego wszystkiego.
Zerknęłam na Czębirę stojącą nieco dalej z dumą wymalowaną na obliczu i uśmiechem ni to rozciągniętym pod nosem, ni to wstrzymywanym. Skinęła głową na znak uznania. Odwróciłam swoją ponownie, wgapiając się przez moment w symbol do chwili, gdy nieznoszący sprzeciwu kobiecy głos przywołał mnie do porządku. Na prawdę mi się udało.
– Nie przestawaj się skupiać. To bardzo ważne – poinformowała. – Siła twych działań pochodzi z twego wnętrza. Brak skupienia i symbol rysować będziesz od nowa. – Niedowierzając i z przerażeniem popatrzyłam na postać strzyżej wiedźmy. Matka Milana była kochana, lecz jako mentorka wymagała wiele, zaś postępów nie sposób było u niej cofnąć. Czasem nawet uważałam, że lepiej się działo, gdy coś mi nie wyszło, bo kolejną próbę także mogłam spartaczyć. – Spójrz. Ogień już drży, zaraz symbol się rozpadnie.
Wzięłam głęboki oddech, robiąc równie głęboki wydech. Ekscytacja stanowiła problem, kiedy należało się skupić, a dodatkowo oczyścić umysł, niemniej jednak symbol pentagramu nabrał szybko wyrazistości. Jeden gotowy, czas na kolejny.
Obróciłam się w miejscu o dziewięćdziesiąt stopni niczym wojskowi postępujący na komendę na prawo patrz. Powtórzyłam czynność starannie, w każdy najmniejszy ruch oraz dźwięk wkładając całą siebie, bo skoro jeden symbol już zawisł w powietrzu, nie miałam prawa nie umieścić w nim następnego. Niemal skończyłam rysować pentagram, kiedy pierwszy dosłownie się rozprysnął niczym ogniki w ognisku, gdy dorzuca się drwa.
– Co do...? – zdziwienie wymknęło się z gardła, nim zdążyłam pomyśleć. Rękę trzymałam uwieszoną w powietrzu w miejscu, gdzie skończyłam rysować kolejny znak, gdy rozpadł się jego pierwowzór. Teraz straciłam panowanie, nie będąc nawet pewną czy powinnam kontynuować, a później zabrać się za odnawianie tamtego, czy porzucić wszystko i zacząć całkiem od nowa. – Co się stało?
Pytanie skierowałam do obserwującej mnie z odległości kilku metrów brunetki. Naprawdę nie rozumiałam, przecież on już został ukończony, a pomimo to nie utrzymał się nawet wystarczająco długo, żebym wyrysowała następny. W dodatku nic wcześniej moim zdaniem nie wskazywało na to, że zniknie.
– Działania wiedźmy zawsze są wielowymiarowe – zakomunikowała spokojnie Czębira.
Ledwie kilka razy mrugnęłam okiem, a ona w powietrzu wyrysowała wokół siebie cztery symbole a raczej jeden, rozbijając go na cztery różne i rozlokowując we właściwych miejscach. Co więcej, nawet nie mruknęła, trując sobie głowę inkantacją, jakiej ja uczyłam się starannie praktycznie od jej przybycia. Takie podstawy podobno musiałam umieć wyrecytować z pamięci bez zająknięcia nawet wybudzona z głębokiego snu, choć na tym poziomie jeszcze się nie znajdowałam.
– Jak... – szepnęłam cichuteńko, ledwie poruszając wargami, lecz nie dane było mi skończyć werbalizować pytanie.
– Nie skupiam się na jednym symbolu, lecz na wszystkich czterech – obwieściła. – Moja uwaga musi być zarazem podzielona i pomnożona. Fakt, że jeden pentagram zawisł w powietrzu, wcale nie oznacza, iż jest już na zawsze. Skoro powstał, równie dobrze może obrócić się w nicość jak wszystko, co istnieje.
Machnięciem dłoni zniszczyła otaczające ją symbole. Pomimo że łącząca wierzchołki linia prezentowała się nieco inaczej od mojej, również rozsypały się jak iskry ulatujące z płomieni. Westchnęłam podłamana. Niby zdawałam sobie sprawę, że to wcale proste nie będzie i zajmie mi multum czasu, zanim wyuczę się każdej rzeczy, ale fakt ten zniechęcał bardziej, niż motywował.
– Ale twoje symbole rozpadły się przez ciebie – zauważyłam. – Mój po prostu.
– Nie skupiłaś się na nim – zawyrokowała, rozszyfrowując śmiało przyczynę wtopy. – Jeszcze raz, moje dziecko, ale tym razem pamiętaj, że skupić musisz się nie tylko na rysowanym aktualnie pentagramie, lecz także na już istniejących. Inaczej się rozsypią, a ty będziesz wyznaczać je w kółko, dopóki nie stworzysz pełnego zamknięcia.
