29. Płomień niemożliwy do wygaszenia
Ze względu na to, że moje życie już od dłuższego czasu było jednym wielkim cyrkiem, zaadaptowanie się do kolejnego fikołka, jaki mnie spotkał, nie trwało długo, a co więcej, wszystko to stało się już dla mnie obojętne. Na tym etapie przestałem czegokolwiek oczekiwać – uznałem, że będę po prostu płynąć razem z rwącym nurtem tej zanieczyszczonej rzeki, czekając, aż w końcu zostanę wyrzucony na jakiś brzeg.
Nie rozmawiałem z ojcem od czasu, kiedy wygłosił oświadczenie o swoim wyjeździe, a on wydawał się być pogodzony z faktem, że nie mam ochoty otwierać do niego ust.
Nie wiedziałem, co będzie z nami w kwestii finansowej – czy tata miał jakieś oszczędności, czy gdzieś się zapożyczył, czy może przedstawił swoją sytuację w pracy, a tam się nad nim zlitowali – już mnie to nie interesowało, to nie był mój problem.
Odpychałem od siebie wszelkie zmartwienia, co przychodziło z trudem, ponieważ myśli zupełnie mimowolnie przepływały przez moją głowę, uparcie nie chcąc obrać innego toru. Do pewnego momentu.
Gdy trzy dni po pechowym wydarzeniu na parkingu, wyświetlacz mojego telefonu rozbłysnął w otaczającym mnie mroku pokoju, zerknąłem na ekran i w pierwszej chwili pomyślałem, że mi się przewidziało. Na pasku powiadomień widniała wiadomość od Gwen.
Mam nadzieję, że wiesz, że nie miałam zamiaru celowo cię denerwować. Prosiłeś o rozmowę. Powiedziałam tylko, co uważam.
Milion domysłów natychmiast zbombardowało moją głowę. Nie chciałem tak reagować na każdą najmniejszą rzecz związaną z tą dziewczyną, ale nie mogłem nic na to poradzić i denerwowałem się sam na siebie. Myśli jeszcze bardziej chaotycznie zaczęły kotłować się po moim mózgu i w pierwszym odruchu chciałem coś napisać, lecz wszystkimi siłami się przed tym powstrzymałem. Musiałem w końcu skreślić tę znajomość, jakoś oprzytomnieć i przestać żyć złudzeniami, które tylko w tamtym momencie podsyciła, niepotrzebnie wysyłając do mnie tę wiadomość. Nie chciała ze mną być, a ja nie dopuszczałem żadnej innej formy, na jakiej mogłaby funkcjonować nasza „relacja", więc wpychanie się do dziwnych towarzyskich tworów, pogrążających mnie w głębszej otchłani, to ostatnie, co powinienem zrobić.
Nie myśleć o Gwen – to był priorytet. Priorytet, który wcielałem w swoje życie sukcesywnie i wytrwale, co tym razem nie okazało się aż tak nierealne, ponieważ znów wróciło to znajome i schematyczne odrętwienie, będące najwyraźniej jakąś formą samoobrony mojego umysłu, aby doszczętnie nie oszaleć. Moja codzienność zaczęła zlewać się w dobrze mi znaną wielką, niewyraźną plamę, z każdym dniem szarzejącą coraz bardziej, a przy takim stanie rzeczy, ciężko było mi snuć kolejne romantyczne wizje, wyobrażając sobie, jacy to nie jesteśmy razem szczęśliwi.
W szkole oczywiście przechodziłem przez prawdziwą próbę mojej samokontroli – nie zerkać w stronę Gwen, nie sprawdzać, czy na mnie patrzy, nie zauważać jej. Zajęć nie opuszczałem jedynie z duszącego obowiązku, przesiadując wszystkie lekcje bez najmniejszego skupienia, a po powrocie do domu robiłem tylko konieczne minimum, by uchronić się przed niedostatecznymi ocenami.
Znosiłem każde piątkowe popołudnie, ospale „sprzątając" teren liceum. Finn przestał mnie obchodzić i zobojętniał mi do tego stopnia, że nawet go nie unikałem, kiedy chodził wkurzony od kabiny do kabiny, a potem wymieniał worki na śmieci i posyłał mi mordercze spojrzenia, ilekroć się minęliśmy.
