Rozdział 2
Wstałem, ubrałem się i poszedłem po coś do jedzenia. Nikogo jeszcze nie było w salonie ani kuchni, więc sam coś musiałem zrobić... Tyle tylko, że ci idioci chyba nie robią zakupów, bo nic nie mieli w lodówce. Zadowoliłem się zwykłą kawą. Usiadłem na kanapie i w ciszy delektowałem się chwilowym spokojem.
Oczywiście, niedługo potem do pokoju wpadł mój brat. Westchnąłem tylko i kazałem odnieść mu mój pusty kubek. Kiedy Feliciano męczył się z obsługą zlewu, pojawiła się reszta.
- Dzisiaj pokażemy wam Barcelonę! W końcu nie możecie przez cały pobyt tu siedzieć w domu, prawda? - zmarszczyłem brwi. Jak to nie mogę? Taki właśnie miałem zamiar. Ale mój brat miał chyba inne plany. Nalegał. Tak samo jak nasi... Gospodarze. Ostatecznie się zgodziłem, ale tylko po to, żeby się zamknęli.
***
Staliśmy pod kościołem Sagrada Família. Wreszcie wyszliśmy z metra... Był taki ścisk, że nawet nie miałem miejsca, żeby stać.
Przeszliśmy przez bramki i ruszyliśmy do środka. Rozejrzałem się. Nawet ładnie. Jasno. Trochę nabżdżone, ale to w końcu kościół. Tam zawsze jest pełno wszystkiego, jedno na drugim. Francis postanowił nam chyba zastąpić przewodnika, bo zaczął paplać o świątyni. Po co mi wiedzieć, kiedy zaczęto budowę albo jak zmarł główny architekt?! Nie bez powodu nie podłączyliśmy się do żadnej grupy zwiedzających. Przestałem słuchać po około siódmym zdaniu, ale nawet nie jestem pewny. To i tak dużo. Mój brat już na samym początku poszedł macać ściany, a Gilberta i Antonia nie widziałem w ogóle. Pewnie wiedzieli, co się stanie i już szybciej uciekli. Tak więc udawałem, ze słucham, opierając się o filar i patrząc na wchodzących ludzi. Kiedy przez drzwi wejściowe przechodziła jakaś ośmioosobowa rodzina w skarpetach pod sandałami, sparzona tak, że ich skóra była w kolorze dojrzałych pomidorów, Francis raczył skończyć swój wywód na temat roku planowanego zakończenia budowy. Teraz wystarczyło znaleźć mojego brata. I tamtych dwóch.
Nie odeszli tak daleko, jak myślałem, a Feliciano złapałem stosunkowo szybko. Wolałbym jednak, żeby nie było tak łatwo. Może w pewnym momencie byśmy się poddali i nie musiałbym go targać za sobą do Włoch. Zrobiliśmy jeszcze milion zdjęć przed wejściem i poszliśmy na stację metra... Znowu... Przy okazji zatrzymując się w jakimś parku.
***
W kolejce do Casa Batlló staliśmy chyba ze dwadzieścia minut. Nawet nie wiem, po co wchodziliśmy do środka, skoro sama fasada była o wiele ładniejsza od wnętrza budynku. Trudno. Po prostu straciliśmy czas i wrócimy później do domu, prawda? To nic, że potem będę niewyspany, jeśli zasnę później niż zwykle, prawda? Och, czego się nie robi dla zobaczenia tandetnego wystroju jakiejś budowli w innym kraju, w którym pewnie się więcej nie pokażę, bo mój brat zrobił mi wystarczający wstyd goniąc motylki na przejściu dla pieszych.
Z Casa Milà było tak samo, tyle tylko, że już nie wchodziliśmy do środka. Nie było sensu, pewnie było tak samo jak w Casa Batlló. I znowu idziemy na metro... Do stacji było tylko pół kilometra, ale Feliciano i tak nie przegapił okazji, żeby pomarudzić. Uwiesił się na mnie i jęczał jak to go nogi bolą. Z człowiekiem na plecach chodzi się trudniej niż zwykle, ale przecież nie zniżyłbym się do jego poziomu. Nie będę narzekał. Na dodatek Francis przez cały czas nawijał o tych swoich zdobieniach i kreatywnym wykonaniu rzeźbień... Po. Co. Mi. To. Wiedzieć.
Tym razem w wagonie było mniej ludzi niż poprzednim razem. Znalazłem nawet miejsce do siedzenia. Mój brat usiadł na mnie, wgniatając mnie w fotel, przez co dusiłem się następne dwadzieścia minut, bo na następnej stacji weszło kilka osób i akurat stanęły tak, że Feliciano nie mógł wstać. Jego to chyba nie obchodziło, ponieważ jestem „wygodny", jak sam stwierdził. Super. Traktuj mnie jak jakiś fotel. W miarę możliwości skrzyżowałem ręce na piersi i tak trwałem całą drogę. Ludzie powinni mi dziękować za moją cierpliwość. Gdyby nie to, już dawno bym go zrzucił. Chociaż... Nie no, to ta moja cierpliwość.
Kiedy tylko wyszliśmy w dzielnicy Barri Gòtic, Francis wznowił swój niekończący się wywód o tej średniowiecznej dzielnicy, w której znajdują się również zabytki z czasów rzymskich, między innymi fragmenty murów miejskich. Widzicie? Jednak słuchałem. Jestem taki miły. Czyli ta paplanina nie poszła na marne.