Słowa Czębiry brzmiały jak wyrok, a nie zachęta. Zostałam postawiona pod ścianą, bo Welst liczył, że będę czyniła postępy, a zdezerterować też już nie mogłam. Obiecałam mu, że będę się uczyć, wkładając w edukację serce i zamierzałam dotrzymać swej części umowy. Poza tym nie tylko on na mnie liczył. Musiałam nieustannie pamiętać o przyjaciołach mieszkających ze mną w kamienicy, chociaż możliwe że pomysł z przeprowadzką nie był najgorszy.
Wątpiłam całą sobą, abyśmy w ten sposób zdołali uniknąć rzekomego przeznaczenia. Dola była kapryśną boginią, raz obdarzając pomyślnością, innym razem zsyłając przekleństwo. Lepiej było jej nie kusić, gdyż zwyczajnie doskonale bawiła się perspektywą możliwych zmian. Chwilę mogliśmy zyskać, ale skoro strzygi musiały stanąć przed wyborem, przekonana byłam, że dokonać go i tak będą musiały.
Nie zwlekając, bo i nie było sensu tracić czasu, przystąpiłam posłusznie do działania. Teraz zamierzałam pamiętać, że skupiać muszę się na każdym znaku, nawet tym ukończonym i płonącym w powietrzu.
Pierwsza próba spaliła na panewce. Znak powstał, ale szybko się rozprysnął, podobnie jak pierwszy pentagram, jaki udało mi się stworzyć w realnej postaci. Z każdym kolejnym podejściem czułam się dodatkowo coraz bardziej wyczerpana, gdyż z zasobami sił wiedźmy było dokładnie tak jak w każdym innym przypadku i to trening czynił mistrza. Na złoty medal nie miałam co liczyć w kategorii sowiej wiedźmy, zaś miejsce na podium zajęłabym wyłącznie z powodu braku większej ilości rywali. Jak na samym początku, aktualnie były nas trzy dusze.
Druga próba, trzecia próba, czwarta... Mogłam odliczać, za każdym razem coś szło nie po mojej myśli. Słysząc znamienne jeszcze raz nie narzekałam bodajby słowem, ponownie zabierając się do pracy. Przestałam już nawet liczyć, a czas upływał nieubłaganie, ale wciąż stałam na nogach i w dalszym ciągu rysowałam symbole z uporem maniaka. Tym razem mogłam robić za oślicę, zapierając się przy swoim, bo o to wszak chodziło.
Trzy znaki płonęły żywym ogniem w powietrzu. Ręka mocy drżała, gdy przystępowałam do wyrysowania kolejnego, a w ustach czułam suchość. Mogłam tylko zgadywać, że Milan będzie musiał mnie nieźle spoić, kiedy wrócę w towarzystwie jego matki. Bolały mnie nawet mięśnie, chociaż teoretycznie wysiłek fizyczny wykonywałam niewielki, mordując się o wiele znaczniej w wymiarze mentalnym.
Nie spoczęłam jednak na laurach. Nie zamierzałam, zabierając się za dokończenie nakładania ochrony na moją przestrzeń. Drobną przestrzeń, bo ku memu zdumieniu pentagramy płonęły blisko mnie, dosłownie na wyciągnięcie ręki, stykając się prawie że czubkami rozłożonych szeroko ramion, więc gdybym miała odprawiać tutaj rytuał, raczej niewiele bym zdziałała. Tyle dobrze, że ogień wcale nie parzył.
– Ducha nie gaście, ducha mego strzeżcie, ducha umacniajcie i z duchem wespół walczcie – dokończyłam recytowanie inkantacji, zamykając czwarty symbol.
Ledwie stałam na nogach, utrzymując ciężar własnego ciała. Niby nic, niby codzienność, ale wyczerpałam się z sił. Opuściłam ręce, dysząc ciężko, w głowie cały czas utrzymując skupienie na wszystkich czterech pentagramach płonących w powietrzu. Sił mi brakowało, aby ucieszyć się i wykrzyczeć światu, a przede wszystkim mentorce triumf, chociaż uśmiechałam się dumnie pod nosem.
– Fantastycznie – odparła, zabierając pierwszy raz od dłuższego czasu głos. Nie liczyłam już komendy powtórzenia ćwiczenia, kiedy któryś znak zniknął. – Masz oto cztery symbole, ale to jeszcze nie koniec.
Miała rację. Pamiętałam, co mówiła, przekazując inną inkantację ochrony. Modlitwa już nie do żywiołów, a do bóstw, przedstawicieli szlachetnych slawochwalców. Wyprostowałam się. Ręce złożyłam trochę jak do modlitwy. W prawej dłoni zgięłam serdeczny i mały palec, drugą rękę układając w poprzek pierwszej, trzymając ją bliżej siebie, tworząc tym samym niejako krzyż.