Nikt nie przeszkadzał mi w moim powolnym egzystowaniu do właśnie jednego z owych piątkowych popołudni. Szedłem do auta, kręcąc kluczykami na środkowym palcu, gdy dostrzegłem blondwłosą dziewczynę z grzywką, wychodzącą z przeciwnej strony korytarza. Rozpoznając w niej Harper, przyspieszyłem kroku, aby się na nią nie natknąć i opuścić teren liceum bez konieczności zatrzymywania się na zbędną rozmowę. Na moje nieszczęście napotkana przeze mnie blond jednostka posiadała osobowość zupełnie niekompatybilna z moją, a ta najwyraźniej od razu rozkazała jej krzyknąć do mnie zaskoczone: „Hej!", po czym dogonić mnie, nim zdążyłem się wymknąć jej rozentuzjazmowanemu spojrzeniu.
Zachowując stoicki spokój, zatrzymałem się, pozwalając dziewczynie do mnie podejść, a w zasadzie doskoczyć w pokrętnie wesołym rytmie.
Zapytaj się co u mnie i znikaj, rozkazałem w myślach.
– Skończyłeś na dziś? – zagadnęła Harper, kiedy znalazła się na tyle blisko mnie, by nie musieć podnosić głosu.
– Tak – odparłem krótko.
Zapadła cisza. Zapewne w takim momencie powinienem odbić piłeczkę jakimś równie głupim pytaniem w stylu: „A co ty tutaj robisz w piątek po lekcjach?", jednak stałem w milczeniu, wlepiając wzrok w oddalone o kilkanaście metrów drzwi wyjściowe, które bardzo pragnąłem już przekroczyć.
– Jeszcze tylko jeden raz i będziesz mieć to z głowy – powiedziała po chwili, jakby zupełnie nie czując niezręczności tej sytuacji.
Zerknąłem w jej kierunku. Moja kara dobiegała końca za tydzień. Te wszystkie dni przeleciały mi przed nosem, z jednej strony się dłużąc, a z drugiej wydając się tylko jednym, rozciągniętym, pustym momentem. Dopiero po słowach Harper oprzytomniałem – mój wyjazd do Wirginii czyhał tuż za rogiem.
– Tak – powtórzyłem drętwo. – Nie mogę się doczekać.
– Nie wyglądasz na zbyt zadowolonego – zauważyła dziewczyna. – Zresztą nie tylko teraz. Od dłuższego czasu chodzisz oderwany od rzeczywistości.
Popatrzyłem znów w stronę drzwi i westchnąłem. Nie powinienem się oszukiwać – kto jak kto, ale ona nie odczepi się tak łatwo.
– Powiedzmy, że mam gorszy okres – mruknąłem, a kiedy po raz kolejny rzuciłem okiem w kierunku Harper, wydawała się oczekiwać ode mnie jakiegoś wyjaśnienia. – Wyjeżdżam na wakacje – dodałem zdawkowo.
Zmarszczka, jaka pojawiła się na jej czole, pogłębiła się, więc zrozumiałem, że wcale nie usatysfakcjonowałem jej tym tłumaczeniem, co w sumie nie było aż takie dziwne; pewnie do głowy przyszła jej wizja radosnej podróży w jakieś ciekawe miejsca, a nie wymuszony przez odwyk mojego ojca pobyt u wujostwa.
– Będę siedział u rodziny przez całe dwa miesiące – rzuciłem. – Nie z własnego wyboru. Dlatego mam kiepski... humor.
– Ach – sapnęła od razu. – To faktycznie do bani.
Nie przypominałem sobie, aby kiedykolwiek jakaś rozmowa męczyła mnie tak samo mocno jak ta.
Staliśmy przez następne sekundy w ciszy i kiedy już myślałem, że się rozejdziemy, Harper nagle się ożywiła.
– W następny weekend jest ognisko przy Reddy Branch z okazji zakończenia roku – oznajmiła. – Może byś wpadł?
Zacząłem się zastanawiać, jakim trybem podążają myśli w głowie tej dziewczyny, ponieważ ta propozycja naprawdę zrobiła na mnie wrażenie – wtrąciła ją zupełnie znikąd, jakby coś w jej mózgu nagle błysnęło, podpowiadając, że to świetny pomysł, aby mnie gdzieś niespodziewanie zaprosić. Nie, nawet nie gdzieś, a konkretnie na głupie ognisko z ludźmi ze szkoły.