W trakcie zwiedzania poszliśmy na obiad do jakiejś małej restauracyjki na rogu ulicy. Jedzenie było nawet dobre. Feliciano nie bawił się jedzeniem. Można uznać, że zachowywał się znośnie. Potem oczywiście chciał lody, więc zaciągnął nas do małej lodziarni. No i... nie za bardzo rozumiem, co tam się stało... Ale mogę się poświęcić i spróbować to opowiedzieć.
Weszliśmy do środka, a mój brat od razu podleciał do witryny, żeby wybrać smak. Właściwie to smaki, bo wziął cztery gałki. I ten dzieciak się potem dziwi, że go brzuch boli...
Francis, Gilbert i Antonio weszli zaraz za nami, ale ten pierwszy, jak w jakimś dziwnym transie, wyminął wszystkich i podszedł do stolika przy ścianie, w głębi kafejki. Siedziało tam dwóch chłopaków. Jeden z nich, jak później się dowiedziałem, to Arthur. Drugi to chyba ten debil, co mnie... Tak, to ten. Miał na imię... Alfred... albo coś takiego...
- Powiesz mi łaskawie, co się tu dzieje? - stanął przy nich z założonymi rękami.
- Go away, Francis. Nie powinno cię to interesować. - Arthur nawet na niego nie spojrzał, kiedy to mówił.
- Może nie powinno, ale interesuje. - wyglądał, jakby od odpowiedzi na to pytanie zależało jego życie. Czy tylko ja nie rozumiem, co się dzieje?
- Co jest? - o, nie tylko ja. Widocznie Alfred też nie ogarnął. Od razu czuję się mądrzejszy.
- Ten osobnik wtrąca się w moje życie. - jak widać Arthur nie miał zamiaru ciągnąć tej dyskusji... A szkoda, ciekawie się robi.
- Osobnik? Osobnik?! Zabolało, Arthie. - „Arthie"? Hm, zastanawiam się, jak blisko musiałbym z kimś być, żeby mu pozwolić się nazywać w podobny sposób.
- Jak miało cię zaboleć? Myślałem, że od dawna już nic nie czujesz. - „Arthie" spojrzał na niego poważnie. Coś tu się działo... Tylko nie wiem co...
- Naprawdę, mógłbyś już przestać. Wiesz, że mi było tak samo trudno...
- Uważaj, bo ci uwierzę. - Arthur prychnął. Serio, co się tu dzieje?
W tym momencie nie słyszałem, co mówili, bo mój brat postanowił się mnie zapytać, czy wolę lody truskawkowe czy malinowe. Szybko zbyłem go gestem ręki, ale on nie chciał się zamknąć. W końcu wybrałem te pierwsze, żeby dał mi spokój. Niestety jeszcze bardziej wypadłem z rytmu, jeśli chodzi o rozumienie tej dziwnej wymiany zdań.
- Nie zwalaj winy na mnie! To przecież ty wyjechałeś! - Francis chyba trafił w jakiś jego czuły punkt... Bo Arthur spojrzał na niego ze łzami w oczach, na co ten pierwszy momentalnie zamknął go w uścisku.
- Zostaw mnie! - odtrącił jego ramiona i wyminął go szybkim krokiem. Francis przez chwilę stał w miejscu rzucając wszystkim pytające spojrzenia, chociaż sądzę, że on był z nas wszystkich najmniej zagubiony, a potem wypadł za nim na zewnątrz. Biegł, a kiedy skręcił za róg, straciłem go z oczu.
To było dziwne... Chociaż jego przyjaciele zbytnio się tym nie przejęli. Z szerokimi uśmiechami na twarzach pochłaniali kolejne porcje lodów, a kiedy spytałem, co się stało, oni tylko się zaśmiali i powiedzieli, że „nie ma się czym martwić, i tak wróci do domu". Ciekawe podejście.
Mieliśmy zaplanowane jeszcze zwiedzenie jednego kościoła, ale zważywszy na to, że nikt jakoś szczególnie nie nalegał, w końcu sobie tego oszczędziliśmy. Wróciliśmy, znowu, metrem. Znalazłem osobny fotel, z dala od brata, i delektowałem się chwilowym spokojem.
Kiedy wróciliśmy, Francis rzeczywiście był w domu. Siedział na kanapie z butelką wina i gadał do niej po francusku. Z jego zachowania wnioskuję, że była pusta. Mój brat zaczął go pocieszać, ale jakoś słabo mu szło. Gilbert odpuścił i poszedł do siebie, a Antonio po prostu usiadł koło niego na tej kanapie i nic nie mówił. Dziwne. Może w Hiszpanii tak się robi...?
Nie mogąc już dłużej znieść lamentowania Francisa, poszedłem do pokoju. Spałem tam razem z bratem, chociaż miałem w planach wywalić go w najbliższym czasie na kanapę do salonu. Nie było jakoś bardzo późno, ale ten dzień tak mnie wykończył, że tylko rzuciłem się na łóżko w ubraniu i zasnąłem.
~~~
Mam nadzieję, że ten rozdział spodoba się tak bardzo, jak pierwszy~
Nawet nie wiecie, jak się stresowałam przed publikacją tego... Nie jestem pewna, czy dobrze wyszło...
Jeśli jakiś błąd, to oczywiście proszę krzyczeć~
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top