– Przede mną Perun, za mną Weles. Po mojej prawej Świętowit. Po mojej lewej Mokosz. Ognisty pentagram wokół mnie. – Zaczerpnęłam oddechu, po czym obracając się w umowne kierunki zgodne z rozstawieniem płonących symboli, recytowałam adekwatnie do strony, w którą byłam zwrócona twarzą. – Ognisty żołnierzu, chroń mnie na wschodzie. Stateczna ziemio, chroń mnie na południu. Porywiste powietrze, chroń mnie na zachodzie. Ożywcza wodo, chroń mnie na północy.
Gdybym tego nie doznała, stojąc co więcej w samym środku, całkiem możliwe, że bym nie uwierzyła. Wszystkie płonące w powietrzu symbole pięcioramiennej gwiazdy zapłonęły żywym ogniem, ziemia pod stopami zadrżała, włosy potargał wiatr, a chłodna bryza niesiona jego podmuchem skropiła łagodnie policzki. Kiedy natomiast wszystko się uspokoiło, przede mną miejsce zajęła Czębira, lecz odgrodzona ode mnie pozostawała pentagramem.
– Fenomenalnie, Karusieńko – pochwaliła z dumą. Ciepło rozlało się po policzkach. Dopiero co okiełznałam niemożliwe, zwracając się i do bóstw słowiańskich, i do mocy żywiołów, przekraczając zdecydowanie własne granice, a ona zwracała się do mnie jak do dziewczynki z kucykami bawiącej się lalkami. Nie skomentowałam tego jednak, pozostając Karusieńką, choć po prawdzie nie miałam chyba siły na dodatkowe dywagowanie. Cały czas skupiałam się na pentagramach w obawie, że któryś zniknie i cały proces tworzenia będę musiała rozpocząć od nowa, jakbym już nie straciła na to pół nocy. – Możesz przestać się tak spinać, dziecko – oznajmiła.
– Symbole...
– Teraz już nie znikną, póki ich nie odwołasz – powiadomiła z wyraźnym ukontentowaniem. – Muszę przyznać, szczerze nie wierzyłam, aby udało ci się tego dokonać przed moim wyjazdem.
– Co? – spytałam zdumiona. – Więc po co kazałaś mi się tak męczyć?
Możliwe, a wręcz wysoce prawdopodobne, że w moim głosie słyszała nutę oburzenia. Już nawet nie byłam zmęczona, lecz wypompowana z sił, ledwie jakimś cudem utrzymując się na nogach. Równie dobrze mogłam kończyć, aczkolwiek Czębira nigdy nie zezwalała marnować czasu, bo jej zdaniem przekroczyłam pułap zdecydowanie szybciej, niż oczekiwała ode mnie.
– Kareńko, to chyba wiadome – odparła, przybierając pobłażliwą minę. – Udało ci się raz, więc poszłyśmy za ciosem. Skoro stoisz już w pełnowymiarowym kręgu chronionym mocami odpowiednimi do przystąpienia do zadań, nie będziemy przecież się cofać, dziecko.
– Więc co teraz? – westchnęłam podłamana.
– Teraz brniemy dalej, oczywiście – poinformowała, aczkolwiek tego właśnie się spodziewałam. A Milan nadziwić się nie umiał, że padałam, zasypiając, gdy głowę tuliłam tylko do poduszki, podczas gdy mnie wciąż na nowo zaskakiwało, że mimo wszystko każdego poranka docierałam jednak do łóżka o własnych siłach. – Jaką mamy fazę księżyca?
– Fazę?
– Owszem, kochanie – potwierdziła spokojnie, słysząc zdumienie przebrzmiewające w moim głosie. – Fazy księżyca to dla wiedźmy kluczowa sprawa. Nie wolno przeprowadzać rytuałów czy rzucać zaklęć, jak się komu podoba – pouczyła, a choć brzmiała srodze, zdawałam sobie sprawę, że przekazuje mi cenną lekcję, jakiej zapomnieć z czasem mi po prostu nie wolno. – Więc, Karuś, jaki to księżyc?
Kolejny już raz, nie wiedząc nawet który, zerknęłam w niebo. Patrząc na tarczę, w życiu bym nie zgadła. Wiedziałam jedynie, że ani to pełnia, ani nów. Srebrzysty olbrzym zawieszony na niebie zdawał się irracjonalnie wielki, ale mimo to brakowało mu do pełnego okręgu. Nie mogłam zgadywać. Niepewność jest gorsza od błędu, zatem postanowiłam postawić wszystko na jedną kartę, decyzję podejmując na postawie innego faktu. Razem z Czębirą pozyskałam kilka różdżek, a ścinać je można było zgodnie z obyczajami wyłącznie w pełnię. Logicznym zdawał się wysunięty wniosek.