– Nie, dzięki – odparłem beznamiętnie. – Będę się wtedy pakować.
Harper wzruszyła ramieniem, uśmiechając się pod nosem.
– Bez przesady, pakowanie nie zajmie ci całego dnia, poza tym chyba powinieneś się w końcu wyluzować – oceniła. – Skoro nie będzie cię w Brookeville przez całe wakacje, to skorzystaj z okazji.
Traktowanie jako „okazji" spędzenia ostatnich chwil w Maryland z osobami, które musiałem znosić na co dzień w liceum, to ostatnia rzecz, na jaką bym wpadł.
– Nie daj się namawiać – ciągnęła Harper, nie dopuszczając mnie do głosu. – To impreza głównie drugich klas, więc raczej nie będzie... nikogo z naszego rocznika.
Zrozumiałem, że najprawdopodobniej piła do tego, że nie natknę się tam na Gwen, ponieważ świetnie zdawała sobie sprawę z sytuacji, jaka trwała od kilku tygodni. Ten fakt mnie nie pocieszał – nie chciałem, żeby cały teatrzyk wokół mojego nieszczęścia był aż nadto widoczny, ale czego mogłem spodziewać się po Harper, która dalej kręciła z Victorem, a ten z kolei przyjaźnił się z Finnem. Posiadała informacje niemal z pierwszej ręki.
Mimo tych wszystkich zapewnień, które najwyraźniej miały mnie uspokoić, dalej nie rozumiałem, dlaczego miałbym tam iść, lecz w ostateczności uznałem, że najlepszym rozwiązaniem będzie zaprzestanie stawiania oporu.
– Okej, jeszcze zobaczę – zbyłem ją, powoli ruszając do drzwi i sygnalizując tym, że muszę już iść.
– Jasne – przytaknęła w ożywieniu, momentalnie ruszając za mną.
Wyszliśmy przed budynek, a ja modliłem się, aby nie wyskoczyła z kolejną wspaniałą propozycją, tym razem dotyczącą podrzucenia jej do domu, ale chociaż w tym aspekcie szczęście się do mnie uśmiechnęło, bo dziewczyna wyciągnęła z torebki telefon i zerkając na wyświetlacz, zakomunikowała:
– Moja mama już czeka przy bramie. Do zobaczenia w poniedziałek!
Machnąłem jej tylko ręką na pożegnanie, oddalając się w przeciwnym kierunku.
Ognisko z okazji zakończenia roku, też mi coś – skwitowałem w myślach.
***
Przez następne dni byłem chodzącym kłębkiem stresu i nerwów. Po części oswoiłem się z koleją rzeczy, jednak moje negatywne nastawienie nie pozwalało mi ochłonąć. Próbowałem się pocieszać tym, że przecież nie miałem nic do roboty w Brookeville na okres wakacji – nie czekały mnie ekscytujące przygody w gronie przyjaciół, z którymi mógłbym spędzać wolne dni i nie miałem za kim tęsknić. No, prawie. Szukałem też pozytywów w tym, że zmiana środowiska mogłaby dobrze na mnie wpłynąć; zapomniałbym zupełnie o Gwen, nic by mi o niej nie przypominało, więc powrót do szkoły na nowy semestr byłby łatwiejszy. Może spotka mnie jakiś wakacyjny romans? Nie miałem ochoty ani nastroju, żeby rozważać takie scenariusze, ale w końcu powiedzenie „czym się strułeś, tym się lecz" nie wzięło się znikąd.
W ostatnim tygodniu liceum wszyscy żyli nadchodzącym balem, zarówno uczniowie, jak i nauczyciele, a lekcje były na tyle luźne, że nikt nie sprawdzał na nich obecności, dlatego postanowiłem szybciej zakończyć ten rok. Oceny zostały wystawione – uniknąłem powtarzania klasy – najważniejsze zadanie wykonałem, mimo fatalnej średniej.
Wszystko stało się dla mnie odrobinę łatwiejsze, gdy wyciągnąłem ze schowka walizkę, aby powoli przygotować się do zebrania swoich rzeczy. Gdy Kotka zobaczyła swój błękitny transporter, żałośnie miauknęła, przeczuwając co się święci – dla niej zmiana miejsca zapewne okaże się większym szokiem, choć mógłbym polemizować.
Erick zadzwonił, aby poinformować mnie, że przyjedzie po mnie w niedzielę wieczorem. Modliłem się, aby cała procedura przebiegła szybko i sprawnie, a przez nadchodzące tygodnie poznamy się na tyle, aby zrozumiał, że najlepszym rozwiązaniem będzie nie wchodzenie sobie zbytnio w drogę, a ich pokój gościnny stanie się dla mnie na ten czas azylem, do którego rzadko będą zaglądać. Zresztą planowałem poszukać sobie w Wirginii pracy – Madison, miasto, na które zostałem skazany, nie było aż taki zadupiem, dlatego liczyłem, że znajdę coś sensownego, aby chociaż moje finanse zaczęły się spinać.
Wydawało mi się, że w spokoju wytrwam te dwa dni dzielące mnie od wyjazdu, ale oczywiście mój ojciec nie zamierzał mi niczego ułatwiać. Nie dziwiło mnie to, skoro zawsze myślał wyłącznie o sobie – przecież to on był tą biedną ofiarą i głównym bohaterem dramatu. Kiedyś bardziej przeżyłbym znalezienie go pijanego w salonie, ale nie w takim momencie swojego życia, w jakim się znajdowałem. Niemal z obojętnością przesunąłem wzrokiem po jego sylwetce, pogrążonej we śnie na kanapie przed telewizorem; na pewno uznał, że skoro czekają go długie tygodnie czystości alkoholowej, musi chociaż ten ostatni raz wlać w siebie wszystko, co zostało pochowane po kątach naszego domu. Mimo że znieczuliłem się na jego alkoholizm, jedna rzecz pozostała bez zmian: nie potrafiłem przebywać z nim pod jednym dachem, gdy zniżał się do takiego poziomu.
Wróciłem do swojego pokoju i sięgnąłem po telefon. Napisałem do Deana, czy mogę wpaść, ale natychmiastowo odpisał, że nie ma go na miejscu, bo imprezuje u znajomego w Olney, więc wróci dopiero jutro.
Z niezadowoleniem odłożyłem smartfon, żałując w tamtej chwili, że moje grono znajomych ogranicza się do jednej osoby, przez co nie miałem żadnych innych opcji, z wyjątkiem spaceru albo przejechania się w samotności autem po okolicy. I wtedy przypomniałem sobie o propozycji, o której zdążyłem zupełnie zapomnieć.
Biłem się z myślami przez jakieś dziesięć minut, aż w końcu chwyciłem ponownie telefon, z lekkim zawahaniem odszukując w konwersacjach rozmowę z Harper. Wyświetliłem wiadomość, jaką przysłała mi wczorajszego popołudnia.
To jak? Zdecydowałeś się już, czy wybierasz się na ognisko?
Westchnąłem i powoli wystukałem:
Wpadnę na chwilę. Podaj mi dokładną lokalizację.
Dochodziła dwudziesta druga, więc zapewne zabawa nad rzeką Reddy Branch trwała już w najlepsze. Może to i lepiej – przyjadę, ocenię sytuację, trochę tam posiedzę, szybko się tym zmęczę, a potem wrócę do domu i z łatwością zasnę.
Harper odpowiedziała prawie od razu, udostępniając mi w czacie pinezkę z właściwym miejscem i dopiskiem:
Super! Czekam!
Nie brzmiało to w żaden sposób zachęcająco i przeszło mi przez myśl, że może lepiej będzie jednak zostać w domu, ale spoglądając na wpół spakowaną walizkę, przypominającą mi o wszystkich moich strapieniach, dźwignąłem się z krzesła, podnosząc z biurka kluczyki do auta.
Wieczór był ciepły i spokojny, wręcz idealny, by spędzić go pod gołym niebem. Nawigacja pokazywała mi, że od lokalizacji docelowej dzieliły mnie trzydzieści cztery minuty piechotą lub pięć minut autem, dlatego wybrałem drugą opcję – i tak nie planowałem pić.