– To ubywający księżyc.
Uśmiech brunetki zwiększył się. Była niesłychanie zadowolona pozyskaniem ode mnie poprawnej odpowiedzi. Powoli mogłam zacząć się zastanawiać czy ona rzeczywiście brała mnie za taką kretynkę i nieudacznika, czy może jednak faktycznie przekraczałam wszelkie wytyczne. Być może wiedźmy uczyły się latami, gdyż ich intelekt do tego przymuszał? Tego pytania postanowiłam nie zadawać głośno.
– A jakie zaklęcia i rytuały można teraz przeprowadzać?
Ubywające, prychnęłam we własnych myślach, nie wybiegając jednak zanadto przed szereg werbalnie. Lepiej było się nie błaźnić. Moją perspektywę potwierdził Welst, rzucając błagalną prośbę z przesłoniętym dziobem skrzydłem, żebym się przestała wydurniać.
– Antyuroki? – spytałam, próbując brzmieć inteligentnie.
Oblicze towarzyszącej mi stale brunetki samo zdradzało, jak wiele prawdy zawierała wyrzeczona hipoteza. Nie potrzebowałam niczego więcej, choć z pewnością jej kolejne objaśnienia nie poszły na marne. Ja zgadywałam, zdążając za głosem intuicji, podczas gdy Czębira posiadała wiedzę, jaką chętnie się ze mną dzieliła. Głupotą byłoby nie skorzystać, zwłaszcza że zaczynałam wierzyć, że to jej obecność ma wpływ na czynione przeze mnie błyskawiczne postępy.
Słuchałam, starając się zapamiętać absolutnie każde słowo i nie pomieszać ich ze sobą kiedyś w przyszłości. Może słusznym był komentarz Welsta, iż przydałoby się notować, bo Waromira posiadała wszędzie niesłychany, pedantyczny wręcz porządek, aczkolwiek w obecnej chwili mogłam bazować tylko na własnej pamięci.
Tymczasem mentorka opowiadała, czym wolno zajmować się w jaką fazę księżyca rozświetlającego mroki nocy, a co nie przyniesie efektów lub odniesie odwrotne do zaplanowanych. Skutki w niektórych przypadkach, zgodnie z opowieściami Czębiry, prezentowały się w sposób opłakany oraz godny pożałowania. Nic tylko współczuć.
Stałam pośrodku otaczających mnie płonących znaków, a czas płynął. Powoli nawet zastanawiałam się czy zdążymy jeszcze zrobić cokolwiek w praktyce, czy całą nocą będę ledwie podtrzymywać symbole. Owszem, nie rozpadłyby się, ale szczerze mówiąc, nie miałam pojęcia czy ich witalność nie zależała mimo wszystko od mojego stanu fizycznego oraz psychicznego. Jakby nie patrzeć, wyprawa do zielonych gai skończyła się jednak niekorzystnie, pomimo roztaczanych nad mą duszą skrzydeł Welsta, a nawet obecności Welesa, który koniec końców wykopał mnie z Nawii.
– Jak słusznie zauważyłaś, dziś księżyca ubywa, ale nie zajmiemy się żadnymi antyurokami, odczarowywaniem, rytuałami odgradzającymi ani niczym podobnym – zakomunikowała, nareszcie schodząc na kwestię ćwiczeń.
Marszcząc nieznacznie czoło, posłałam jej wyczekujące spojrzenie. Polegałam na niej, nie dywagując z żadnym zaleceniem ani osądem. Od tego ona była mentorką, aby prowadzić mnie po wyboistej ścieżce nauki magicznych umiejętności.
A ja to niby co? Żachnął się Welst, przez co miałam szczerą ochotę rzucić w jego kierunku pobłażliwym spojrzeniem, lecz dziś jego sylwetka nie jawiła się przede mną. Zamiast tego skwitowałam jego narzekania przyjazną ciszą. Wszak to ona była złotem.
– W takim razie czym? – zapytałam, rejestrując, że Czębira nie zrobiła przerwy na złapanie oddechu. Czekała na reakcję, chcąc się chyba upewnić, że faktycznie ją słucham przez cały ten czas. Przyuważając zachęcające do dedukcji spojrzenie czarnych oczu, oznajmiłam szczerze: – Wybacz, ale nic nie przychodzi mi do głowy.
– Zajmiemy się, kochanie, rozwojem sfery osobistej – zakomunikowała, wzbudzając moją czujność.
Ubywający księżyc znaczył, że należy zajmować się pomniejszaniem, odcinaniem, oddawaniem, ukrócaniem i wszystkim tym, co kojarzyło się ze słowem mały. Rozwój, jakikolwiek by nie był, stanowił raczej antonim zamiast synonim, a to już było godne zastanowienia. Nie chcąc wyjść na marną słuchaczkę, a przy tym niesforną uczennicę, gdyż wystarczyło, że Milan oceniał mnie jako nieposłuszną i nieznośną sówkę, zdecydowałam się dopytać oraz rozprostować własne wątpliwości przywodzące na myśl nieco łamańca.
– Wybacz, ale tego chyba nam nie wolno – zasugerowałam. – Rozwój i umniejszanie to raczej nie to samo, a księżyc nie kłamie.
– Kolejny raz, moje drogie dziecko, masz absolutną rację – przyznała z radością Czębira. Nie dziwiłam się, że Miestwin na wszystko przystawał. Ona miała w sobie coś takiego, że aż chciało się wywołać uśmiech na tej eleganckiej twarzy Słowianki. – Aczkolwiek nie zawsze coś, co jak złoto się błyszczy...
– Złotem jest – dokończyłam odruchowo. – Ale nadal nie bardzo rozumiem. Możesz nieco jaśniej? Jak mam rozwijać siebie, kiedy księżyc zdecydowanie temu nie sprzyja?
Czębira podeszła bliżej. Nie mogła się jednak całkowicie zbliżyć, bowiem w powietrzu nadal gorały pentagramy, więc patrzyłyśmy na siebie przez jedną z płonących, pięcioramiennych gwiazd. Kobieta złożyła ręce w twór przypominający koszyk, lecz nie sądziłam, aby gest ten miał tym razem mieć realne odniesienie do magii, uznając go za swobodną gestykulację. Wzięła głęboki oddech. Też tak robiłam, gdy musiałam się skupić lub zamierzałam przekazać komuś coś, co nie do końca mogło zgadzać się z punktem widzenia rozmówcy.
– Rozwijać możemy się na wiele różnych sposobów, nawet tracąc lub odgradzając się od czegoś bądź kogoś. – Mądre słowa rozbrzmiały w powietrzu, choć zaczęłam jej słuchać z lekką nutą niepokoju. Nie posiadałam już zewnętrznych kontaktów, skoro Jagoda definitywnie postanowiła się póki co nie odzywać, nie przerywając zmowy milczenia nawet po wieściach o zmyślonych zaślubinach, choć cel był szczytny. – Podobnie jest, kiedy tracąc coś, faktycznie zyskujemy. Pamiętaj o prawach rządzących światem i magią, ale dla prostego przykładu, pozbywając się rywala ubiegającego się o to samo stanowisko w pracy, można zyskać awans. A kiedy przykładowo jesteś chora, to jak pozyskujesz zdrowie?
– Lecząc się – odparłam, wyrażając oczywistość.
– A co to znaczy?
– Że biorę leki? Ćwiczę? – zaczęłam niepewnie wymieniać, próbując sobie przypomnieć ostatnią przebytą chorobę.
Raczej nie narzekałam na zdrowotne niedomagania, o ile pewien życzliwy strzygoń nie był autorem kontuzji, zaś inne moje dolegliwości nawet się nie wliczały w poczet chorób. Tego się nie dało wyleczyć, gdyż nawet lekarz rozłożył ręce, kiedy za namową Jagody w końcu się przełamałam na wizytę, wykonując do diagnostyki zalecone badania. Ponoć taka była moja uroda, a chociaż na początku nawet załapałam lekkiego doła, teraz zwisało mi to na co dzień. Przynajmniej na razie, bo w każdej chwili mogło się to zmienić, ale póki o przypadłości nie wiedział nikt poza mną oraz Jagodą, ale ona w tym wypadku się nie liczyła, było w porządku.
– Można tak to ująć – zaśmiała się dźwięcznie moja rozmówczyni. – Chodziło mi o to, że zwalczasz objawy choroby, minimalizując je oraz ich skutki, dzięki czemu zyskujesz zdrowie. Powiększasz je, pomniejszając coś innego.
– Rozumiem – stwierdziłam, zamyślając się na moment. Głowę nieco spuściłam, wzrok wbijając w podłoże, a brodę podparłam na zgiętych palcach dłoni, opierając ją w łokciu drugą ręką. – Więc będę się rozwijać poprzez zmniejszenie... Czego właściwie?
– Zaczniesz dziś, Kareńko, rozpracowywać swego najgorszego wroga – powiedziała wymijająco oraz tajemniczo. Nie musiałam nawet nagradzać jej zdziwionym, niepojmującym spojrzeniem, żeby zorientowała się, że bladego pojęcia nie miałam, co próbowała przekazać. Słyszałam o pokonywaniu własnych słabości i barier, ale jakby nie patrzeć, już to poniekąd zrobiłam, czego dowodem były pięknie płonące pentagramy. – Twój ból jest twoim największym wrogiem.