Nie śpieszyłem się zbytnio z jazdą, wciąż zostawiając sobie otwartą furtkę, gdybym zdecydował się zawrócić. Jednak ostatecznie tego nie zrobiłem, a w zamian za to, zaparkowałem samochód na jednym z większych poboczy przy drodze, dostrzegając w tle jasną łunę, bijącą od ognia. Przeszło mi przez myśl, że bardziej klarownego znaku dla policji już być nie może, zresztą było to miejsce wielokrotnie eksploatowane przez młodzież, chcącą spędzić czas na zabawie pod chmurką, więc nie ciężko będzie o jakiś patrol albo zgłoszenie.
Wsadziłem ręce w kieszenie i wytężając wzrok, przeszedłem wąską ścieżką przez niewysokie zarośla, zbliżając się coraz bardziej do ciemnych sylwetek, migoczących na tle ogniska i słysząc coraz wyraźniej wesołe rozmowy.
Mogłem nie przychodzić – pomyślałem w lekkich nerwach. Ale przyszedłem – dorzuciłem zaraz, odpowiadając samemu sobie i przesuwając oczyma po naprawdę sporym gronie osób, biesiadującym radośnie dookoła.
Nie bardzo wiedziałem, co powinienem zrobić: usiąść gdzieś, nie zważając, czy znajdę się obok kogoś nieznajomego, czy poszukać Harper, która była prawdopodobnie jedyną znaną mi tutaj jednostką.
Mój dylemat został natychmiast rozwiązany. Poczułem szarpnięcie za prawe ramię, aż moja dłoń wyskoczyła z kieszeni spodni. Powstrzymałem się przed rzuceniem przekleństwa i zerknąłem prosto w oczy Harper, wciąż tak samo intensywnie błękitnych pomimo spowijającego jej twarz mroku.
– Jesteś! – wykrzyknęła inteligentnie, a zza jej pleców wyłoniła się nagle druga, o wiele niższa od niej dziewczyna
Obie były już naprawdę nieźle wstawione, co nie ciężko było dostrzec.
– To jest Nicky – przedstawiła koleżankę Harper. – Z rocznika niżej – dodała, po czym spojrzała na nią, wciąż nie puszczając mojego ramienia. – A to jest Hektor, chodzimy razem prawie na wszystkie zajęcia.
Nicky uśmiechnęła się do mnie, ale widząc, że nie mam najmniejszego zamiaru podać jej ręki na przywitanie, wsadziła za uszy swoje brązowe i proste jak drut włosy, zagadując:
– Masz bardzo ciekawe imię! Nie znam jeszcze nikogo, kto by się tak nazywał.
No tak. Standardowo.
Zacisnąłem usta, kiwając tylko w jej kierunku głową, a następnie odwracając spojrzenie na tłum dookoła. Denerwowało mnie, że Harper ściskała moje ramię, czego pewnie nawet nie odczuła ze względu na swój stan, który skutecznie nie pozwalał jej na zachowanie jakichkolwiek konwenansów.
– Chodź, siedzimy tam – nakazała, pociągając mnie za sobą. – Co będziesz pić?
– Nic – odburknąłem. – Przyjechałem samochodem.
– Samochodem? – powtórzyła zaskoczona i niepocieszona jednocześnie. – Dlaczego?
– Czy deklarowałem ci, że przyjdę tu z zamiarem upijania się? – zapytałem kwaśno, podążając za jej chwiejną sylwetką w kierunku długiego konara drzewa, na którym siedziało już kilka osób.
– W ogóle nie deklarowałeś, że się tu pojawisz – zauważyła i klapnęła na pniu, zmuszając mnie, bym uczynił to samo.
Kiedy usiadłem, wyprostowałem się drętwo, po raz kolejny lustrując wzrokiem przestrzeń wokół, a ponieważ poczułem, że Harper rozluźniła swój uścisk, ostrożnie odsunąłem od niej swoje ramię. Dziewczyna mając na powrót do dyspozycji swoje obie ręce, sięgnęła po butelkę wina, stojącą na trawie przy nogach Nicky.
Nie spodziewałem się nie wiadomo czego, ale i tak ukuło mnie rozczarowanie – nie znajdowało się tutaj nic interesującego. Zgraja pijanych nastolatków, krzyki, ognisko, dym papierosów, zmieszany z wonią marihuany oraz dźwięk obijającego się o siebie szkła. W tle grała muzyka, skutecznie zagłuszana przez hałas rozmów, więc ciężko było rozpoznać lecący aktualnie utwór.