– A nie strach? – spytałam nieco zbyt opryskliwie.
Nie podobało mi się, dokąd zmierza tok rozumowania kobiety. Przyjęłam automatycznie defensywną pozę, chociaż otoczona symbolami pozostawałam nietknięta i poza zasięgiem nawet kogoś pokroju matki Milana. Ręce skrzyżowałam nisko, splatając je ze sobą na brzuchu pod biustem, mierząc Czębirę groźnym wzrokiem bez pełnej celowości. Władzę przejęły odruchy.
– Nie, nie strach – potwierdziła podwójną negacją. Oblicze kobiety zmieniło się i już nie emanowało dumą, lecz wyzwaniem. Uśmiechała się arogancko w sposób świadczący, iż nie będę miała wystarczająco odwagi i samozaparcia, żeby podjąć zaczepkę, a także dobrowolnie wdepnąć w uknutą przez nią intrygę. I tak było źle, i tak niedobrze. – Widzę, jak się stroszysz, dziecko, ale nie chodzi o to, że chcę cię skrzywdzić. Leczenie zwykle jest nieprzyjemne, a z bólem, smutkiem i wszystkimi negatywnymi emocjami trzeba kiedyś się pogodzić, najlepiej przepracowując je.
– Jestem pogodzona – podjęłam afront.
– Gdybyś miała rację, nie reagowałabyś w ten sposób – zauważyła. – Nic jeszcze nie zrobiłam, a ty wyglądasz, jakbyś chciała co najmniej podciąć mi nogi, o ile nie uderzyć we mnie potężnym zaklęciem obezwładniającym.
– Nie zaatakowałabym cię – oświadczyłam, dodając po chwili równie stanowczo. – Chyba że w samoobronie.
– Nawet gdyś to zrobiła, w chwili obecnej nie miałabyś szans – wyznała. – Nie brak ci talentu, Kareńko. – Zdrobnienie w zestawieniu z aktualnym tonem i wydźwiękiem wypowiedzi zwyczajnie brzmiało śmiesznie. – Jednak to ledwie odsetek decydujący o zwycięstwie. Oprócz naturalnych zdolności, które aż buzują w twojej krwi, musisz opanować podstawy, wyuczyć się ich razem z zasadami, a także nabrać solidnego doświadczenia. Póki co nie mogłybyśmy nawet walczyć.
Bolały mnie jej słowa, albo raczej dumę, którą bezpośrednio raniła. Oczywiście seniorka Rawicka posiadała rację, nie miałabym szans z ponad tysiącletnią wiedźmą, bo jej wiek wciąż pozostawał zagadką. Tysiąc lat miała na pewno, a osobiście szacowałam, że około półtora tysiąca. Bądź co bądź ona była zaprawiona w boju, ja dopiero stawałam na nogi.
– Więc co niby mam robić?
Ustąpiłam, ale zdecydowanie niechętnie, zaczynając zdanie od słowa, które w opinii ciotki Lu zupełnie się do tego nie nadawało, popełniając swoistego rodzaju okropne faux pas. Brak aprobaty wyrażał również ton mego głosu, choć niestety zostałam pozbawiona wyboru.
Musiałam posłusznie spełniać polecenia strzyżej mentorki, jeśli faktycznie chciałam osiągnąć z czasem poziom matrony Rawickiej lub chociaż mocno do niej zbliżony. Dodatkowo nie mieliśmy pojęcia, co oraz ile umie nasz przeciwnik, który wciąż zdawał się czaić w cieniu, bowiem prokuratora Lewalskiego nawet już nie wliczałam w poczet wątpliwych szczęśliwców dybiących na nasze szczęście. Niestety, nadal nikt się nie wyłonił, zyskując miano naszego nowego arcywroga.
– Najpierw się uspokój – oznajmiła. – Nic nie osiągniesz w złości, a i jest ona miernym doradcą. – Pokiwała palcem wskazującym, choć nie groziła ani nie zakazywała, po prostu odradzając nieprzemyślane działanie. – Zapanuj nad nerwami – poleciła. – Możesz przećwiczyć metody relaksacyjne, nauczyć się odprężać, kiedy już wyjadę. Umysł wiedźmy nie powinien być zamroczony, bo my zdążamy do oświecenia.
– Skoro nie jestem spokojna, ten trening chyba nie ma większego sensu – odparowałam zajadle, mówiąc to, co przyszło mi na myśl.
– Wręcz przeciwnie – uznała. – Ludzie zawsze twierdzą, że mają na wszystko czas. My dysponujemy większą jego pulą, a pomimo to nie odkładamy istotnych spraw na później. Teraz, kiedy już zapieczętowałaś swój ochronny krąg stosownym rytuałem, nie ma co odwlekać samodoskonalenia.