Rozglądałem się po twarzach imprezowiczów, uznając, że faktycznie nikogo tutaj nie znam, aż do momentu, w którym zauważyłem Ruby, znajdującą się niemal idealnie naprzeciw mnie. Moje ciało owionął chłód, pomimo ciepłego, wieczornego powietrza. Lodowaty dreszcz nasilił się bardziej, gdy sekundę później dostrzegłem obok niej Grace. A następnie te jasnoszare oczy, które natychmiast uciekły przed moim spojrzeniem.
Oczy, których tak długo unikałem i próbowałem o nich zapomnieć. Serce dudniło mi w klatce piersiowej, obijając się szaleńczo o żebra, gdy w całkowitym bezruchu patrzyłem na Gwen, siedzącą z przyjaciółkami na kocu, przykrywającym kawałek kłody. Jej blada skóra przyjemnie odbijała ciepły płomień ogniska, a pomarańczowa łuna sprawiała, że każde pasmo jej włosów migotało w innym odcieniu blondu. Wyglądała zjawiskowo, zupełnie jakby mi się przyśniła. Zaciśnięte dłonie położyła na kolanach, na swojej ciemnej spódniczce, układającej się w nieładzie wokół jej nagich ud, po których momentalnie i bezwiednie przesunąłem wzrokiem, podążając nim w górę jej sylwetki; z delikatnym zachwytem oceniając, jak widoczna stała się jej talia w tej białej bluzce z dżerseju.
Poczułem się dokładnie tak, jakby ktoś mnie ogłuszył. Cały wysiłek, który włożyłem w ignorowanie tej dziewczyny, unikanie jej, zapomnienie o tym wszystkim, co nas łączyło – wszystko w przeciągu ułamka chwili spełzło na niczym. Obrazy, jakie pojawiły się w mojej głowie, wdarły się tam z agresją, przypominając mi o każdym pocałunku, złożonym na jej ustach, każdym jej uśmiechu, każdym przyjemnym jęku, spowodowanym moim dotykiem.
Powoli zaczerpnąłem powietrza przez nos, zmuszając się do oderwania oczu od Gwen. Nie zwracaj na nią uwagi, nakazałem sobie. Idź do domu. Wracaj do domu. Natychmiast.
Nie, przecież chcesz zostać, bo ona tu jest. Zostaniesz tu ze względu na nią, licząc, że będziecie na siebie spoglądać przez całą noc i że znów wrócą te uzależniające iskry, podsycane adrenaliną.
Wziąłem kolejny wdech, przymknąłem oczy, po czym trąciłem Harper ramieniem.
– Dlaczego nie napisałaś mi, że ona tu jest? – niemal syknąłem jej do ucha.
Dziewczyna skrzywiła się, nie bardzo rozumiejąc, o co mi chodzi, dopóki nie połączyła mojego dziwnego zachowania z osobą, znajdującą się naprzeciw nas. Wtedy spojrzała na mnie spod swojej grzywki z lekkim pobłażaniem.
– Bo byś nie przyszedł – odpowiedziała.
Boże, trzymaj mnie, bo zaraz ją uduszę, błagałem w myślach.
– Właśnie – zgodziłem się, czując jak spinam się w coraz większym gniewie. – Bo nie powinienem tu w takim wypadku przychodzić. Głupia jesteś, czy jak?
Harper wywróciła oczami, stawiając butelkę z winem z powrotem na ziemi, a kiedy się wyprostowała, wyglądała na zirytowaną.
– Jezu, Hektor, przestań robić z igły widły. Ile tu jest ludzi? Z dwadzieścia? Trzydzieści? Ktoś każe ci z nią rozmawiać?
Co za paskudna dziewucha. Miała zupełnie gdzieś, co przeżywałem, bo najważniejsze było dla niej to, że sama dobrze się bawiła.
Koniec tego, wracam do domu, postanowiłem. W zdeterminowaniu wwiercałem wzrok w pogrążoną w ciemnościach ścieżkę, którą tutaj przyszedłem, denerwując się na siebie, że jestem takim idiotą. Gdybym mógł, dałbym sobie w twarz i wywlekł się za fraki z tego durnego posiedzenia.
Zacisnąłem pięści, zbierając się w sobie, jednak nie ruszyłem się z miejsca.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top