– Co ostatnio odłożyłaś na później, choć mogłaś zrobić to od razu? – spytałam bezwiednie.
W rzeczywistości chciałam ukazać Czębirze hipokryzję. Każdy się nią cechował, nawet ja, ale nie udawałam, że jest inaczej. Kobieta uśmiechnęła się. Jak nic przejrzała moje zamiary, zatem pozostawało liczyć na jej szczerość i łut szczęścia, jakiego zwykle mi niestety w życiu brakowało. Świadczyła o tym cała moja dotychczasowa egzystencja.
– Spotkanie z pewną ważną dla mnie osobą – oświadczyła bezceremonialnie.
– Taaa... – burknęłam przekornie. – Mil ma szczęście.
– Nie o niego mi chodziło – zakomunikowała z uśmiechem. – No, dalej. Czasu mamy mało, więc bierz się do pracy, kochana.
Machnęła na mnie dłonią, stosując wyraźną komendę. Zasznurowałam usta, przez moment rozważając, aby jeszcze raz wszcząć dyskusję. Jednakże nawet Welst nie wspierał mnie w tym, jasno komunikując, jakie jest jego zdanie na temat moich ewentualnych dywagacji. Zbędne marnowanie cennego czasu, a przecież mieliśmy go mało zgodnie ze słowami czarnowłosej kobiety. Odgarnęłam włosy, zatykając niesforne kosmyki za ucho i postanawiając zabrać się do dzieła.
– I niby jak mam to twoim zdaniem zrobić? – spytałam po chwili, orientując się, że nie mam pojęcia, w jaki sposób wykonać powierzone zadanie.
– W pierwszej kolejności uspokój się – przemówiła, przejmując stery i podejmując próbę nakierowania na właściwy tor. – Chcąc cofnąć się...
– Może nie bierzmy się za podróże w czasie – rzekłam odruchowo, pamiętając wtopę z wędrówki u boku białego strażnika.
Już nawet Weles miał mnie dosyć, zaś sama również niechętnie postrzegałam perspektywę kolejnych odwiedzin w zaświatach. No, i jeszcze Milan. Kłótni z nim też miałam wystarczająco, mając nadzieję, że jednak odpuścił Tomkowi. Kretyn z niego był, ale mimo wszystko nie zasłużył sobie na porachowanie kości, a kilka dobrych wspomnień też po sobie zostawił.
– Nie, spokojnie, to nie żadne podróże w czasie, a przynajmniej nie w znanym ci już kontekście – oznajmiła. – Na to jesteś jeszcze zbyt niedoświadczona, kochanie. Nawet jeśli Welst twierdzi inaczej – dodała stanowczo, co wyglądało, jakby wcale nie zwracała się do mnie a do mojego strażnika bądź Falietta. Choć z nim mogła rozmawiać na pewno telepatycznie. Przez moment w myślach rozbłysnęła idea, że Welst gnębi jej sowiego przyjaciela, co odbija się na niej trochę jak pogawędki mego pierzastego opiekuna z Diuną odnośnie Milana. – Dziś ograniczysz się do wspomnień.
– Raczej nie ma ich wiele – stęknęłam.
– Coś mi się zdaje, że wręcz przeciwnie – zripostowała. – Nawet jeśli próbujesz się od nich odciąć.
– Niech będzie – burknęłam. – No, więc co teraz?
– Jak już mówiłam, chcąc cofnąć się do chwil, jakie zostawiły na nas zadry, wcześniej dobrze umocnić swoją aurę, ujednolicić ją.
O aurze czytałam całkiem sporo, nawet próbowałam samodzielnie ćwiczyć, choć pojedyncze próby trudno było określić treningami. Szczęśliwie posiadając doświadczenie, wiedziałam, o czym zaczęła rozprawiać. Czębira opowiadała przez chwilę, jak powinnam podejść do tej kwestii. Wreszcie nadszedł niewyczekiwany z niecierpliwością moment, swoista chwila prawdy oraz stawienie czoła demonom. Milan twierdził, że drzemiących demonów się nie budzi, podczas gdy właśnie się za to zabierałam.
– Zająć się aurą - mruknęłam pod nosem. Głos wręcz ociekał ironią. – Załatwione.
– Dowolny moment z życia, który wolałabyś wymazać ze scenariusza własnej egzystencji – przemówiła, jakby dywagowała o całkowicie odmiennej kwestii. – Wybierz i skup się na nim, rozpracowując go. Na początek radziłabym tylko wybrać coś delikatnego.
– Nie mam takich wspomnień.
– Takich, które przywołują zdarzenia, jakie twoim zdaniem nie powinny mieć miejsca?
Wyglądała na szczerze zdumioną. Moja riposta chyba nie pozostawiała złudzeń, bo minę zrobiła aż nadto wymowną, słysząc, co powiedziałam.
– Delikatnych. Nie mam delikatnych wspomnień – sprecyzowałam stanowczo.
Pojęcia bladego też nie mam, jakim cudem przetrwałam tę jedną noc. Przywoływanie wspomnień okazało się gorszą udręką, niż przypuszczałam, Czębira chyba również, niewiele najwyraźniej wiedząc na temat mej przeszłości. Ból chyba miał zostać nieodłączną częścią mnie, bo przepracowanie tego wszystkiego zdawało się niemożliwe.
Jedne wspomnienie pociągało zaraz za sobą drugie, zaś to kolejne, a zwykle następne prezentowało się paskudniej od poprzednika, chociaż stale sądziłam, że gorzej być już nie może. Istny rollercoaster negatywnych emocji. Dodatkowo w pewnym momencie odnosiłam wrażenie, jakbym taplała się w bagnie zanurzona po samą szyję. Bardzo, ale to bardzo nie chciałam się tym zajmować.
Nastawał świt, gdy kończyłyśmy, a w zasadzie Czębira uznała, iż czas najwyższy wracać do domu. Dla mnie a za mnie walnąć w kimono mogłam już nawet tutaj na brudnej, leśnej ziemi. Gorzej być nie mogło, a od domu dzielił nas kawałek, sporawy kawałek.
W każdym razie na jej polecenie odwołałam strażników, zamknęłam rytuałem ochronę, dziękując za nią wywołanym wcześniej bóstwom i machnięciem ręki obróciłam płonące pentagramy w pył. Aczkolwiek istniała także możliwość, że same rozprysnęły się, gdyż stan mego skupienia wołał o pomstę do nieba i prawdopodobnie sam Weles schowałby się ze wstydu, gdyby to widział.
Dotarłyśmy do kamienicy, gdy słońce zaczynało z wolna królować na niebie. Noce były dłuższe, więc miałyśmy sporo czasu, zaś Czębira nie ograniczała naszych wyjść względem ciszy dziennej. Jej zdaniem były to tylko umowne ustalenia poczynione przez jej syna dla wygodnego mieszkania, a także wzajemnego współistnienia. Strzyża wiedźma wciąż również nie pojmowała, jak nam wszystkim w takiej zbitej ciasnocie mogło być wygodnie. Co więcej, ciasnota ta znajdowała się z dala od prawdziwej natury, nad czym ubolewała chyba najmocniej.
Wchodząc do mieszkania, nawet się nie rozejrzałam. Dostrzegłam tylko Diunę siedzącą grzecznie na kanapie i wlepiającą w nas swoje wielkie oczy. Czębira ścisnęła mi ramię, rzucając, że świetnie mi poszło i jest ze mnie niezwykle dumna, po czym skierowała się do Miestwina, który okazał się czekać na nią, krzątając się po kuchni. Przelotnym spojrzeniem obmiotłam dopiero teraz okolicę, a dostrzegając brak właściciela mieszkania, ruszyłam już boso do sypialni, życząc obojgu słodkich snów.
– Wspólna...? – Milan nie skończył pytania, kiedy w ciuchach dosłownie padłam twarzą w poduszkę. Nie było go w łóżku ani nawet w pokoju, gdy weszłam, a dopiero po chwili wychylił się z przylegającej łazienki. – Kolejna ciężka noc, jak widzę.
Mruknęłam. Na więcej nie było mnie aktualnie stać. Coś jeszcze zaczął mówić, ale zanim skończył, dochodząc do setna sprawy, ja już zwiedzałam świat pozbawiony kolorów, a przede wszystkim uczuć oraz cholernych wspomnień. Świat idealny, utopię perfekcyjnie dostosowaną do mych skromnych preferencji. Mało potrzebowałam do szczęścia. Wystarczyło tylko zapomnieć.
Rozdział nieco inny niż zwykle.
Nie jestem pewna czy bliżej i lepiej poznajemy samą Czębirę, ale z całą pewnością starałam się nieco lepiej unaocznić Wam, jak wyglądały wspólne wypady naszych drogich... dam.
Edukacja wiedźmy wcale nie jest tak prosta, jak mogłoby się zdawać i mimo sukcesu Karmen, raczej nie pławiła się ona w ochach oraz achach.
Niemniej jednak talent posiada niejako we krwi ;)
Mam nadzieję, że miło się Wam czytało.
Czekam na Wasze opinie z niecierpliwością i pamiętajcie, aby ich nie szczędzić.
Naprawdę to Wy motywujecie mnie do tworzenia tej historii.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top